Republikę Zielonego Przylądka, czyli Cabo Verde, wybieramy na miejsce wakacji, gdy po wprowadzeniu do wyszukiwarki tanich lotów hasła: „Frankfurt – Wszędzie (dowolny kraj, dowolne lotnisko)”, pokazuje się jako pierwsze państwo poza Europą. Cena tysiąc złotych z groszem w obie strony na osobę brzmi zachęcająco. Poza tym: nie ma tam groźnych chorób, klimat jest łagodny, jest dość czysto, a ludzie podobno wyjątkowo przyjaźni (w końcu archipelag należy do tzw. Wysp Szczęśliwych). W sam raz na wyjazd z 9-miesięcznym dzieckiem.
Nocnym lotem docieramy na Sal, jedną z dziesięciu głównych wysp. Legenda mówi, że Bóg po stworzeniu świata otrzepał ręce, a spadające okruchy utworzyły archipelag. Prawda jest taka, że powstał wskutek wybuchów gorącej magmy. A ludzie podzielili Wyspy Zielonego Przylądka na Wyspy Zawietrzne (zielona Santo Antão, suche: São Vicente i São Nicolau, czy pustynne: Sal, Boa Vista) i Wyspy Podwietrzne (skaliste, rolnicze i wulkaniczne, m.in. Maio, Santiago, Fogo, Brava). Do połowy XV w. były przekleństwem europejskich żeglarzy. Wielu statków, które tu dopływały, nigdy już nie widziano. Północno-wschodnie wiatry łatwo niosły je na południe, ale na zawsze już uniemożliwiały ich powrót.
 

Plecaki zostawiamy w pensjonacie Dobro i Pokój w mieście Espargos, rozkładamy spacerówkę, naszego syna Przemka rozbieramy do rosołu i pchamy wózek wzdłuż oceanu do Pedra de Lume. To miejsce, od którego nazwę wzięła cała wyspa (Sól). W kraterze wygasłego wulkanu, do którego przenika morska woda, powstały saliny, niegdyś zaopatrujące w sól nie tylko cały archipelag, ale też Brazylię, Afrykę i Stany Zjednoczone.
 

Po południu Przemek robi furorę w kościele. Bo odprawiający mszę padre Ima wywołuje nas w czasie kazania, przedstawia, a cały kościół klaszcze.
 

Polowanie na ryby
 

Praia (Plaża) to stolica republiki. Leży na wyspie Santiago. Dzięki Przemkowi mamy tam darmowy nocleg. Plan wyjazdu jest mocno oszczędnościowy, więc jedziemy do dzielnicy Terra Branca, do domu Adeliny, która zachwyciła się naszym synkiem trzy dni wcześniej na lotnisku. Spędzimy tu kilka dni.
 

Zwiedzamy Ribeira Grande, jedno z pierwszych miast założonych przez Europejczyków w Afryce, dawniej punkt przeładunkowy niewolników. Zwłaszcza Przemek ma frajdę: miejscowe dzieciaki taplają się w błocie.
 

Przyglądam się mlecznoczekoladowemu kolorowi skóry mieszkańców.
 

– Kim byli twoi przodkowie? – zagaduję Aristidesa Cabrala, miejscowego geografa.
 

– Nie wiem. Nikt z nas nie wie. Jedyny pewnik, że byli afrykańskimi niewolnikami. Wyspy przed przybyciem Portugalczyków były niezasiedlone. Ich obecni mieszkańcy to potomkowie Afrykanów z kontynentu i Portugalczyków.
 

Nie ma to jak mieć znajomych, którzy mają znajomych. Senhor Lazaro Brito, przyjaciel Adeliny, szybko zostaje wakacyjnym dziadkiem Przemka i zaprasza nas na noc do leżącej na wysokości 550 m Assomady. Tam włóczymy się po targu afrykańskim. Kobiety w kolorowych strojach sprzedają egzotyczne warzywa i owoce, a ich dzieci raczkują pomiędzy stoiskami. Na ladach wyłożono złowione nocą ryby; największe wrażenie robią na nas wielkie cielska tuńczyków.
 

Nazajutrz: polowanie na ryby. Tym razem zaprasza doktor Włodzimierz Szymaniak. To tłumacz Ryszarda Kapuścińskiego na portugalski, który wykłada na Uniwersytecie Jeana Piageta w Prai. Kiedy nie pracuje na uczelni, jedzie z kuszą do Porto de Mosquito. Zdobycze wieziemy do Adeliny. Na kolację nasza gospodyni przyrządza arroz da serra. Ryż z kiełbasą i rybą. To zielonoprzylądkowa specjalność: łączenie mięsa i ryby na jednym talerzu. Przemek zajada, aż mu się uszy trzęsą.
 

Zbliżają się wybory, ale Adelina nie zamierza głosować. – Prezydent nie zrobił mi nic złego, nie zrobił też nic dobrego. Nie pomógł dorobić się domu, wybudować go, sama sobie poradziłam, pracując w Holandii – tłumaczy, odwożąc nas taksówką do portu. Tak jak większość obywateli Republiki Zielonego Przylądka jest emigrantką, na co dzień mieszka w Rotterdamie (na wyspach mieszka ponad 500 tys. Kabowerdeńczyków, o wiele więcej za granicą, szczególnie w USA i Portugalii).
 

Kabowerdeński blues
 

Z Wysp Podwietrznych do Wysp Zawietrznych płyniemy przez całą noc. O świcie przystanek na wyspie São Nicolau (Portugalczycy nadawali wyspom imiona świętych, zależnie od dnia, w którym odkrywali lądy). W porcie Tarrafal jemy cachupę, danie narodowe. Tłuste, na bazie kukurydzy i fasoli, z dodatkiem smażonej ryby. Jada się je na śniadanie, obiad i kolację. I my, i nasz syn szybko dostosujemy się do tego zwyczaju.
 

Pod wieczór docieramy do Mindelo. Idziemy do parafii Świętego Piotra. Czeka tam już na nas siostra Regina, ale w ogóle się nie odzywa. Ktoś tłumaczy, że ma „retiro”, dni skupienia. Nocleg na parafii załatwili nam tym razem Kuba i Paweł, którzy byli tu na wolontariacie.
 

Nad ranem Przemek drze się wniebogłosy, bo zaczyna ząbkować, i boimy się, że wytrąci siostrę Reginę ze skupienia. Na szczęście zakonnica kończy „retiro” zgodnie z planem – i... nadrabia zaległości: zadaje tysiące pytań i sama też nie przestaje opowiadać.
 

Poza jej opowieściami na São Vicente czekają na nas atrakcje i w dzień, i w nocy.
 

W dzień:
 

  • Jedziemy do Bahia da Gatas. Plaża jest wyśmienita, piknikują na niej tubylcy zajadający się smażonymi murenami. Sprzedają je z obwoźnego stoiska. Są tłuste i mają smak, którego szybko się nie zapomina. Przemek wciąż boi się kąpać w morzu.
  • Z kolei na plaży w Calhau czekają na nas duże fale. Wieje. W końcu wyspy znajdują się na oceanie. Ale właśnie dzisiaj Przemek się przełamuje i trochę brodzi w wodzie.

W nocy:
 

  • Odwiedzamy kawiarnie w Mindelo, spacerujemy wąskimi uliczkami. Przez płot zaglądamy do domu, w którym mieszkała Cesária Évora.
  • Anivalter z kółka parafialnego zabiera nas na premierę teatralną na uniwersytecie. Studenci z radością przyjmują turystów z Polski i nadskakują małemu dziecku. Przemek zasypia przy drugim akcie.
  • Nazajutrz w Clube Náutico grają morny i coladeiry, czyli kabowerdeński blues, a Przemek w skupieniu wysłuchuje słynnego songu Armanda Zeferina Soaresa Sodade.
  • Podróżując po Świętym Wincencie, zdajemy sobie sprawę, że większość Wysp Zielonego Przylądka wcale nie jest zielona. Brakuje wody. Zdarzyło się, że deszcz nie spadł na archipelag aż przez kilkanaście lat.

 

Zielona enklawa
 

Porannym promem odpływamy na sąsiednią Santo Antão. Nie da się tam polecieć samolotem (choć inne wyspy mają dogodne połączenia lotnicze) ze względu na silne wiatry. Jednak warto udać się na tę położoną na skraju archipelagu wyspę, bo zdaniem wielu jest najpiękniejsza ze wszystkich. Na miejscu Przemek ląduje w nosidełku i natychmiast zasypia. Wspinam się z nim na plecach wysoko w góry, do przyklejonej do zbocza sielankowej osady Fontainhas.
 

W innej górskiej wioseczce, Ribeira da Janela, spotykamy Manuela, który długo snuje wspomnienia z Polski. Nic nowego: co drugi spotkany tu mężczyzna w średnim wieku jest byłym marynarzem, a z bogatej kariery szczególnie w pamięci tkwią mu wizyty w naszym kraju. Gdy opowiadają o nich przy szklaneczce grogu, jedna historia wydaje się lepsza od drugiej. João na przykład wspomina La Palomę, dyskotekę w komunistycznym Szczecinie („najlepszą na świecie”). I piękną Magdę, jedyną kobietę, która odważyła się przylać mu w twarz. Cios ten – w sercu – João czuje do dziś.
 

Drugim ulubionym tematem miejscowych mężczyzn jest przechwalanie się swoją płodnością. Mieszkańcy Wysp biją rekordy w ilości posiadanych dzieci. João zrywa boki z mojego skromnego dorobku (jeden syn). On ma szesnaścioro dzieci i chciałby więcej. Większość rodziców żyje samotnie lub w wolnych związkach. Swoje rekordy mężczyźni biją najczęściej przy pomocy wielu kobiet.
 

Przenosimy się do Eito, w głąb wyspy. Co za widoki! Jeśli istnieje raj, to może wyglądać właśnie tak: zielenią się wzgórza, palmy strzelają wysoko w niebo, kwitną kolorowe kwiaty, na lewo i prawo rosną banany, zieleń wydaje się najbardziej soczysta na świecie, szumią górskie potoki – Santo Antão całkowicie różni się od innych wysp przypominających pustynie.
 

Wreszcie wracamy na Sal. Opuszczając pensjonat Dobro i Pokój spotykamy zrozpaczonego 75-latka z Kluczborka, który przyjechał tu z wycieczką i zgubił ją po drodze. My też mamy problem: strajkują piloci i samolot na Sal nie przyleci. Czekamy na inny. Pół dnia siedzimy na podłodze przesadnie klimatyzowanej sali i mamy dość. Tylko Przemek się nie przejmuje: pucuje podłogę, łowiąc różową wędką plastikowe ryby.
 

Tekst: Mirosław Wlękły
 

 


Zobacz nasz nowy cykl "Warto spróbować"! W pierwszym odcinku uczymy się LANDKITE, próbujemy, testujemy, sprawdzamy co to buggy oraz pokazujemy jakich błędów unikać i dlaczego WARTO SPRÓBOWAĆ właśnie tej dyscypliny sportu.