Japończycy to wielcy smakosze i najbardziej wybredny naród świata. Aby ryba sprzedała się właśnie na tym targu musi być najwyższej jakości. Bowiem tylko tu osiągnie kilkudziesięciokrotne przebicie ceny za jaką została kupiona od rybaka.

Reklama

fot. Dariusz Roman

Od razu po przypłynięciu kutra do portu japońscy kupcy selekcjonują połów. I nie ma znaczenia czy są to wybrzeża Kanady czy okolice Bostonu. W portach całego świata lotni testerzy separują okazy, które za moment załadowane zostają do samolotu. Wszystkie inne sposoby transportu są za wolne do utrzymania świeżości produktu. Ryba trafia na japoński stół najpóźniej w ciągu 48 godzin od wyciągnięcia z wody lub pozostaje jej być zjedzoną przez inne, mniej wybredne narody świata. Zakupowe szaleństwo rozpoczyna się wielką aukcją każdego roboczego dnia tygodnia o 5 rano. Najlepsze sztuki tuńczyka osiągają cenę nawet dziesięciu tysięcy dolarów, a chętnych nigdy nie brakuje. Wszystko co zostanie sprzedane na aukcji trafia do mniejszych kramów targowiska, gdzie ryby są porcjowane. Dopiero wtedy mogą je kupić restauracje oraz każdy, kto odwiedzi targ. W mniejszych i większych pudłach wypełnionych wodą pływa wszystko, co znaleźć można w stanie wolnym w oceanie. Od rekinów i tuńczyków, a skończywszy na żółwiach morskich i ośmiornicach. To, jak zręcznie sprzedawcy szykują do sprzedaży te morskie stworzenia, mrozi krew w żyłach. Zasada zawsze jest taka sama - nic się nie może zmarnować.

fot. Dariusz Roman

Obok stołów z rybami na kupujących patrzą małe oczka ukryte w jeszcze mniejszych kramach. Owe oczka biegają z niesamowitą prędkością pomiędzy stosami karteczek a wyświetlaczem kalkulatora. Kierownicy ledwo widoczni za swoich kierowniczych kwater dowodzenia są czujni, a każda sprzedaż znajduje swoje miejsce na owych kartkach. Co chwila coś krzyczą, co chwila dostają kolejne karteczki i tak przez wiele godzin. Wszystko jednak według zasady - sprzedać jak najwięcej i jak najszybciej. Cztery godziny porannego handlu całkowicie czyszczą sklepowe półki. Nie zostaje nic za wyjątkiem tego co mimo starannej selekcji nie znalazło nabywcy. Odpady trafiają do specjalnie przygotowanych wózków. Rozpoczyna się wielkie sprzątanie. Hektolitry wody wylewane są na chodnikowe płytki. Nieważne czy ktoś akurat przechodzi. Nie ma czasu na uprzejmości.

fot. Dariusz Roman

W uliczkach pomiędzy straganami swoje umiejętności doskonalą operatorzy małych wózków widłowych, którzy z jakąś nadludzką precyzją poruszają się pomiędzy straganami a kupującymi nie rozjeżdżając nikogo ani niczego. Z wielkich ciężarówek wyciągane są ogromne bloki lodu, które za chwile będą chronić kupione ryby zanim te trafią do nabywcy. Po kilku minutach panuje tu atmosfera jak w wesołym miasteczku, z tą jednak różnicą, że tutaj można stracić życie: wpaść pod wózek wypełniony rybami, stracić równowagę na mokrym podłożu, uderzyć głową o chodnik, czy nadziać się na latające dookoła noże.

fot. Dariusz Roman

Kiedy targ już pustoszeje, ludzie przenoszą się do pobliskich sklepików i restauracji. Kolejki do malutkich pomieszczeń ustawiają się bardzo szybko, a na wejście do kilku barów sushi trzeba czekać kilkadziesiąt minut. Ja wchodzę już po blisko półtorej godzinie i choć mam już tego czekania dosyć, nie zapomniałem o dobrych radach Japończyków – po prostu muszę tu wejść na sushi. Jestem bardzo ciekawy tego, co zobaczę i skosztuję. W czasie pobytu na wyspie jadłem różne dania. Jedne lepsze, drugie gorsze. To co zaserwowano w tej malutkiej, bo kilkumetrowej, restauracji to był majstersztyk japońskiej kuchni. Smaku dopiero co złowionej ryby i tak przyrządzonej jak tam, nie da się porównać z czymkolwiek innym. Choć tutejsze ceny są ponad dwa razy wyższe niż w większości japońskich restauracji, warte są każdego Jena. Ryba rozpływa się w ustach, a serwowanym rodzajom posiłków nie ma końca. Można spróbować kilkudziesięciu gatunków ryb i zup. Po kilkunastu minutach zdrowy rozsądek mówi dosyć. Łakomstwo i fakt, że nieprędko tu wrócę nie pozwala jednak podnieść się z wysokiego stołka ustawionego może 30 centymetrów od genialnego kucharza. Gdyby nie całkowity brak miejsca na umieszczenie kolejnej ryby w swoim brzuchu, nigdy bym stamtąd nie odszedł. W drodze powrotnej nie kusiły mnie już fantastyczne mini kurczaczki przyrządzane na straganach tuż przy ulicy. Obojętnie przechodziłem obok mniej lub bardziej okazałych restauracji z sushi. Nie chciałem sobie popsuć tego smaku, który nie powtórzył się aż do końca pobytu w Japonii. Choć minęło od pobytu na Tsukiji już dobrych kilka tygodni, wspomnienie świeżej ryby pozostanie w moich kubkach smakowych na zawsze, a to miejsce będę polecał wszystkim smakoszom kuchni japońskiej.

Reklama

Dariusz Roman

Reklama
Reklama
Reklama