W 2005 roku jako pierwszy przejechał samotnie na rowerze Canning Stock Route - najdłuższy oraz jeden z najtrudniejszych szlaków terenowych świata. Wyprawa trwała 33 dni. Za ten wyczyn został uhonorowany nagrodą Travelera oraz Kolosem.Chciałem odetchnąć od zgiełku cywilizacji - Jakub Postrzygacz, laureat nagrody Traveler za Wyczyn Roku, tłumaczy, dlaczego podczas samotnej wyprawy rowerowej pokonał 2100-kilometrowy szlak przez cztery australijskie pustynie. Teraz planuje w ten sam sposób dotrzeć na biegun południowy. MAGDALENA STOPA: Mając zaledwie 23 lata, przejechał Pan rowerem Canning Stock Route, jeden z najtrudniejszych szlaków terenowych świata. Jak doszedł Pan do tego wyczynu?
Jakub Postrzygacz: Na rowerze jeździłem od dziecka, ale pełnoobjawową cyklozą zaraziłem się dopiero w szkole. Księża w naszym liceum w Siedlcach organizowali rowerowe obozy. Najdłuższą wspólnie przejechaną trasą była podróż do Rzymu. Choroba okazała się nieuleczalna i po skończeniu szkoły rozwijała się dalej. W 2001 roku wyjechałem z moją przyszłą żoną Adą do Irlandii. Miałem wtedy 19 lat, 60 funtów na 2 osoby i bilet powrotny zarezerwowany na 2 miesiące później. Pierwszą pracę znaleźliśmy przy pieleniu szpinaku. Chwasty dochodziły do 1,5 m. Potem było już lepiej i wkrótce zarobiliśmy na bilet do Nowej Zelandii. Wcześniej jednak przejechaliśmy w Irlandii 1,5 tys. km na rowerach, które złożyłem z części znalezionych na złomowisku. – Potem objechaliście Nową Zelandię?
– Nowa Zelandia była naszym pierwszym wielkim marzeniem i pierwszą wielką podróżą. To przepiękne miejsce, jest tam wspaniała przyroda, łagodny klimat, gościnni ludzie, którzy w większości nie zamykają domów na klucz. Gdy jadąc na rowerach dookoła Nowej Zelandii pytaliśmy, czy możemy rozbić namiot na ich ziemi, wielokrotnie słyszeliśmy w odpowiedzi: nie. Dlaczego? Bo od razu proponowali nam nocleg w swoim domu. A gdy budziliśmy się rano, śniadanie stało już na stole. – Co po tych przyjemnych podróżach skłoniło Pana do samotnej wyprawy w ekstremalnych warunkach?
– Za narodziny pomysłu odpowiedzialny jest Marek Tomalik i jego pokaz slajdów, który miałem okazję obejrzeć w Krakowie. W 2002 roku przejechał on Canning Stock Route w konwoju samochodów terenowych, za co został nagrodzony Kolosem. Spytałem wówczas, czy można pokonać ten szlak rowerem, na co wszyscy wybuchnęli śmiechem, a Marek stwierdził krótko: „Zapomnij!” Jego opinię zdawali się podzielać nawet rdzenni mieszkańcy Australii. Na samym początku podróży spotkałem Aborygena wracającego z polowania. Gdy usłyszał, dokąd jadę, zdumiał się i rzekł: „To długa droga, potrzebujesz mięsa”. Po czym podarował mi kilka wciąż ciepłych kangurzych żeberek. Wieczorem upiekłem je na ognisku i jak dotąd był to mój najlepszy grill!



Podróż przez pustynie Australii wymagała wielkiego wysiłku, zarówno fizycznego, jak i psychicznego. Ale też okazała się dla mnie znacznie ważniejsza niż poprzednie. Canning Stock Route to najdłuższy i jeden z najtrudniejszych szlaków terenowych świata. Liczy 2100 kilometrów. Zginęło na nim wielu podróżników. Przecina cztery pustynie i wspina się na ponad 900 piaskowych wzgórz. Powstał na początku XX w. – miano przepędzać nim bydło między przeciwległymi krańcami suchego kontynentu. Warunki okazały się jednak tak trudne, a straty zwierząt i ludzi tak wysokie, że szlak popadł w zapomnienie. Spośród 51 studni wyznaczonych przez geodetę Alfreda Canninga większość jest dziś sucha. Wodę z wciąż istniejących źródeł trzeba uzdatniać, żeby nadawała się do picia. – Trudów z pewnością nie brakowało skoro w ciągu 33 dni schudł Pan 18 kg. A czy były jakieś przyjemności? – Budując własne wyobrażenie australijskiej pustyni, spodziewałem się beznamiętnej walki ze szlakiem wśród monotonnej scenerii. Szybko przekonałem się jednak, że prawdziwe cuda czekają za każdą wydmą. Co kilometr krajobraz przechodził metamorfozę. Wśród piaskowych wzgórz rozbłyskiwały tafle słonych jezior, pojawiały się strzaskane erozją skalne wyspy, zmieniała się roślinność, klimat i warunki terenowe. Ani przez chwilę nie czułem się znużony. Po 24 dniach jazdy przez pustynię moim oczom ukazał się skalny wąwóz, wewnątrz którego rosły gigantyczne eukaliptusy. Ściany zdobiły pradawne malunki, a wysoko pod skalnymi półkami zwieszały się gniazda dzikich pszczół. To Killagurra – święte miejsce Aborygenów. Przeciskając się szczeliną wśród zwalonych drzew i skał, dotarłem do źródła, z którego bije lodowata woda, tworząc krystalicznie czysty, naturalny basen. To jak raj pośród piekieł. – Który dzień był najtrudniejszy? – Najgorsze wspomnienia zawdzięczam własnej lekkomyślności. Piątego dnia jazdy chciałem dotrzeć do studni oddalonej kilka kilometrów od głównego szlaku. Pod samotną skałą zostawiłem większość ekwipunku. Bez obciążenia jechałem szybko, zbyt szybko. Nie dość, że nie dotarłem do studni, to z niedomkniętej torby wypadł mi aparat fotograficzny. Odnalezienie go w morzu traw graniczyło z cudem, zwłaszcza że nie byłem w stanie precyzyjnie odtworzyć trasy, którą jechałem. Poczułem, się tak, jakby świat zawalił mi się na głowę. Zdjęcia były najważniejszym dowodem pokonania szlaku. Czekali na nie przyjaciele, rodzina i wielu ludzi zaangażowanych w ekspedycję. Zapadł wieczór. Skuliłem się w kępie krzaków, łapiąc na kolację szarańczę i dopijając resztki wody z bidonu. To była trudna noc, pełna złych snów. Rano okazało się, że rower ma przebite opony, zacząłem więc poszukiwania na piechotę. Kiedy chwilę potem moja maszyna zniknęła wśród traw, wróciłem i wbiłem obok długą gałąź, zawieszając na niej bluzę. Zgubić rower– to by dopiero było! Po kilku godzinach przetrząsania zarośli dostrzegłem wreszcie srebrną obudowę aparatu. Dzięki Bogu cała masa błędów kosztowała mnie tylko odrobinę strachu. To była lekcja pokory. – Korzystał Pan ze specjalnie zaprojektowanego roweru oraz przyczepki. 14 kg ważyło jedzenie. Do tego woda, często ponad 30 litrów. Pozostały bagaż ważył zaledwie 5 kg.Nie wziął Pan ręcznika, pasty do zębów... – By pokonać tę trasę, musiałem mieć niezawodny sprzęt i bardzo ograniczony bagaż. Rower stworzony został z myślą o zastosowaniu szerokich czterocalowych opon. Jednokołowa przyczepka, wykonana w Polsce, jest jak dotąd najlżejszą tego typu konstrukcją na świecie. Ważyła zaledwie 4,8 kg, a mogłem przewozić na niej zapas wody na wiele dni. Oprócz picia i prowiantu na pokładzie znalazły się tylko rzeczy absolutnie niezbędne. Przede wszystkim ultralekki filtr do wody, którego ceramiczna membrana zatrzymywała bakterie, pasożytnicze pierwotniaki, a także sól. Poza tym wziąłem namiot, śpiwór, kuchenkę, podstawowe narzędzia, GPS, latarkę i maleńki panel słoneczny do ładowania baterii zasilających elektronikę. Zabrałem też garnek aluminiowy i linę ze spectry, która przy grubości 1,5 mm wytrzymywała 350–400 kg. Mogłem wykorzystać ją do naprawy bagażnika, przyczepki i do wyciągania wody z głębokich studni. Ubranie miałem tylko jedno. Na sobie. Ciepła bluza na lodowate pustynne noce w ciągu dnia służyła jako dodatkowa amortyzacja na siodełku. Do sakwy wrzuciłem też zminiaturyzowane wydanie Pisma Świętego. Nie spodziewałem się, że ważąca 50 gramów książeczka będzie miała dla mnie tak duże znaczenie. Do tego doszedł zestaw leków, m.in. środki przeciwwstrząsowe, mające umożliwić przetrwanie dodatkowych kilkunastu godzin w przypadku ukąszenia przez jadowitego węża, silne środki przeciwbólowe i leki przeciw zatruciu pokarmowemu. Całość mieściła się w jednej garści. Z opatrunków zrezygnowałem. Założyłem, że w razie potrzeby zrobię je z ubrań.
-Korzystał Pan z tej apteczki? – Na szczęście nie. – Ubranie, które przez miesiąc nosił Pan na pustyni, było z wełny nowozelandzkich merynosów. To tkanina, który bardziej kojarzy się z ochroną przed mrozem niż upałem.– Z tych ubrań korzystają załogi stacji polarnych, żeglarze i ci, którzy potrzebują komfortu i doskonałego zabezpieczenia termicznego w trudnych warunkach. Pierwszy raz usłyszałem o nich od mojej żony – Ady. Zapewnienie, że można je nosić tygodniami bez prania, w ustach największego wroga nieświeżych skarpetek brzmiało przekonywująco. Wełna ma jeszcze jedną wspaniałą właściwość: zapewnia ochronę przed promieniowaniem UV, dzięki czemu mogłem jechać w pełnym słońcu przez cały dzień, nie ryzykując poparzeń albo udaru. – Od Pana wyprawy minęło półtora roku. Jak z perspektywy czasu ocenia Pan tę podróż? – Cywilizacja bombarduje nas coraz mocniejszymi wrażeniami. Chciałem odetchnąć od tego zgiełku. Od niepamiętnych czasów ludzie udawali się w miejsca pustynne, by w samotności spotkać się z samym sobą. To spotkanie zmieniło mnie bardziej, niż mogłem przypuszczać. Potrzebowałem kilku miesięcy, by przetrawić doświadczenie, które stało się moim udziałem. Nie czułem się wówczas gotów ani o tym mówić, ani pisać. W czasie mojej wyprawy Ada pracowała jako nauczyciel języka angielskiego na tropikalnych wyspach Wallis i Futuna. Po powrocie oboje czuliśmy się wytrąceni z naszych światów – jej brakowało laguny pełnej kolorowych ryb, mnie spalonych słońcem wydm, ona tęskniła za świeżymi kokosami, ja podnosiłem z chodników wyrzucane przez ludzi jedzenie. Odnalezienie wspólnego języka zabrało nam trochę czasu, każde jednak wyniosło ze swej przygody cenne doświadczenia. Uważam, że wyprawa jest udana, jeśli wracasz z niej lepszym człowiekiem. Jeśli wewnątrz ciebie nic się nie zmienia, przedsięwzięcie nie ma sensu. Pobyt na pustyni przewartościował moje życie, pozwolił docenić to, co zwykłem przyjmować za pewnik. Wielu nazywa moją wyprawę ekstremalną, ale w istocie żadna ekspedycja nie zasługuje na to miano. Miliony ludzi na co dzień żyją w warunkach trudniejszych niż te, w których jechałem, ale nie mają filtrów, namiotów, ciepłych ubrań! Korzystając z zainteresowania wyprawą, wspólnie z międzynarodową organizacją Water Aid zbieramy fundusze na realizację projektów zapewniających czystą wodę mieszkańcom najuboższych rejonów świata. Dzięki jej środkom powstało już kilkanaście studni w Papui-Nowej Gwinei. – Jakie ma Pan następne plany? – Moim marzeniem jest wyprawa rowerem na biegun południowy. Najpoważniejszy problem znów sprowadza się do tego, jak stworzyć maszynę zdolną do przemierzenia tym razem białej pustyni. Tej zimy będę testować kilka własnych projektów na lodowcach w Nowej Zelandii. Będzie to kolejny krok w stronę konstrukcji, którą można jeździć w każdych warunkach. Nawiązałem już kontakt z ekspertami z baz arktycznych. Jeśli można podzielić wyprawę na sferę marzeń, przygotowań i realizacji, to ta jest ciągle w sferze marzeń, powoli przybierających realną formę.