Ktoś musi pracować, żeby nie pracować mógł ktoś – tak mówi stare powiedzenie, więc postanowiłam wcielić je w życie i… wyjechać na wakacje, zostawiając cały zespół TRAVELERA z robotą na głowie (dzięki Kochani za wyrozumiałość!!!). Oczywiście słowo „wakacje” dla różnych ludzi oznacza co innego – leżenie pod palmą i słodkie lenistwo w Tunezji, imprezy do białego rana czy też romans bez zobowiązań na Ibizie, spływ kajakowy na Mazurach… Dla mnie wakacje oznaczają, że muszę się upodlić, natyrać i paść na twarz ze zmęczenia. Wspaniałe, nieprawdaż?! No i upodliłam się i zmęczyłam. Tak jak lubię.
Anchorage nie jest pięknym miastem, ale ma zasadniczą zaletę – leży na Alasce i jest bazą wypadową do podróżowania po Parku Narodowym Denali. Krótko mówiąc – jeśli człowiek chce się wspinać na szczyt McKinley, to po prostu musi tu zawitać, żeby zrobić zakupy i przesiąść się do pociągu przecinającego Alaskę w kierunku północnym. Zawitałam, wsiadłam do pociągu i… trzy dni później przemierzałam już pieszo trasę z Bazy do Obozu I. Na początku nawet mi się wszystko podobało. Słońce świeciło pięknie, nareszcie nie dźwigałam ciężkiego plecaka, tylko ciągnęłam za sobą plastikowe sanie z ładunkiem. Droga była prosta, równa, a ja miałam zapał, energię i cieszyłam się, że znów jestem w drodze, zamiast siedzieć za biurkiem w redakcji. Jednak szybko okazało się, że słońce pali mi twarz i żar po prostu leje się z nieba, te cholerne sanie ważą chyba ze 100 kilo i ciągną mnie w dół, kiedy akurat próbuję pokonać kolejne niekończące się wzniesienie. Energia w tym czasie zdążyła się zdematerializować, a zapał… No, co jak co, ale zapał mam zawsze! Na szczęście. Przemierzaliśmy więc kolejne kilometry (czy ten samolot naprawdę nie może lądować gdzieś bliżej tej góry?!), a ja próbowałam rozgryźć istotę samoumartwiania się i masochizmu. Jaka do diabła może być przyjemność w głodowaniu, spaniu w mokrym, maleńkim namiocie (z coraz gorzej pachnącymi towarzyszami) i zmuszaniu swojego organizmu do wysiłku, przeciwko któremu ewidentnie się buntuje? I to w WAKACJE?! Obudziłam się, bo miałam nieodparte wrażenie, że za chwilę nasz namiot z trzema osobami na pokładzie po prostu odleci. Wiał tak silny wiatr, że doginał stelaż do ziemi, wdmuchiwał przez najmniejsze szczeliny tumany śniegu do wnętrza i drwił sobie z nas, wiedząc, że już od tygodnia czekamy niespokojnie na poprawę pogody. Zapasy jedzenia przeznaczone na „szybką akcję górską” powoli się kończyły, podobnie jak kartusze z gazem. Od kilku dni wegetowaliśmy w tym samym miejscu, a czas przewidziany na mój „wypoczynek” powoli się kurczył… Moim rutynowym zajęciem stało się krążenie między namiotami i żebranie o jedzenie od międzynarodowych ekip.



– Chłopaki, macie może jakieś wolne liofile albo cukier? Nie zostało wam jeszcze trochę gazu? – marudziłam Hiszpanom i wspinaczom z Ameryki, łażąc od namiotu do namiotu.
Okazałam się w tej materii niezłym organizatorem i pewnie reszta ekipy doceniłaby moje wysiłki, gdyby nie fakt, że ciężko przeze mnie zdobyte jedzenie okazało się niezdatne do spożycia i spowodowało zatrucie pokarmowe u dwójki z czwórki naszych wspinaczy...
Postanowiliśmy zostawić sanie na dole i podejść dość stromą lodowo-śnieżną ścianą Head Wall na wysokość 5 200 m do tzw. High Campu, skąd większość ekip po jednym noclegu rusza do ataku szczytowego. No cóż, nie tym razem… Huraganowy wiatr o prędkości do 120 km/godz. nie dość, że uniemożliwił wyruszenie w kierunku szczytu, to nie pozwolił nawet wyjść z namiotu za potrzebą! Denali, czyli rodzima nazwa szczytu McKinley w języku alaskańskich Eskimosów oznacza „Najwyższy” i faktycznie dużo w tym prawdy – różnica wysokości od podstawy do wierzchołka wynosi prawie 6 000 m n.p.m., czyli więcej niż na Mount Evereście! Do przymiotników zaczynających się na „naj” należy więc dodać jeszcze „najbardziej wietrzny” i „najzimniejszy”. W całym moim życiu tak nie zmarzłam! Nawet wybitny himalaista Jerzy Kukuczka w 1974 r. przypłacił zdobycie McKinleya amputacją palca u stopy. W ciągu całej swojej kariery wspinaczkowej Kukuczka nie odmroził się nigdy więcej… Aha, dodałabym jeszcze, że McKinley jest „najbardziej zaskakujący” – człowiek ma wrażenie, że taki sześciotysięcznik to „pikuś”, tymczasem niższe ciśnienie atmosferyczne spowodowane bliskością bieguna sprawia, że wdrapanie się na szczyt tej wysokości na Alasce można porównać do zdobycia siedmiotysięcznika w Himalajach… Trzeba się ruszać, coś robić, zmobilizować do pozytywnego myślenia – powtarzałam w myślach. Pisałam, odśnieżałam namiot, spałam…
A potem wszystko poszło lawinowo – poprawa pogody i widoki zapierające dech w piersiach. Obrazy, które na zawsze pozostaną w mojej głowie i dla których warto było przyjechać na Alaskę. Atak szczytowy, który zmęczył mnie bardziej niż zdobywanie ośmiotysięcznika i dał uczucie niewyobrażalnego szczęścia... Stałam na dachu Ameryki Północnej, na wysokości 6 194 m n.p.m. i niemal modliłam się, żeby mnie nie zwiało. Było chyba – 40 stopni, więc myślałam głównie o tym, jak będę wyglądać z odmrożonym nosem. Piotr Pustelnik, lider naszej wyprawy, zrobił mi na szczycie zdjęcie, na którym wyglądam, jakbym siedziała na tle zadymionej niebieskiej fototapety – szalenie rozczarowujący widok… Ale za to jestem na nim uśmiechnięta od ucha do ucha!
Tak to już jest, że po spełnieniu marzenia, po dotarciu do celu moja energia spada niemal do zera. Wlokłam się więc z powrotem do Bazy, ciągnąc za sobą sanie (które o dziwo były jeszcze cięższe niż pod górę). Miałam obtarte nogi, nie myłam się od trzech tygodni, jadłam byle co… Stanęłam na środku białej przestrzeni i powiedziałam do siebie na głos: – K…, co ja tu robię?! Mam dość gór i wspinaczki, teraz będę grała w tenisa, szydełkowała, piłowała paznokcie... NIGDY WIĘCEJ nie pojadę na żadną wyprawę, bo nie zrobiłam nikomu nic złego, żeby się tak męczyć! I to w WAKACJE! Koniec z tym! I nawet nie wiecie, jak mi ulżyło…
Wczoraj poprosiłam o kolejny urlop. I kupiłam bilety lotnicze. Lecę wspinać się na Kaukazie...