Na zdjęciu widać kilkuletnią dziewczynkę w czasie epidemii głodu w Sudanie w 1993 r. Wychudzoną, skuloną, z opuszczoną głową. Na drugim planie stoi wpatrzony w dziecko sęp, wygląda, jakby znalazł swoją ofiarę. Kevin Carter, fotograf, by nie wystraszyć ptaka, robił zdjęcia, prawie się nie poruszając. Czekał, aż sęp rozłoży skrzydła. Jednak tak się nie stało. Spłoszył więc zwierzę i wrócił do samolotu ONZ. Po opublikowaniu fotografii przez New York Timesa w redakcji rozdzwoniły się telefony. Przejęci czytelnicy chcieli poznać losy dziecka. Carter nie potrafił jednak o nich nic powiedzieć. Nie wiedział, jak dziewczynka znalazła się w tym miejscu, dlaczego była sama, a nawet czy w trakcie naciskania spustu migawki jeszcze żyła. Carter znalazł się pod ostrzałem zarzutów. St. Petersburg Times napisał: Człowiek, który w takim momencie dostosowuje rodzaj obiektywu, też jest drapieżnikiem, kolejnym sępem w miejscu zdarzenia. Zdjęcie dostało jednak Nagrodę Pulitzera i było przedrukowywane przez prasę na całym świecie. Carter tłumaczył, że robił je z misją pokazania ludziom prawdy o Sudanie i że taka jest rola fotoreportera. Ale pytanie o to, czy zamiast fotografować, nie powinien był dziecku pomoc, wciąż powracało. Dwa miesiące od wręczenia nagrody, w wieku 33 lat, popełnił samobójstwo.
 

Historia tego zdjęcia pokazuje, jak cienka może być granica między byciem fotoreporterem a przyzwoitym człowiekiem. Szczególnie gdy tematem zdjęć są osoby bezbronne, które nie mogą się obronić przed nachalnym okiem obiektywu.
 

Łatwo teraz pokręcić głową nad bezdusznością fotografów czy dziennikarzy. My, prawdziwi podróżnicy, nigdy byśmy się tak nie zachowali... Nie żerowalibyśmy na nieszczęściu innych. No a poza tym nasze fotki z wakacji nie robią nikomu krzywdy. Czyżby? Czy nigdy w podroży nie zrobiliście zdjęć osobie w potrzebie i po prostu nie odjechaliście do hotelu? Czy nigdy nie wtargnęliście w cudze życie, tłumacząc sobie, „że to tylko dla nas, na pamiątkę”. Zresztą w dobie internetu, blogów, portali społecznościowych wszyscy jesteśmy dziennikarzami. Nasze zdjęcia oglądają przecież dziesiątki, a wręcz tysiące ludzi. Czy to znaczy, że nie należy robić zdjęć w ogóle? Oczywiście nie. Trzeba tylko pilnować, jak nie stać się wakacyjnym paparazzi.
 

Pytaj i poznawaj
 

– Dla mnie to proste: jeżeli masz poczucie, że jesteś złodziejem, to znaczy, że nim jesteś – mówi Tomasz Tomaszewski, fotograf, którego zdjęcia znalazły się w gronie najlepszych fotografii National Geographic. Jego zdaniem najbardziej czułym wskaźnikiem tego, czy nie kradniemy czyjejś prywatności, jest właśnie to, jak się czujemy, gdy wyciągamy aparat. Wstyd, wątpliwości, poczucie winy, niepewność to pierwsze znaki, że lepiej sprzęt odłożyć na bok. – Zdjęcia mają być robione dla ludzi, a nie przeciwko nim – wyznaje Mikołaj Nowacki, fotoreporter agencji VII. Zgadza się z nim Olga Mielnikiewicz, fotografka i pracownica Polskiej Akcji Humanitarnej. Według kodeksu, który stosuje PAH, przed zrobieniem zdjęcia powinno się nie tylko uzyskać zgodę od osoby fotografowanej, ale też zapytać samych siebie, czy zgodzilibyśmy się na bycie fotografowanym w takiej sytuacji. – To świetna technika, by stwierdzić, czy nie przekraczamy jakiejś granicy – mówi Mielnikiewicz. Na pewno nie przystalibyście na to, by ktoś obcy, bez żadnego komentarza, wchodził do waszego domu, fotografował wasze dzieci czy też wyposażenie kuchni i łazienki. Co innego, gdyby o zdjęcie poprosił ktoś, z kim wcześniej się poznaliśmy, choćby zamieniliśmy parę słów. – Najczęściej zanim zrobię pierwsze zdjęcie, upływają godziny. Rozmawiam, obserwuję, patrzę. Dopiero jak ludzie zaczynają się czuć naturalnie w mojej obecności, wyciągam aparat – opowiada Tomaszewski.
 

Jednak współcześni podróżnicy często nie mają na to czasu. Chcą jak najszybciej zwiedzić jakieś miejsce i pojechać dalej. Szkoda im dnia na zbędne gadki z lokalnymi, nawet na pytanie o zgodę na uruchomienie migawki. Dlatego często korzystają z „ciężkiego działa”, jakim są zoomy, obiektywy, w których zakrzywiony jest kąt widzenia (wydaje się, że fotograf robi zdjęcie czemuś innemu) czy ukryte kamery. Catherine Karnow, fotografka National Geographic, stwierdza, że jeżeli musisz użyć maksymalnego zoomu, znaczy, że coś jest nie tak: – Gdy widzę turystów, którzy robią zdjęcie po drugiej stronie ulicy, zastanawiam się, po co wykonują tyle trudu. Przecież i tak nie wyjdzie z tego nic ciekawego. Żadne dobre zdjęcie podróżnicze nie powstało na maksymalnym przybliżeniu, gdzieś z ukrycia, zrobione na szybko – podkreśla Karnow.
 

Złodzieje dusz
 

– Czym różni się robienie zdjęć z ukrycia lub z zaskoczenia od kradzieży owoców na czyimś polu? Właściwie niczym – twierdzi Paweł Boski, profesor psychologii międzykulturowej. Przecież w obu przypadkach zawłaszczamy czyjąś własność, bez jego zgody czy wiedzy. Czasem ta kradzież rozumiana jest bardzo dosłownie. – W wielu kulturach istnieje przekonanie, ze robienie zdjęć zabiera fotografowanym dusze – tłumaczy prof. Boski. I jest w tym głęboki sens. Po tym jak jakaś chwila utrwalona zostanie na kliszy, czuja, że tracą kontrole nad swoim życiem, że przynależy ono gdzieś indziej. Z podobnego powodu zabrania się robienia zdjęć w świątyniach i w miejscach kultu praktycznie we wszystkich kulturach świata. Zrobienie zdjęcia w sferze sacrum jest jak odebranie mu duchowej mocy.
 

Z drugiej strony nie ma co od razu zakładać, że ktoś nie chce zdjęć. Może jest właśnie odwrotnie? Mikołaj Nowacki radzi, by spytać, to nic nas nie kosztuje. – Gdy przygotowywałem się do materiału w Czadzie, żołnierze ostrzegali mnie, bym nie robił muzułmanom zdjęć, bo pomyślą, że kradnę im dusze. Ze nie ma nawet co próbować! Okazało się to stereotypem, który nie miał wiele wspólnego z rzeczywistością – opowiada. Gdy pytał Czadyjczyków o pozwolenie, w większości bez wahania się zgadzali.
 

Trochę trudniejsze zadanie miał niemiecki fotograf Tamm Rautert, który chciał udokumentować życie amiszów. Ci znani są ze swojego bardzo tradycyjnego i konserwatywnego trybu życia i nieakceptowania nowoczesnej techniki, w tym aparatów fotograficznych. Odrzucają zdjęcia do tego stopnia, ze nie wklejają ich do paszportów. Rautert zgłosił się wiec do rady społeczności kanadyjskiej Albercie. Amisze, chcąc znaleźć kompromis, stwierdzili, że „nie pozwalają, ale też nie zabraniają”. Niemiecki fotograf zabrał się wiec do pracy. Dopiero po ponad trzech tygodniach pobytu wśród amiszów zdecydował się wyjąć aparat. Zrobił to w jadalni, podczas wspólnego posiłku. I poczuł się wyjątkowo niezręcznie. Nigdy, nigdzie nie czułem się tak zbędny jak podczas tej kolacji – pisał później w swoim albumie No photographing.
 

Egzotyka na zamówienie
 

– Często podróżnicy nie chcą się pogodzić, że rzeczywistość odstaje od ich wcześniejszych oczekiwań – mówi Catherine Karnow. Dopiero po przyjeździe okazuje się, że w Afryce zamiast plemion z dzidami po ulicach chodzą biznesmeni w garniturach, a w Indiach młode dziewczyny od sari wolą dżinsy. Fotografom podróżnikom wydaje się to strasznie nudne. Na swoich zdjęciach szukają sensacji lub potwierdzenia stereotypów. Wtedy na pomoc przychodzą atrakcje przygotowane specjalnie dla turystów. Za określoną sumę mogą pojechać do wioski Masajów, gdzie ci co rano dla potrzeb biur podróży przebierają się w skóry. Udawani wojownicy przyzwyczajeni są do chmar turystów przybywających do ich wiosek i z wdziękiem pozują do każdego zdjęcia. Jeżeli dopłacisz jeszcze dolara, wezmą dzidę do ręki, kolejnego – zatańczą plemienny taniec. Zresztą takie sytuacje zdarzają się też w miastach, gdzie ludzie ubrani w tradycyjne stroje dają się fotografować za pieniądze. Albo za odpowiednią dopłatą zrobią coś bardziej „typowego”. – Płacenie za zdjęcia jest niedopuszczalne – mówi Tomasz Tomaszewski. – Jeżeli zapłacimy, to od razu wchodzimy w nieczystą, biznesową relację. Trudno w niej oczekiwać autentyczności czy naturalności – podkreśla. Wtóruje mu Mikołaj Nowacki. Jego zdaniem pytanie o pieniądze za zdjęcie to najlepszy znak, że powinniśmy się z tego miejsca jak najszybciej zmyć. Oznacza to bowiem, że jesteśmy w centrum świata zepsutego przez turystów.
 

Inne punkty widzenia przedstawia prof. Paweł Boski. – Moim zdaniem zapłata za taką „usługę turystyczną” jest fair – mówi. – To jak transakcja wiązana. Robiąc zdjęcia i wkraczając w czyjąś prywatność, bierzemy coś od kogoś. Należałoby więc jakoś się odwdzięczyć – pyta. Obydwie strony wiedzą, że biorą udział w pewnego rodzaju teatrze, i jeżeli się na to zgadzają, to niech przynajmniej wszyscy na tym skorzystają.
 

Choć oczywiście są tu niebezpieczeństwa. Głównym jest uprzedmiotowienie tych osób. Dlatego sprawa ta musi być załatwiona z największą delikatnością, żeby nie poniżyć godności takiej osoby. – Nie zawsze musi to być zapłata wprost za zdjęcie – dodaje kulturoznawca. Sam niedawno był w biednej dzielnicy Kapsztadu. Pojechał tam sam, na rowerze. Pogadał z ludźmi, wszedł z nimi w interakcję, zjadł mięso grillowanie na domowym palenisku, do którego sam narąbał drzew, i zostawił kilkadziesiąt randów.
 

– Ja często wysyłam swoim bohaterom odbitki zdjęć, które im zrobiłem. Jest to właściwa forma wdzięczności za zaufanie oraz czas, jaki mi poświęcili – przyznaje Tomaszewski. Podkreśla też, że nie można zapomnieć o tym, co dzieje się z fotografią po jej opublikowaniu. Tu godność człowieka po raz kolejny może być naruszona: czy to w gazecie, czy na blogu lub portalu społecznościowym. – Kontekst, podpis, komentarz są kluczowe, aby zdjęcie oddawało rzeczywistość – stwierdza Tomaszewski.
 

Przeżyj to sam
 

Piękne zachody słońca, wysokie góry, spotkane osoby na drodze, imponujące zabytki utrwalone na kliszy (a raczej karcie pamięci) aparatu to wspaniała pamiątka z podróży. I powszechnie dostępna. Obecnie, gdy prawie każdy ma aparat (choćby w komórce), robienie zdjęć zrobiło się łatwiejsze niż kiedykolwiek wcześniej. Patrząc na bezwiednie cykających wszystko dookoła turystów w najpopularniejszych miejscach świata, można by nawet stwierdzić, że zbyt łatwe.

 

Chęć uwieczniania wszystkiego i cały czas, a potem natychmiastowego dzielenia się tym z naszymi znajomymi przyćmiewa często same przeżycia. Zamiast doświadczać, zdobywamy ujęcia. Zamiast rozmawiać w cztery oczy, oddzielamy się od innych obiektywem. Zamiast się bawić, pozujemy na tle zabytku. – Ludzie na wakacjach coraz częściej mają potrzebę podglądania. Zdjęcia strzelają jak z karabinu maszynowego i liczą, że może coś się uda uchwycić – zauważa profesor Boski. Jeżeli coś nie zostanie uwiecznione, to tak jakby się nie wydarzyło.
 

Standardem jest, że z dwutygodniowych wakacji przyjeżdżają z kilkoma tysiącami zdjęć. Niestety coraz częściej turyści zachowują się bardziej jak paparazzi (czyli nieważne, czy dobre, ważne, żeby dużo i sensacyjnie) niż jak rasowi fotoreporterzy. Może więc warto podczas kolejnej wyprawy zastanowić się, by zamiast ciągle fotografować swoje wyjazdy, przeżywać je i doświadczać. Gwarantujemy, że wtedy nie tylko same wakacje, ale i zdjęcia okażą się bardziej udane.

Tekst: Julia Lachowicz