– Pogoda się psuje – dwaj Niemcy pojawili się koło mnie jak duchy. Mieli goreteksowe kurtki. Właśnie takie, o jakich marzyłem od lat. Pogryzali kabanosy.
– Wstajemy o 23.30. Ruszamy o północy.
– Może bym z wami poszedł – zapytałem – nie mam liny. I nie znam drogi.
– A dasz radę?
– Byłem rok temu na sześciotysięczniku – skłamałem. – Byłem dwa lata temu...
– Okej – zgodził się Thomas – mamy linę.

 

Mrok jak smoła

Wiało okrutnie. Zapaliłem czołówkę. W kopnym śniegu wił się przed nami wątły ślad. Raki gryzły lodową skorupę. Było boleśnie pod górę.

Wchodzenie nocą ma dwie zalety. Kamienie nie sypią ci się na głowę, bo wszystko jest zmrożone. No i nie widać, ile jeszcze drogi przed tobą. A to pozwala nie zwariować. Nie wracać. Potem jest tylko krok. I kolejny krok. I lęk, że nie dam rady. Czekam, aż mnie dopadnie w tym mroku gęstym jak smoła, w bólu płuc, który za chwilę zaciśnie mi palce na gardle, ale jeszcze nie teraz, jeszcze nie. Nie wiem, ile czasu minęło. Wchodzenie jest rodzajem transu. Dbasz, żeby oddychać i podnosić nogi na przemian. Lewa, prawa, lewa, prawa. I żeby nie zgubić okruszków światła przed nosem. Bo idziesz ostatni. Jeśli zostaniesz – zgaśniesz.

Cieplej zrobiło się godzinę po wschodzie słońca. Widziałem swój polar cały siwy od szronu i zamarznięty oddech. Byliśmy blisko przełęczy. Śnieg mocno zmrożony i przewiany. Nocą tu nie padało. Mieliśmy szczęście. Ale kiedy spojrzałem w górę, przed siebie, osłabłem.

Lina napięła się niebezpiecznie. Szarpnęło. Na szczęście nie wyrwałem chłopaków z równowagi. Utrzymać się na lodowym stoku o nachyleniu 50 st. nie jest łatwo. Stanęli. – Sorry, muszę odpocząć – rzuciłem. Ciśnienie w głowie wypychało mi oczy z czaszki.

Dali mi 5 min. A potem ruszyli bez słowa. Szedłem na trzy. Dwa oddechy, jeden krok. Brzuch bolał. I zmrożone dłonie. Poza tym było mi dziwnie ciepło. Płynąłem w formalinie. Już, już miałem zemdleć, kiedy wszystko ustało. Lina, za którą goniłem, leżała bez ruchu.

– To co, po ciastku? – Thomas stał na szerokiej przełęczy. Johann grzebał w plecaku. Wyciągnął z niego termos. Odkręcił. Buchnęło parą. Kazbek wznosił się nad nami wielką, chłodną piramidą.
– No to teraz lodowa ścianka – Johann patrzył w stronę góry. Zatrzymaliśmy się jeszcze tylko raz, na granicy cienia i słońca, które wytoczyło się zza ogromnego cielska góry i z miejsca wzięło się do roztapiania sopli, w jakie zdążyły się przez te 5 godz. zmienić moje włosy. Nawet tego nie zauważyłem, ale teraz, kiedy po policzkach pociekła woda, zrobiło mi się zimno w głowę.

Nie szedłem szybciej niż dotąd, ale lina między Niemcami i mną nie była już tak napięta. Co znaczyło, że to oni idą wolniej.
– Może atakują ściankę? – pomyślałem i mocniej ścisnąłem w garści czekan. Porządny, staroświecki, o długim stylisku. Nie bardzo się nadawał do lodospadu, ale na stromy zalodzony stok był jak marzenie. Zacząłem wybierać do ręki makarony liny. Jeden zwój, drugi, trzeci. Nie chciałem zwalniać. Szedłem dwa kroki na cztery oddechy. Tuż przed oczyma miałem już raki Johanna. Cięły lód jak siekierą. Szedł wolno, ale mocno uderzał czubkami butów. Thomas też nie był daleko. Pomyślałem, że jesteśmy niebezpiecznie blisko siebie – gdyby któryś się potknął, lecimy. Żaden nie zdąży się ustawić, żeby wyłapać resztę. Ale dlaczego mielibyśmy polecieć? Przecież stok nie był bardziej stromy niż karkonoska Śnieżka. To znaczy, że dotarliśmy do przełamania, że jak podniosę oczy, zobaczę wreszcie lodową ściankę.

W brzuchu miałem węzeł, strasznie chciało mi się jeść. Przełknąłbym choćby ślinę, ale przecież nie miałem już nawet śliny. I wtedy usłyszałem. – Hoho! – krzyczał Thomas.
Podniosłem oczy. Zobaczyłem cały Kaukaz.
Byliśmy na Kazbeku.