Kiedyś jechałem z pewnym znanym dziennikarzem autobusem linii 116 w Warszawie. To był ikarus. Nagle słynny ów dziennikarz stracił zainteresowanie rozmową ze mną (zapamiętałem mu to oczywiście). Rozglądał się, odwracał, wyciągał głowę. W sposób widoczny narastało w nim podniecenie. W końcu nie wytrzymał i wypalił: „Wiesz co, za nami jedzie ikarus z automatyczną skrzynią biegów. Nie jechałem jeszcze takim. Moglibyśmy się przesiąść?”. Potulnie się zgodziłem, bo z wariatami różnie bywa. W ikarusie z automatyczną skrzynią biegów mój towarzysz wyraźnie się rozluźnił, a na twarzy pojawił mu się uśmiech świadczący o błogiej szczęśliwości. W tej sytuacji mogliśmy wrócić do przerwanej rozmowy.

Tenże osobnik zbierał rozkłady jazy pociągów z całej Europy, a może i świata. Piętrzyły się u niego na stołach, ale co gorsza, znał je na pamięć. Czasami zarządzał egzamin. Domagał się, by wymienić na przykład dwa włoskie miasta, a on podejmował się zaplanować (z głowy) marszrutę kolejową pozwalającą przedostać się z jednego do drugiego. I robił to, rzecz jasna, niczym szachowy geniusz grający bez patrzenia na 50 szachownicach jednocześnie. W ogóle włoskie pociągi dlaczegoś bardzo go frapowały. Jak już pisałem, nie był do końca normalny.

Acz, muszę przyznać, o ile zgłębianie typów autobusów i podrodzajów tramwajów nieszczególnie mnie fas­cynuje, o tyle pociągi, zgodnie ze swą nazwą, mają w sobie coś pociągającego. Nie żebym zapamiętywał modele lokomotyw z początków XX w., producentów wagonów w Stanach Zjednoczonych czy fabryczne oznaczenia elektrowozów z linii otwockiej. Niech Bóg broni. Wolę zapełniać swój umysł równie nieistotnymi informacjami z innych dziedzin (po prawdzie, to jestem na tym etapie zużycia zwojów mózgowych, w którym z trudem pamiętam imię swojego syna. A mam jednego). Ale kolej faktycznie zawiera w sobie ten anachroniczny seksapil w stylu koronek czy gorsetów. Nawet kiedy przyobleka się w nowoczesne czy wręcz futurystyczne kształty TGV oraz jednostek z Chin i Japonii. Długi korytarz, którym można dotrzeć do sali restauracyjnej, podczas gdy za oknem umyka przestrzeń – kurczę, może też nie jestem zupełnie normalny, ale rodzi to we mnie specyficzny dreszczyk.

Wszystko to wzięło się nie z realnego podróżowania pociągami (kiedyś całą drogę z Zakopanego spędziłem w kiblu, w którym jednocześnie groziło mi zamarznięcie i śmierć od smrodu. Młodszym czytelnikom wyjaśniam, że niegdyś nie trzeba było jeździć do Indii, by doświadczyć tłoku w wagonie kolejowym). Ale z fikcji literackiej i filmowej, w której pociąg wciąż odgrywa istotną rolę. Jest idealnym miejscem do przygodnych ludzkich spotkań brzemiennych w skutki, wspaniałą scenerią dla morderstw, idealną przestrzenią dla bójek i scen miłosnych. Wymieniać można niezliczone tytuły, ale poprzestańmy na Morderstwie w Orient Expressie Agathy Christie i licznych ekranizacjach tego kryminału wszech czasów.

I jak tylko jest możliwość, obiecuję sobie, że pojadę pociągiem. A potem zwykle kończy się na samolocie lub samochodzie. Ale zobaczycie, kiedyś będę miał tyle czasu i kasy, że przejadę z Lizbony do Hanoi. To podobno najdłuższa trasa, jaką można pokonać po torach.

Tekst: Igor Zalewski