Ruszamy!

Swoją wycieczkę do rezerwatu Mallan luonnonpuisto zaczęliśmy z położonego na północy Finlandii Klipisjarvi, nad którym góruje majestatyczny masyw Sanna (warty osobnej wycieczki!). Około 10:00 statek, a raczej coś w rodzaju wodnej taksówki, zabrał nas na drugą stronę jeziora do Kalottiereitti. Dopłynęliśmy tam w pół godziny. To już tylko trzy kilometry od punktu styku granic.

Trasa wiedzie przez tundrę porośniętą karłowatą brzozą, która wypuściła właśnie młode liście. Jest połowa czerwca, odnoszę wrażenie, że tutejsza zieleń jest nieporównywalna z zielenią lasów w innych częściach Europy!

Do obelisku, który wyznacza punkt styku granic, szlak utrzymany jest w dobrym stanie, więc można nim spacerować nawet w trampkach. Szpilki odradzam. Do samego obelisku, nieodparcie kojarzącego się z odwróconą doniczką, prowadzą kładki i pomosty. Rozciąga się stąd piękna panorama ośnieżonych szczytów Szwecji. I to właśnie tutaj zaczyna się właściwa trasa. Trasa, którą chciałbym polecić wszystkim miłośnikom turystyki.

 

Laponia pełna kolorów

Do Klipisjarvi wiedzie wytyczony szlak. To nieco ponad 11 km (Finowie nie oznaczają czasów przejścia, bo zbytnio się różnią w zależności od warunków pogodowych i pory roku). Trasa wytyczona jest przez niewielkie czarne paliki z pomarańczową końcówką, wbite w ziemię w takich odległościach, by stojąc przy jednym, widać było dwa sąsiednie - w czasie mgły można się zgubić.

Początkowo droga pnie się ku górze przez karłowatą brzezinę, powyginaną w tak nieoczekiwanych kierunkach, że wygląda jakby okoliczne drzewa zastygły w jakimś niesamowitym tańcu. Kolorów otaczającej przyrody nie sposób opisać, tonęliśmy we wszelkich odcieniach zieleni. Dla osób, które Laponię kojarzą tylko ze śniegiem i reniferami to niemal szok. No właśnie - renifery. Te od czasu do czasu mijały nas, spacerując w brzezinie. Nie specjalnie się nami przejmowały. Coś mnie podkusiło, by "zacmokać" do jednego  z nich. Zainteresowany podszedł obejrzeć nas z bliska, zachowując przy tym bezpieczny dystans. Pokręcił się to z jednej, to z drugiej strony, popatrzył na mnie, na człowieka, który na niego cmoka, jak na psa, po czym podreptał w zieloną toń brzóz.

Z brzeziny wychodzimy na porośnięty typową tundrą płaskowyż. Cała roślinność zatrzymała się w dwudziestocentymetrowej przestrzeni ponad gruntem, tworząc gęsty dywan. Najlepszy perski mistrz tkaczy dywanów nie wymyśliłby tylu deseni i form. Dla uważnego obserwatora ta roślinność mieni się kolorami i niesamowitą strukturą, choć początkowo wydawałoby się, że to tylko surowy górski płat turzyc. Dopiero gdy się zatrzymamy i przyjrzymy z bliska, odkrywamy całe jej bogactwo.

I tutaj też kończą się udogodnienia. O ile na pierwszych kilometrach Finowie przygotowali kładki nad strumieniami i mokradłami, to na wyżynie pozostał nienaruszony górski krajobraz. Kiedy trafiliśmy na szeroki strumień, który przez opady i topniejący śnieg (wyżej jest go całkiem sporo) zamienił się w rwącą rzeczkę, to nie pozostało nam nic innego, jak tylko pójść w górę jego biegu, gdzie rozwidlał się na mniejsze strumienie. Tam przeskakiwaliśmy z kamyczka na kamyczek, byle na drugą stronę. Oczywiście można też przejść w bród bez nadkładania drogi, co przy zimnym wietrze i rwącej lodowatej wodzie jakoś nas nie kusiło.

Niemniej nagrodą za dłuższą trasę były wytryskające tu i ówdzie strumienie krystalicznie czystej wody. Cieszę się, że nie dotarł tu jeszcze żaden koncern serwujący mineralną w butelkach.

 

Widoki, ach widoki

Dalej, idąc wzdłuż zbocza, mając z prawej wspaniałą panoramę na fińskie karłowate brzozy i upstrzone śniegiem szwedzkie góry, dochodzimy do malowniczego wodospadu. Skały wokół niego mają liczne przerosty malachitu, cieńsze niż kartka papieru, więc nie nadające się na biżuterię, ale tak liczne, że skała wydaje się być w zielono grafitowe prążki.

Jeszcze przejście przez grań i już w dole widzimy odległą drogę do Norwegii, a poniżej przed nami ulubione pastwiska reniferów. Zacząłem liczyć pierwsze stado i gdy już niemal ukończyłem na 89 sztukach to zza zbocza wyszła reszta stada, znacznie liczniejsza, więc  dałem sobie spokój z liczeniem. Tym bardziej, że tych stad spotkaliśmy kilka, czy to pasących się, czy to odpoczywających na skraju brzezin, do których na powrót wiodła ścieżka.

W Klipisjarvi byliśmy około siedemnastej. Można tą trasę przejść znacznie szybciej, ale robiliśmy sporo przerw na zdjęcia.

 

Warto wiedzieć

Na koniec trochę informacji technicznych:

  • Statek z Klipisjarvi: odpływa o godzinach 10:00, 14:00, 18:00
  • Statek z Kalottiereitti : 9:00, 13:00, 17:00
  • Koszt rejsu : 20 EUR
     
  • Wersja wycieczki dla leniuszków :
    Popłyń rejsem o 10:00 lub 14:00. Statek dopływa w pół godziny i czeka 2,5 godziny z rejsem powrotnym, co daje wystarczająco dużo czasu na spacer do obelisku i powrót.
     
  • Wersja 2 dniowa:
    200m od obelisku znajdują się chatki, w których można przenocować. Pierwsza - darmowa z dużym pomieszczeniem i wydzieloną częścią do spania (własny śpiwór i karimata zalecane), do dyspozycji piec, kuchenka gazowa, obok domku toaleta i drewutnia z zapasem drewna. Druga - odpłatna (klucz u załogi statku) z dwoma sypialniami (koce materace na wyposażeniu) i częścią wspólną – kuchnia z jadalnią, oczywiście piec, kuchenka itp. Można dotrzeć na wieczór, przenocować i cały kolejny dzień poświęcić na leniwy spacer po Mallan luonnonpuisto.
    Swoją drogą przez te fińskie nazwy można dostać zakwasów języka!

 

Autor: Artur Kordian Cybulski