RAPORT SPECJALNY Joshua Slocum 1895–1898 cały świat

Reklama

Żegluje dla przyjemności. A jeśli okrąży świat, zostanie nowym Magellanem. Wiedziałem, że żaden inny statek nie odbył w podobny sposób podróży dookoła świata. Byłem jednak ubawiony kategorycznym twierdzeniem rzeczoznawców, że to niemożliwe, stwierdza. Amerykański żeglarz Joshua Slocum wypływa z Bostonu 24 kwietnia 1895 r. Samotnie i bez pożegnania. Nie szuka sławy podróżnika. Ma 51 lat i właśnie wkroczył w egzystencjalną smugę cienia.

Na swoim jachcie Spray długości 11 m i szerokości 4 m czuje się u siebie. Zanim jednak łódź do połowu ostryg stała się nowoczesnym jachtem, przeszła generalny remont. Prowadząc odbudowę żebro za żebrem, nowe na miejsce starego i klepka za klepką, zmieniłem pierwotne wymiary, relacjonował. Przygotowania do wielkiej podróży trwały trzy lata. Kapitan całe życie pływał na dużych żaglowcach. To jego fach.

Urodził się w 1844 r. w Nowej Szkocji, nadmorskiej prowincji wschodniej Kanady, tam dorastał w kontakcie z dziką przyrodą. Jako 20-latek Joshua otrzymał obywatelstwo amerykańskie. Trzydzieści lat później pod flagą USA chce przepłynąć świat. Nikogo się nie radzę, gdyż uważam, że mam prawo mieć własne zdanie w sprawach morza. Zresztą szybko przekonałem się, że i najlepsi marynarze mogą żeglować gorzej niż ja sam jeden, twierdzi pewny siebie. Skąd taka siła w tym człowieku?
Kim jest nowy Magellan?

Kluczem do zagadki jego osobowości jest historia miłosna. Kiedy miał 26 lat, Slocum rezydował w Sydney. Pewnego dnia zakochał się bez pamięci. Dwa tygodnie po pierwszej randce Virginia Walker została jego żoną. Młoda para wyjechała do Azji. Ona była przy mężu na Pacyfiku, w Hongkongu, później w Buenos Aires. Cieszyła się, gdy on został kapitanem i współwłaścicielem Northern Light, jednego z najpiękniejszych żaglowców końca XIX w. Niestety szczęście się skończyło. Virginia umarła nagle na serce, w wieku zaledwie 34 lat.

Polowanie na rekiny

Pierwsze tygodnie żeglugi przez Atlantyk są wyjątkowo pomyślne dla samotnika. Spray pod pełnymi żaglami idzie gładko. Pokonuje rekordowe 150 mil morskich na dobę. Kapitan sprawdza w nocy żagle i jeśli łódź trzyma kurs, wraca do łóżka. Rano ogląda mapy. Pod koniec sierpnia dobija do wybrzeży Europy. Stamtąd ma zamiar płynąć wzdłuż wybrzeży zachodniej Afryki, odbić przez Atlantyk do Ameryki Południowej, przepłynąć nad Australią i dalej przez Ocean Indyjski, Afrykę – wrócić do domu. Trasa może mieć nawet 75 tys. km.

Najbardziej obawia się wieloryba, który z łatwością może przewrócić jacht do góry dnem. Kapitan, król mórz i oceanów, nie potrafi pływać. Nigdy tego nie ukrywał. Gdy tylko jest w wodzie i traci grunt pod nogami, zaczyna tonąć. Wspomina o problemach z nauką pływania, ale się nie tłumaczy. Musi uważać. Każdy wypad za burtę to śmiertelne niebezpieczeństwo. Nie może się poślizgnąć, wywrócić. Nie może beztrosko wyskoczyć z żaglówki, aby wykąpać się w oceanie.

Ma zamiłowanie do broni. Karabin to jego narzędzie przetrwania. Nie mam skłonności do odbierania życia zwierzętom, lecz kiedy na horyzoncie pojawia się rekin, sympatie moje ulatują. Przyznaję się, że strzelając to tych bestii, odczuwam zadowolenie jak przy polowaniu na tygrysy, bo w rzeczywistości są to tygrysy morza, wyznaje. W podróż dookoła świata zabiera kilogramy ostrej amunicji. Mając broń, nie boi się żadnych kontaktów międzyludzkich. Kilka strzałów wystarczy, aby wystraszyć wroga.

Zbliżali się z szybkością wiatru i z ich ruchów zrozumiałem, że mają zadać mi ostateczny cios. Lecz nagle statek ich niosący zbyt dużo żagli stanął do łopotu i po chwili ustawił się bokiem na grzbiecie wysokiej fali, relacjonuje pierwsze spotkanie z korsarzami w okolicach Wysp Kanaryjskich. Na szczęście tego dnia szaleje burza. Statek piracki łamie maszt i ma kłopoty z nawigacją. Amerykańskiemu żeglarzowi udaje się uciec. Długo jednak nie przestaje się bać. Pamięta, że najgroźniejsi piraci potrafią mordować, aby kraść.

Zostaje zmuszony do stosowania przeróżnych trików, żeby tylko zmylić przeciwnika. Wykrzykuje komendy do nieistniejącej załogi. Prowadzi rozmowy z wyimaginowanym sternikiem. Wchodzi jednym wejściem, zmienia szybko ubranie i wychodzi innym. Słowem robi wszystko, by napastnicy mieli wrażenie, że na pokładzie jest więcej niż jedna osoba.

Pod koniec XIX w. piractwo nadal jest problemem światowym. I choć kapitan Slocum nie wiezie żadnych cennych towarów, wybiera trasy nieuczęszczane, nie chce płynąć po trasach handlowych i pasażerskich. Kiedy jednak na nie trafia – mija liczne okręty, promy, żaglowce – jest rozczarowany upadkiem obyczajów. W dawnych czasach spotykające się statki opuszczały na powitanie topsle. Dziś ludzie nie mają czasu na rozmowę nawet na oceanie, zaznacza gorzko.

Słodyczy podróży dodają delfiny pływające przy burcie. Amerykanin może obserwować kilka zwierząt skaczących nad Sprayem. Jeden delfin zaprzyjaźnia się z nim tak bardzo, że płynie za żaglówką tydzień. Kiedy jednak tuż za burtą pojawiają się żółwie morskie, przebija im pancerz harpunem. Smaży żółwie polędwiczki lub gotuje zupę. Nie narzeka na brak jedzenia.

Na Oceanie Indyjskim latające ryby same wpadają na pokład jachtu. Niektóre wprost na rozgrzaną patelnię. Samotny podróżnik zawija po drodze do portów i marin. Dostaje od lokalnych mieszkańców kosze świeżych owoców. Mango, banany, kokosy. Kupuje mięso. Na pokładzie nie brakuje mu nigdy herbaty i kawy. Najchętniej pije kawę ze śmietanką. Lubi truskawki. Zawsze jest zaopatrzony w świeże przyprawy. Nie ma problemu z wodą pitną, której brak zabił wielu płynących przez słone wody. Kiedy najdzie go ochota, pije rum albo dżin.

Samotność

W podróż zabrał książki. Jego ulubione to Wyspa skarbów i Don Kichot. Kiedy płynie przez Ocean Spokojny, 72 dni w całkowitej samotności, czytanie ratuje go od szaleństwa. Książki dają towarzystwo i angażują wyobraźnię. Podczas samotnych dni znajdowałem się pod władzą uczucia strachu. Tęsknota opuszczała mnie tylko wtedy, gdy morze bywało niespokojne i miałem dużo roboty. Jeżeli miałem za dużo wolnego czasu, czułem się fatalnie, wyznaje. Kiedy przez miesiąc nie widzi człowieka, ogarniają go melancholia i rozpacz. Moja pamięć pracowała z dziwną siłą – rzeczy wielkie i małe, nic nieznaczące i prorocze, cudowne i banalne – przypominały mi się w magicznym korowodzie. Przychodziły mi na myśl zdarzenia z mojego własnego życia, zapomniane od tak dawna, iż zdawały się należeć do poprzedniego istnienia. Słyszałem odgłosy przeszłości – śmiech, płacz, urywki rozmów zasłyszanych we wszystkich zakątkach świata…, wspomina.

Wysoki chudy kapitan mówi do siebie, śpiewa i recytuje, aby poradzić sobie z samotnością. Z boku musi to wyglądać komicznie. Ale to obraz tragiczny: człowieka walczącego z widmem szaleństwa. Miewa mdłości, przywidzenia, miraże i halucynacje. Czy nie jest jakimś morskim Don Kichotem?

W październiku 1895 r. dociera do Rio de Janeiro. W Brazylii zostaje trzy miesiące, aby wreszcie nacieszyć się towarzystwem ludzi. Pragnie przede wszystkim odreagować i odpocząć po powtórnym przebyciu Atlantyku. Chce również usunąć wszelkie usterki Spraya.
Humor mu się poprawia. Prawdopodobnie Kolumb nie czuł się tak szczęśliwy jak ja, gdy 400 lat temu żeglował na swojej „Santa Marii”, zapisuje w dzienniku. Z Brazylii płynie do Buenos Aires, gdzie wspomina żonę. W tym mieście zmarła jego ukochana Virginia.

Rajskie wyspy

Dopiero na początku 1896 r. kieruje się w stronę przylądka Horn. Morze było rozhukane i zdradziecko się kotłowało. Widziałem teraz jedynie spienione grzbiety fal. Pokazywały swe kły, gdy jacht ślizgał się po ich zboczach. Wiatr wciąż się wzmagał i musiałem wziąć trzeci ref, opisuje warunki. Na Pacyfik przedostaje się przez wzburzone wody Cieśniny Magellana. Szalejące sztormy zmuszają go do ominięcia osławionego i niebezpiecznego przylądka. Ale to nie koniec przygód. W Patagonii, obawiając się napaści potencjalnych złoczyńców, rozsypuje na noc na pokładzie gwoździe. Gdy pod osłoną ciemności bosi złodzieje wchodzą na Spraya, wyją z bólu. Hałas budzi kapitana, który chwyta karabin i strzela w powietrze, mając pewność, że napastnicy nie wrócą.

Kiedy wreszcie dopływa do Samoa i Borneo, ma wrażenie, że śni piękny sen. Jeżeli istnieje raj na ziemi, to są nim Wyspy Kokosowe, powtarza Joshua Slocum. Zamieszkuje spontanicznie na rajskich wyspach Oceanu Indyjskiego. Nie zamierza płynąć dalej. Noce i dnie biegną bez trosk. Cały czas jest ciepło, nie trzeba się martwić o jedzenie, odzież, dach nad głową. Pieniądze nie mają wartości. Panują harmonia i lenistwo.

Kobiety na Wyspach Kokosowych nie są obciążone robotą, jak ma to miejsce w wielu innych krajach, które widziałem. Mężczyźni potrafią wyrabiać piękne łodzie z drewna. Mają rację, że są tak przywiązani do swojej ojczyzny i boją się jarzma białego człowieka, bo gdy zostaną zaprzęgnięci do pługa, życie ich straci cały urok, zapisuje Slocum w dzienniku. Widzi zagrożenie w postępie nowoczesności. Obawia się, że cywilizacja zabije tradycyjny styl życia. Życie na tych wyspach układa się nadzwyczaj prosto. Mody paryskie nie mają tam najmniejszego wpływu. Każdy ubiera się według własnego gustu. Nie ma też doktora, wszyscy są zupełnie zdrowi, a dzieci bardzo ładne – wymienia zalety wyspiarzy z archipelagu położonego 350 mil od wybrzeży Chile. Być może jego obraz gloryfikujący „szczęśliwego dzikusa”, wzięty z filozofii Jana Jakuba Rousseau, jest zbyt optymistyczny i przesadzony.

Joshua Slocum dociera do miejsca, gdzie w XVIII w. był uwięziony Aleksander Selkirk, pierwowzór Robinsona Crusoe. Zwiedza jego pieczarę. Rozmyśla. Ojciec mój był człowiekiem tego rodzaju, że gdyby statek rozbił się na bezludnej wyspie, znalazłby drogę powrotu, o ile by posiadał tylko nóż i odpowiedni kawał drewna, wspomina. Jego ojciec był znawcą okrętów, lecz jako właściciel fermy nie mógł podróżować. Ferma była mu kotwicą u nogi.

Niechciana sława

Jacht Spray wpływa do Sydney w październiku 1896 r. Joshua odwiedza miejsca, gdzie chodził z Virginią. Miasto pozwala mu oderwać się od morskiej podróży. Podekscytowany przechadza się po zatłoczonych ulicach. W kapitalistycznej Australii brakuje mu jednak pieniędzy. Amerykanin znajduje sposób, aby szybko zarobić dolary. Australijczycy, zachwyceni jego odwagą, namawiają go, aby zaczął przemawiać publicznie. Wkrótce Joshua Slocum prowadzi wykłady i odczyty. Największy z nich odbywa się w monumentalnym gmachu opery. Kapitan ma o czym mówić. Przpłynął sam z Ameryki Północnej.

Wypływa z Melbourne z pełną kieszenią i kieruje się w stronę Afryki. Przylądek Dobrej Nadziei jest najdalej wysuniętym w morze punktem, który musi wyminąć. W czasach wielkich odkryć geograficznych portugalscy żeglarze potrzebowali wiele lat, aby w końcu udało im się opłynąć ten przylądek, nazywany Przylądkiem Burz. Slocum sprawnie go omija, potwierdzając, że doskonale opanował sztukę żeglowania.

Staje się coraz bardziej sławny. Piszą o nim australijskie, a wkrótce amerykańskie i brytyjskie gazety. W Kapsztadzie pragnie zobaczyć go Henry Stanley, słynny podróżnik brytyjski. Kiedy dochodzi do spotkania, Stanley zaczyna je zdaniem: Co za nadzwyczajny przykład cierpliwości! Na co Slocum odpowiada spokojnie: Cała sztuka polega właśnie na cierpliwości. Podróżnicy rozmawiają o żeglowaniu. Wtedy sława Stanleya jest już wielka, a Slocuma dopiero rośnie.

Po trzech latach od wypłynięcia z USA Slocum jest w drodze powrotnej. Coraz bliżej domu. Coraz bliżej zwycięstwa. W kwietniu 1898 r. zwiedza Wyspę św. Heleny, gdzie więziono Napoleona. Podkreśla, że nie ma w sobie nic z cesarza. Bohatera Francuzów nazywa pogardliwie Korsykaninem. Nie zdaje sobie jeszcze sprawy, że wkrótce okrzykną go cesarzem żeglarstwa, a w Europie czeka go sława Bonapartego.

Swój rejs kończy w Fairhaven w stanie Massachusetts 3 lipca 1898 r. Kapitan okrążył samotnie świat w trzy lata i dwa miesiące, pokonując ponad 46 tys. mil morskich. Jego dokonanie przysłania trwająca właśnie wojna amerykańsko-hiszpańska, szybko jednak staje się sławny. I tak gdziekolwiek żeglował mój statek, płynęły szczęśliwe dni mojego życia, pisze w ostatnim zdaniu relacji z podróży, którą wyda dwa lata później.

Bogato ilustrowana książka Sai­ling Alone Around the World stanie się bestsellerem początku XX w. tłumaczonym na kilkadziesiąt języków. Jako pierwszy dokonał samotnej podróży naokoło świata na niewielkim statku żaglowym. Ten śmiały wyczyn zyskał duży rozgłos. Naśladowali go kolejni żeglarze, pisze Ludwik Szwykowski, tłumacz książki na język polski. Pierwszym Polakiem, który powtórzy wyczyn Amerykanina, będzie Leonid Teliga.

Nie jest to bynajmniej dzieło literackie – są to zwykłe, z dnia na dzień spisane notatki. Ale z kart dziennika wyłania się postać autora, to człowiek, który naprawdę gorąco ukochał morze, zaznacza Ludwik Szwykowski, autor pierwszego polskiego podręcznika do żeglarstwa. Po przeczytaniu jego książki miałem wrażenie, że odbyłem cudowną podróż w towarzystwie dobrego i mądrego człowieka, dodaje.

Druga podróż

Wpływy z książki i odczytów wystarczyły mu na kupno domu na wyspie Martha’s Vineyard niedaleko Bostonu. Joshua Slocum powtarzał jednak, że odwykł od życia szczurów lądowych i chciałby wrócić na szerokie morze. Tęsknił do otwartych przestrzeni i rajskich wysp. Po 10 latach, 14 listopada 1909 r., na legendarnej łódce Spray wyruszył z Nowej Anglii w podróż do Ameryki Południowej. Postanowił eksplorować Amazonkę i Orinoko. Od czasu wypłynięcia nikt go jednak nie widział. W lipcu 1910 r. rodzina poinformowała świat, że kapitan Slocum nie daje znaku życia. Rozpoczęły się poszukiwania zaginionego. Nie odnaleziono go nigdy.

Rodzina przez lata miała nadzieję na jego szczęśliwy powrót do domu. Dopiero w 1924 r. oficjalnie uznano, że Joshua Slocum nie żyje. Nie znaleziono jednak dowodów jego śmierci. Sądzono, że tak doświadczony żeglarz nie mógł po prostu się pomylić. Katastrofę przypisywano okolicznościom zewnętrznym. Może Spray zderzył się z parowcem, albo został przewrócony przez wieloryba, czego obawiał się kapitan. Slocum nigdy nie nauczył się pływać i uważał pływanie za bezużyteczne.

Tekst: Jerzy Ziemacki

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama