Podłoga wpada w dygot, a łóżko wibruje, wściekle stukając o podłogę. Zrywam się na równe rogi. Za oknem wciąż czarna noc. Trzęsienie ziemi? Wybuch wulkanu? Dopiero po chwili dociera do mnie, że to sprężarka do ładowania butli nurkowych wprowadziła mój pokój w nerwowe drgawki.

Zamieszkałam tuż nad nią, co poza gwałtownymi pobudkami ma jednak same plusy – do szkoły nurkowej, w której robię kurs PADI Open Water Diver, mam zaledwie trzy schodki w dół. A żeby zdążyć na ranne nurkowanie, nie muszę nawet nastawiać budzika. Oczywiście na Martynice można bez najmniejszego problemu zamieszkać w większych luksusach – hotelach z widokiem, basenami, palmami i omletami na śniadanie.

Ja jednak tym razem postawiłam na opcję niskobudżetową i zamiast na piękne przestrzenie postanowiłam wydać pieniądze na kurs nurkowy na Karaibach. A że Sébastien, właściciel szkoły Plongée Futé, miał wolny pokój do wynajęcia, trafiłam do Sainte-Luce – leniwego karaibskiego miasteczka, gdzie plaża jest tuż za głównym deptakiem, a pod oknem krągła Kreolka serwuje specjały lokalnej kuchni z widokiem na morze i niewielki port.

 

Kurs na Paryż Karaibów

Do pomostu, przy którym cumuje łódź, też jest kilka kroków. Pływamy nią na nurkowiska, których w okolicy nie brakuje: ulubiona przez płaszczki Atlanraie, pełen ryb Neverland, a dla miłośników wraków (a raczej wraczków) jest nawet zatopiona na 13 metrach żaglówka. Gdy udaje mi się opanować podstawy nurkowania w płytkich wodach niedaleko portu, Sébastien zabiera mnie na Caye de Sainte-Luce, czyli wyjątkową rafę zbudowaną z formacji liczących całe wieki koralowców. Ryb pod wodą jest tyle, że skutecznie odciągają uwagę debiutanta od słuchania oddechu i doszukiwania się problemów tam, gdzie ich nie ma. Jak zahipnotyzowana wpatruję się w długaśne, srebrzyste cielska barakud i prześmieszne, kolorowe papugoryby z pyskami przypominającymi dzioby. Tyle się dzieje, a że minęło sporo czasu, poznaję tylko po gęsiej skórce i wskazówce pokazującej sukcesywnie zmniejszającą się ilość barów w butli. Pora się wynurzać.

Szybko się okazuje, że kurs nurkowy na Karaibach to czysta przyjemność. Czas pomiędzy porannym a popołudniowym nurkowaniem mija mi na wykładach pod palmą, a wieczorne wkuwanie teorii na plaży nie boli aż tak bardzo. Nie mówiąc już o tym, że nurkowanie w przejrzystej, mającej 28–29°C wodzie to zgoła co innego niż liczenie kafelków w miejskim basenie.

W przerwach: zwiedzanie. Stolicę wyspy, mało przyjazne i molochowate Fort-de-France, przez które przejeżdżałam w drodze z lotniska, omijam z daleka. Kusząca jest za to dzika północ z zielonym stożkiem uśpionego wulkanu Montagne Pelée. Ma 1397 m n.p.m., a swoją nazwę, znaczącą dosłownie „Łysa Góra”, zawdzięcza erupcjom, które splotły się w czasie z francuską kolonizacją wyspy.

U stóp wulkanu, w zacisznej zatoczce, rozłożyło się Saint-Pierre, które kiedyś było najważniejszym miastem na wyspie. Nazywano je nawet Paryżem Karaibów, stolicą Małych Antyli. Wzniesione przez bogacących się na handlu cukrem osadników jako jedyne w okolicy miało latarnie, teatr i brukowane ulice. Jednak karnawał na zboczu wulkanu nie mógł trwać w nieskończoność. 8 maja 1902 r. Pelée wybuchł, pokrywając całą okolicę trującymi gazami. Miasto zniknęło, powiew zmiótł statki w porcie. Zginęło 26 tys. ludzi – z całego miasta przeżyło ich zaledwie trzech, wśród nich skryty w izolatce więzień. Po pysznym Saint-Pierre zostało kilka murów, kamienne fundamenty i sprasowany niczym zabawka dzwon kościoła. Na długie lata miasto zamieniło się w cmentarz. Życie wróciło tu dopiero, gdy swojego miejsca na wyspie zaczęli szukać byli niewolnicy, którzy po zniesieniu niewolnictwa (w 1848 r.) nie mieli się gdzie podziać. Pod koniec XIX w. na każdego białego mieszkańca Martyniki przypadało ich aż siedmiu. Jak wyglądało tamtejsze życie, można zobaczyć, odwiedzając skanseny takie jak Savane des Esclaves koło Trois Ilets.

Dziś Saint-Pierre liczy 7 tys. mieszkańców i cieszy się ze swojej prowincjonalności, bo wszystkie plagi dużego miasta spadają na Fort-de-France, a tu panuje spokój i kwitnie życie kulturalne. Spacerując po czarnym jak wulkan mieście, trafiam niespodziewanie na próbę zespołu tanecznego. Dziewczyny w kraciastych, pomarańczowo-czerwonych strojach wirują w kółko, kręcąc spódnicami, chłopaki przygrywają na bębnach. Żywiołowy kreolski taniec w miejscu wzniesionym dzięki sile rąk niewolników, zmiecionym przez wulkan, a potem przez byłych już niewolników odbudowanym, robi niesamowite wrażenie.

W mieszkańcach Martyniki płynie dziś mieszanka krwi wszystkich tych, którzy przybyli na wyspę: Francuzów z kontynentu i sprowadzonych tu do pracy niewolników z Afryki czy Azji. Kreole stworzyli opartą na kolażu zwyczajów i tradycji kulturę. Jest trochę jak tutejsza kuchnia – niby francuska, a doprawiona na karaibską modłę słodko-ostrym sosem colombo przygotowywanym na bazie curry.

Chwilami ciężko uwierzyć, że Martynika to wciąż Francja – podobnie jak sąsiednia Gwadelupa ma status terytorium zamorskiego. Należy do Unii Europejskiej i żeby wybrać się na wyspę, którą dzieli od Paryża 12 godzin lotu i ok. 6800 km, nie trzeba mieć nawet paszportu – wystarczy dowód osobisty. Kto zna francuski, odnajdzie się tu doskonale. Więcej tu niż we Francji luzu – nawet paryżanie tracą w karaibskim klimacie swoje legendarne zadęcie. Zresztą wielu Francuzów, podobnie jak prowadzący szkołę nurkową Sébastien, przeprowadziło się tu w poszukiwaniu wygodniejszego życia. Wcale nie brakuje mu „metropolii”, jak mówią tu o Francji kontynentalnej. I zamiast ckliwej historyjki o tęsknocie za domem opowiada mi przy szklaneczce rumu o diamencie, który kryje się tuż za rogiem.

 

Oaza spokoju

Rocher du Diamant to jedno z piękniejszych miejsc do nurkowania na wyspie: pionowa ściana, podwodne jaskinie i cała masa zamieszkujących je ryb i żółwi. Niestety z powodu mocnych podwodnych prądów dostępne dla bardziej zaawansowanych nurków. Obiecuję sobie, że gdy moja książeczka nurkowa wypełni się już stemplami, wrócę pod diamentową skałę. A teraz jadę zobaczyć, jak wygląda to na powierzchni.
Samotna skalista wysepka kształtem faktycznie przypomina oszlifowany klejnot. W czasie wojen napoleońskich na Antylach miała strategiczne znaczenie. W 1804 r. Brytyjczycy zajęli ją podstępem i instalując pięć armat, przerobili na trudny do zdobycia fort. W grotach wyspy zaszyło się 120 żołnierzy, dwóch oficerów oraz stado kur i kóz, które wyjadały nieliczne trawy porastające okolicę. Odbicie Diamantu, które zlecił osobiście sam Napoleon, zajęło Francuzom aż 17 miesięcy.

Kulminacją walk była ponaddwutygodniowa bitwa, w której połączone siły Francuzów i Hiszpanów wystawiły aż 16 (!) okrętów. W końcu udało się im odciąć Brytyjczyków od zaopatrzenia i zniszczyć zbiornik na wodę, a 3 czerwca 1805 r. dowodzący „stacjonarnym okrętem bojowym”, jak bywa nazywany HMS Diamond Rock, musiał poddać bazę. Francuzi stracili trzy okręty i 50 żołnierzy. Brytyjczycy zaledwie dwóch. Zaciekła bitwa przeszła do historii, utrwalono ją na niejednym obrazie, opisano w książkach.

Dziś skała jest oazą spokoju, na której schronienie znalazły ostatnie okazy endemicznych gatunków jaszczurek z Martyniki. Za to plaża z widokiem na Diamant – Plage du Diamant, to jedna z piękniejszych, jakie widziałam. Pocztówkowa, ciągnąca się niemal przez 3 km, o bialutkim piasku obmywanym przez turkusowe morze. Eh, Martynika! Nad wodą – rajska idyl­la. Pod wodą – wielka przygoda.

 

Warto wiedzieć
 ■ DOJAZD

Z Warszawy liniami Air France z przesiadką w Paryżu (i zmianą lotniska z Charles’a de Gaulle’a na Orly) od ok. 2200 zł.

■ NOCLEG

Airstream Park koło St-Anne to przyczepy kempingowe z miniogródkami i prywatnymi łazienkami. Od 588 euro na tydzień dla 5 osób; airstreamparadise.fr.

■ JEDZENIE

Colombo to zbliżona do curry mieszanka przypraw, którą na Martynice doprawia się niemal wszystkie sosy. Kurczak colombo to tutejszy klasyk. Podobnie jak cassava – sycące placki z tartego manioku. Do nich polecam zamówić ti’ punch (mały poncz), czyli drink z rumu, syropu z trzciny cukrowej i limonki.