Za 5 mld lat Słońce wypali Ziemię. Jeśli do tej pory nie zginiemy – jak będziemy się ratować? Dokąd uciekniemy? I czym? Czy wybierając rozwój technologiczny, zwiększamy swoje szanse na przetrwanie? Czy w dłuższej perspektywie stabilizacja oznacza po prostu pewną śmierć? Andrzej Muszyński w Południu prowokuje tak żywo, jakby siedział ze mną przy stole. Przez następne godziny, aż do późnej nocy, tkwimy gdzieś pośrodku dżungli w Gabonie, gubimy się na Atakamie i obrywamy rykoszetem arabskiej rewolucji. Z każdą kartką jest coraz bardziej gorąco, lepko i wilgotno. To zupełnie inaczej niż tutaj – w niewielkiej norweskiej chacie zasypanej śniegiem.

Gaszę czołówkę, wsłuchując się w ciemność. Wiatr ryczy, jakby chciał mi dać do zrozumienia, kto w tej grze rozdaje karty. Nie musi, spasowałem już nad ranem. Drewniane ściany chaty, do której dotarłem po czterech dniach wyczerpującego marszu, skrzypią przerażająco. Gdy leżę na piętrowym łóżku, nie po raz pierwszy w życiu zadaję sobie pytanie, co ja tutaj robię? Sam pośrodku największego w Europie płaskowyżu górskiego, którego już sama nazwa – Hardangervidda – łamie język, a szalejący na zewnątrz huragan chce złamać też ducha. Jak mam się ratować? Dokąd uciec? I czym? Zasypiam ze zmęczenia.

Ranek nie przynosi odpowiedzi. Zerkam przez na wpół zamrożone okno, ale mój błędnik zaczyna wariować. Na Hardangerviddzie zapanował whiteout. Ubieram grubą puchową kurtkę, podwójne buty, polarne sorele, które dają radę w temperaturach do -74ºC, i z niemałymi problemami wychodzę na zewnątrz. Niesiony wiatrem śnieg sprawia, że horyzont nie istnieje. A przynajmniej nie ma go tu i teraz. Po kilkunastu metrach brnięcia w zaspie odwracam się i nie jestem w stanie dostrzec absolutnie nic. Zero cieni, kontrastów, kształtów. Żadnych punktów odniesienia. Stawiam niepewnie kroki, jakbym poruszał się wewnątrz olbrzymiej piłeczki pingpongowej, i z ulgą wracam do drzwi chaty położonej nieopodal zamkniętego zimą schroniska Sandhaug.

Otrzepuję się ze śniegu, wrzucam do piecyka trochę drewna, żeby się ogrzać i przygotować śniadanie. Dzisiejszy dzień będzie wyglądał tak samo jak wczorajszy – jedzenie i czekanie na poprawę pogody. Pojawia się też myśl, by z kolejnymi stronami jedynej książki, jaką zabrałem, uciec na gorące Południe, ale w drobne drzazgi rozbija ją dźwięk otwieranych drzwi.

– O matko! Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że cię widzę. To jest jakieś piekło! Gdyby nie GPS, nigdy bym tu nie trafił. Moje palce! Cholerny whiteout! – facet z nieokiełznaną brodą i ledwie widocznym pod nią sympatycznym uśmiechem pakuje się do środka.

– Siadaj, zrobię więcej herbaty, zaraz się rozgrzejesz – dorzucam do kozy drewna, a do gara masę śniegu.

– Jak masz na imię? – pytam przybysza, kiedy ten wypakowuje sprzęt ze swoich polarnych sanek. Obserwuję ukradkiem jego ruchy – powolne i niezwykle dokładne, niemal pedantyczne.
– Bjørn! Jestem z Oslo.

Drewno przyjemnie trzaska w kozie. Wraz z pojawieniem się Bjørna uzyskałem coś, czego tak bardzo w tym momencie potrzebowałem: poczucie bezpieczeństwa i wspólnoty. Chcąc nie chcąc, dzielimy teraz ten sam los.

– Szesnaście godzin, tyle udało mi się wytrzymać w tej zamieci, leżąc w namiocie. Gdy wiatr wyrwał mi odciągi z tropiku i połamał stelaż, uznałem, że czas uciekać. Nie chcę być drugim Amundsenem! – Bjørn rozwiesza swój zniszczony namiot pod sufitem. Woda w garnku puszcza pierwsze bąbelki.

 

Pustkowie

Dokładnie 120 lat temu Roald Amundsen wraz ze swoim bratem Leonem cudem uniknęli śmierci, trawersując płaskowyż na nartach. Zagubieni w zamieci spędzili noc w naprędce wykopanych śnieżnych jamach. Intensywnie padający śnieg niemalże pogrzebał ich żywcem. Po latach pierwszy zdobywca bieguna południowego wspominał, że wyprawa na Hardangerviddę była tak uciążliwa i niebezpieczna jak każdy z jego kolejnych wyjazdów i niemal zakończyła karierę, która na dobre jeszcze się nie rozpoczęła. Leżący w południowej części Norwegii Park Narodowy Hardangervidda stanowi drugie największe pustkowie w Europie. Panujące tu surowe warunki klimatyczne do złudzenia przypominają te występujące w Arktyce. Może właśnie z tego powodu do swych polarnych wypraw przygotowywali się tu też Nansen, Scott i Shackleton?

– Skąd wyruszyłeś? – pyta mnie Bjørn, układając swoje przemoczone buty obok pieca.

– Z Finse.

– Na tym? – mówi zaskoczony, wskazując leżące w kącie rakiety śnieżne. – Nieźle! Nie chciałeś używać nart?

Dla Bjørna, podobnie jak dla wszystkich Norwegów, rakiety śnieżne wydają się całkowitym dziwactwem. Owszem, można je wykorzystać do chodzenia wokół domu, gdy trzeba odśnieżyć ścieżkę, ale na wyprawy? W kraju, w którym narty przedstawiano na naskalnych malowidłach datowanych na 5 tys. lat wstecz, taki pomysł nie mógł się spotkać ze zrozumieniem.

Dla mnie tymczasem wybór był oczywisty – przed rozpoczęciem wyprawy nie miałem ani nart, ani rakiet śnieżnych. Nie potrafiłem ich też obsłużyć. Nie mogło mnie to jednak powstrzymać przed realizacją kolejnej przygody na pustkowiu. Rakiety śnieżne nie wymagają żadnej wprawy w posługiwaniu się nimi, są wprawdzie wolniejsze od nart, ale gdy unikasz pośpiechu, fakt ten schodzi na odległy plan.

 

Granice

Rozmawiamy z Bjørnem o wydarzeniach ostatnich dni. Wyjmuję mapę i wskazuję Finse, niewielką miejscowość w północnej części płaskowyżu. To stamtąd wyruszyłem cztery dni wcześniej z pulkami – polarnymi sankami zapakowanymi zimowym ekwipunkiem. Miałem śnieżną łopatę, satelitarny nadajnik SPOT – mój wentyl bezpieczeństwa, i notes ze słowami norweskiego podróżnika Thora Heyerdahla: Granice? Nigdy żadnej nie widziałem, ale słyszałem, że istnieją w umysłach niektórych ludzi. Budujące, szczególnie gdy samotnie stawiasz pierwsze arktyczne kroki. Zainspirowany historią sir Ernesta Shackletona, który wraz z załogą statku Endurance sto lat wcześniej stoczył heroiczną walkę o życie w Antarktyce, postawiłem przed sobą jasny cel – przejść Hardangerviddę. To niemal 140 km marszu. W trakcie krótkiego lata Harda, jak w skrócie zwie się płaskowyż, to kraina jezior i rozległych przestrzeni poprzecinanych grzbietami niewysokich gór. Zimą miejsce to zamienia się w oślepiającą pustkę.

Każdy z tych czterech dni był lekcją pokory i próbą zdobycia nowych doświadczeń. Sztywna od mrozu broda, grzęznące w śniegu pulki czy przenikliwy wiatr zdawały się bardzo niską ceną za możliwość przeżywania samotności pośród czystego jak kryształ powietrza tego unikalnego miejsca. Biwak w temperaturach do -25ºC? Trudności są niczym więcej jak rzeczami, które trzeba przetrwać, mawiał Shackleton.

Bjørn wyruszył z przeciwnego kierunku – z miasteczka Haukeliseter stanowiącego południową furtkę na Hardangerviddy. To tam chciałbym dotrzeć. Ale warunki za oknem nie pozostawiają złudzeń. Huragan trwa w najlepsze, a widoczność nie poprawiła się ani o centymetr. Ciepło piecyka pozwala nam na ogrzanie się i wysuszenie ekwipunku. Norweskie stowarzyszenie turystyczne bardzo dba o liczne na płaskowyżu schroniska. Nawet jeśli większość z nich w ciągu długiej i surowej zimy jest zamknięta, szukający guza wędrowiec nie pozostanie na lodzie. Działają tu bowiem niewielkie chatki otwarte przez cały rok, a w nich zapas drewna i gazu, a nawet jedzenia – tak jak w tej, w której siedzimy razem z Bjørnem.

Schroniska mogą dawać złudne poczucie bezpieczeństwa. Wyprawiając się na Hardangerviddę, trzeba być samowystarczalnym. Rozległy, pozbawiony charakterystycznych punktów orientacyjnych teren, przenikliwe zimno i gwałtownie załamująca się pogoda wybaczają błędy – ale tylko te najmniejsze. W 2007 r. dwóch szkockich narciarzy zamarzło na śmierć, gdy w trakcie wyprawy zaskoczyła ich potężna śnieżyca. Cztery lata później podobny los spotkał czwórkę Niemców. Przygoda jest zawsze wynikiem złego planowania – po swojej wyprawie na Hardangerviddę stwierdził Roald Amundsen.

 

Ernest

Bjørn zaszywa się w swoim śpiworze. Może spać spokojnie – ma spory zapas czasu, który pozwala mu na cierpliwe czekanie. Gdy tylko pogoda się poprawi, wyruszy w kierunku najstarszego na Hardangerviddzie schroniska – Krækkja. Wpatruję się w skaczące języki ognia i pozwalam myślom na ucieczkę do domu, gdzie czeka na mnie rodzina. Za niespełna dwa miesiące urodzi się mój drugi syn, a ja nadal nie wiem, jakie imię chciałbym mu nadać. Wiatr gwiżdże ponuro, gdy przy płomieniu świecy wracam do lektury Południa. Może ten Muszyński ma rację? Może to prawda, że w dłuższej perspektywie stabilizacja oznacza po prostu pewną śmierć? Muszę się stąd ruszyć. Najlepiej jutro.

Po kolejnym dniu oczekiwania nad Hardangerviddę nareszcie nadciąga wyż. Nie to, żeby pogoda nagle poprawiła się o 180 stopni, ale widoczność sięgająca 30 m pozwala opuścić bezpieczną chatę. Początkowo rozważam jeszcze marsz w stronę schroniska Haukeliseter, ale każde kolejne załamanie pogody uniemożliwi mi osiągnięcie celu.

Śnieg przyjemnie chrzęści pod powierzchnią rakiet, gdy przez następny tydzień wypełniony wędrówką pośród zamarzniętych jezior i otwartych przestrzeni docieram ponownie do miasteczka Finse, które już chyba na zawsze pozostanie stolicą mojego północnego świata. Mojego prywatnego Ultima Thule, do którego będę wracał niejeden raz, odnajdując tam wszystko, czego brakuje mi na co dzień – spokój i równowagę.
Gdy tylko w telefonie pojawiają się pierwsze kropeczki oznaczające zasięg sieci, telefonuję do żony. – A może nazwiemy go Ernest?

 

WARTO WIEDZIEĆ

Waluta
Korona norweska (NOK); 1 zł = ok. 2,10 korony.

Kiedy?
Marzec i kwiecień to najlepszy okres do zimowych wędrówek po Hardangerviddzie. Śnieg jest już stabilny, a część szlaków między schroniskami oznaczona zimowymi tyczkami. W grudniu i styczniu opady śniegu są bardzo intensywne, a część rzek i jezior może jeszcze nie być skuta lodem.

Dojazd
Liniami Wizz Air i Ryanair na lotnisko Sandefjord-Torp, ok. 120 km na południe od Oslo. Pulki, rakiety, kije i wszystko, co się da, należy nadać jako bagaż sportowy.

Transport
Norweska kolej (nsb.no) działa jak w zegarku – nawet zimą. Na Sandefjord-Torp należy wsiąść w pociąg do Drammen, tam przesiąść się na połączenie do Finse. Kupując wcześniej bilet, można znacznie obniżyć koszty. Przesiadkę w Drammen warto wykorzystać na kupienie benzyny ekstrakcyjnej do kuchenek (na stacji benzynowej).

Dobrze jest zapisać się do organizacji turystycznej DNT Oslo. W zamian za roczną składkę otrzymasz klucz pasujący do większości chatek i zniżki na noclegi w schroniskach. Informacje o datach otwarcia schronisk: www.dntoslo.no. Zawsze miej ze sobą namiot lub płachtę biwakową.

W części samoobsługowych schronisk można kupić podstawową żywność: wybierasz z magazynu, co potrzebujesz, i zostawiasz w puszce pieniądze zgodnie z cennikiem. Lepiej jednak być samowystarczalnym. Zabierz batony owocowo-orzechowe (np. zmianyzmiany.pl), suszoną wołowinę (np. wildwilly.pl) i liofilizaty (np. lyofood.pl).

 

Mateusz Waligóa