Pozostały z tej podróży szerokim kanałem wrażenia głębokie i ulotne zarazem. Chlupot wody o burty czarnych gondoli przywiązanych do drewnianych pali przy portalach marmurowych pałaców. Budowli, których kształtów mogłem się jedynie domyślać we mgle po zawieszonych tu i ówdzie prostokątach żółtego światła. Wąskie oświetlone okna weneckich pałaców odbijały się w ruchomej ciemnej wodzie, sprawiając wrażenie, jakby domy wyrastały z głębi odmętu. Mijane z bliska w tej prześwietlonej ciepłymi odblaskami mgle vaporetti, stateczki komunikacji miejskiej, stwarzały wrażenie intymności.
To wrażenie przekształciło się nazajutrz w podziw i podniecenie, gdy wcześnie rano, przed pierwszą mszą, nim ruszyły tłumy turystów, stąpałem ostrożnie po nierównym kamiennym dywanie XIII-wiecznej, wydeptanej przez dziesiątki pokoleń posadzki bazyliki San Marco. Oszałamiająco piękna orientalna mozaika pod nogami, na ścianach i wnętrzach pięciu kopuł świątyni, inkrustacje usiane gęsto rubinami, szmaragdami i szafirami pochodzącymi z wypraw handlowych i podbojów w basenie Morza Śródziemnego, to jakby historia potężnej Republiki Weneckiej. Nawet szczątki świętego Marka, którego uczyniła swym patronem, zostały porwane przez Wenecjan w IX w. z Aleksandrii.
Miasto założone pod koniec VI wieku na grząskich wysepkach i piaszczystych łachach u wybrzeży Adriatyku przez ludzi, którzy uciekali przed najazdem Hunów na północną Italię, już po 200 latach stało się potęgą. Handel, grabieże i podboje dokonywane w całym regionie Adriatyku, Morza Egejskiego, a nawet Czarnego sprawiły, że Wenecja usytuowała się kulturowo na pograniczu dwóch światów: bizantyjsko-muzułmańskiego Wschodu i łacińskiego Zachodu. Dla mnie najbardziej godny podziwu jest jednak ustrój Republiki Weneckiej, który zagwarantował jej bogactwo i przetrwanie potęgi. To prawda, że wśród wielu weneckich wynalazków, takich jak np. statystyka, dzięki której wiemy, że w XVI w.  było w Wenecji 3000 szlachetnie urodzonych kobiet i 11000 kurtyzan, jest też instytucja donosów i policja polityczna. Ale Wenecja nigdy nie przeszła etapu feudalizmu, stając się od razu republiką, i na Wenecjanach nie ciążą jego fatalne skutki, które przetrwały do dziś choćby w polskim obyczaju. Choć zróżnicowane majątkowo, było to społeczeństwo egalitarne: nie było elitarnych dzielnic, szlachta i lud mieszkały obok siebie, a dzieci patrycjuszy wyrastały i bawiły się razem z potomstwem jej służby.



Aby zapobiec tworzeniu się rodzinnych klanów, prawa Wenecji zakazywały krewnym wybieranego doży, czyli „najjaśniejszego księcia”, który miał najwyższą władzę, obejmowania wyższych urzędów i udziału w przedsięwzięciach biznesowych! Jest spora lista weneckich dożów powieszonych za nogi lub skazanych na banicję za łamanie tych praw.
W Wenecji zatrzymywałem się choć na jeden dzień w każdej z podróży samochodowych do Rzymu, gdzie przez wiele lat byłem korespondentem PAP i „Polityki”. Powrót nad Canale Grande nigdy nie stał się turystyczną rutyną. Miasto nad Laguną ani na chwilę nie zastyga w bezruchu. Ryszard Wagner, który był tu po raz pierwszy w 1858 r., nazwał Wenecję „muzyką dla oczu”, na co później powoływali się twórcy weneckiego Biennale, które uczyniło z miasta na wodzie stolicę światowego malarstwa. Wagner mieszkał nad Canale Grande przez ostatni rok życia (zmarł w lutym 1883 r.). Chodziłem trasą jego spacerów od klasztoru dominikanów do klasztoru franciszkanów na przeciwległym krańcu miasta. Architektura obu tych monasterów łączy w sobie klasztorną oschłość stylu z subtelną zmysłowością, jakiej pod ręką weneckich budowniczych i rzeźbiarzy nabierał każdy styl architektoniczny. Nie wyłączając gotyku. Gotyk kojarzy się nam z surowością i jest jakby architektoniczną sublimacją ascezy średniowiecznego katolicyzmu. Nie w Wenecji! W kontaktach kupieckich ze Wschodem, na przełomie XIII i XIV w., ukształtował się odrębny styl wenecki w architekturze, który z czasem zyskał nazwę gotico fiorito, kwiecistego gotyku.
Podczas jednej z wędrówek po Canale Grande, kierując się drogowskazami z napisem Ca’d’oro, co w dialekcie weneckim oznacza Złoty Pałac, wysiadłem z vaporetto na przystanku o tej samej nazwie. Trzypiętrowy pałac o gotyckiej strukturze, bodaj najpiękniejszy w mieście, zdobią szeregi wąskich mauretańskich okien obramowanych kolumnami. Fronton pałacu, na którym pozostały ślady masywnych złoceń, sprawia wrażenie niebywałej lekkości, przepychu i zalotności. Oto wspaniałe tło przygód Casanovy – pomyślałem z całą świadomością, że takie skojarzenia musiały mieć przede mną tysiące piszących o Wenecji.
Georg Simmel, autor „Filozofii pieniądza”, który jak wielu pisarzy przeżył swój romans z Wenecją, pisał, że nie pozostawia ona nikogo obojętnym: „ma dwuznaczne piękno przygody nie zakorzenionej i unoszącej się w nurcie życia, jak zerwany kwiat rzucony w morze”.
Z placu San Marco, mając za plecami i wokół siebie największe cuda Europy – bazylikę, słynną dzwonnicę z symbolem miasta – skrzydlatym lwem weneckim i Pałac Dożów – lubię patrzeć na szeroką lagunę. Przy lekkim wietrze wygląda w porze lunchu, jak falująca niebieskawa łąka. Od zachodu laguna chroni zaczarowany archipelag weneckich wysepek pełnych najcudowniejszych „bibelotów architektury” i połączonych między sobą 400 mostami i mostkami.
Plac św. Marka Napoleon nazwał „najpiękniejszym salonem Europy”. Kelner, starszy pan o dostojnym wyglądzie, podał mi tam na talerzu smażoną flądrę. Tak przezroczystą, że miała tylko dwa wymiary: długość i szerokość. Przy słonym rachunku już miałem powiedzieć coś uszczypliwego na temat weneckiego cwaniactwa, ale naszła mnie refleksja. Cóż – pomyślałem – metoda sprawdziła się przez wieki handlu, na którym wyrosła Najjaśniejsza Republika Wenecka.