Tylko we dwoje
Niestety nie potrafię samotnie eksplorować świata. Nie umiem się na nim skupić. Muszę mieć do kogo otworzyć gębę.

Istotą podróży jest samotność. Tak przynajmniej twierdzi Robert D. Kaplan, fantastyczny amerykański dziennikarz, który zjechał cały świat, a sporą jego część opisał w ociekających erudycją książkach. W jednej z nich, Na wschód, do Tatarii, dzieli się myślą: Nie ma nic piękniejszego niż samotna wędrówka, bez przyjaciół czy znajomych, którzy chcąc nie chcąc, narzucają swoje opinie. To właśnie samotność jest sednem podróży: owo sam na sam z jedynymi przewodnikami – historią, pejzażem, książką.
Jeśli Kaplan ma rację – a pewnie ma – to już rozumiem, dlaczego dupa ze mnie, a nie podróżnik. Ja niestety nie potra? ę samotnie eksplorować świata. Nie potra? ę się na nim skupić, ciągle ktoś odciąga moją uwagę. Muszę mieć do kogo otworzyć gębę, z kim się napić. Nie, nie musi to być gromada hałaśliwych Niemców śpiewających bawarskie przyśpiewki. Ani wesołe stado Brytoli rywalizujących w dwuboju na najbardziej spieczoną przez słońce skórę i największy tatuaż na największym brzuchu. Niewskazani są także rodacy w większych ilościach. Z jednego prostego powodu – bo rozumiem, co mówią, a chodzi o to, żeby nie rozumieć. Szczerze mówiąc, wystarczy jedna osoba. I musi to być – przepraszam, to nie jest przejaw homofobii – KOBIETA.
Jeśli oczekujecie teraz barwnych opisów erotycznych przygód, jakie przeżyłem w różnych zakątkach świata, to muszę was rozczarować. Dwa razy byłem nagabywany przez prostytutki (raz w Wiedniu, raz w Barcelonie). Raz kokietował mnie gej ( w Londynie). I raz spacerowałem po dzielnicy rozpusty (Patpong w Bangkoku), ale nie czułem się najlepiej pomiędzy wiekowymi, zaślinionymi Europejczykami i długonogim Tajkami, z których wiele mogło być zresztą długonogimi Tajami. Aha, raz ewidentnie leciała na mnie urocza Masajka w Tanzanii, ale z jej punktu widzenia byłem bogaty jak Warren Buc ett. Tyle, jeśli chodzi o sytuacje, w których byłem albo mogłem być obiektem seksualnych westchnień. Bilans moich działań zaczepnych jest jeszcze słabszy. Nigdy nie udało mi się nawiązać tak zwanej wakacyjnej znajomości. Chyba nie muszę tłumaczyć dlaczego. Wystarczy spojrzeć na zdjęcie ilustrujące ten tekst.
Prawda jest jednak taka, że tak jak dla Kaplana sednem podróżowania jest samotność, tak dla mnie jest nim podróżowanie z jedną, bardzo konkretną kobietą. Tą samą od jakichś 10 lat. Ilekroć wybywałem gdzieś bez niej, czułem się jak alkoholik na odwyku. Albo raczej – choć nie wiem, czy ta metafora jest wystarczająco romantyczna – jak smakosz, który na wspaniałą kolację wybrał się bez swojej sztucznej szczęki. Nie czułem smaku. Męczyłem się. Ciągle miałem ochotę dzielić się wrażeniami, ale nie miałem z kim. Niby było fajnie, ale jednak nie za fajnie.
A teraz ckliwe zakończenie. Z podróży w odległe zakątki świata przywiozłem jeden, szczególnie mnie rozczulający obrazek. Po prawdzie to chyba najładniejsze wspomnienie, jakie mam z dalekich krain. To para siwowłosych turystów trzymających się za ręce tysiące kilometrów od swoich domów. Zazwyczaj ubranych z kolonialnym sznytem, w oliwkowe bluzy z kieszeniami i kapelusze. Miłych. Cichych. Nieprzesadzających z pstrykaniem fotek.
Uwielbiam ich oglądać bardziej nawet niż orangutany i antylopy gnu oraz egzotycznych tubylców. Zazwyczaj są banalnymi Anglosasami albo Skandynawami, czyli niby nic ciekawego, mamy ich właściwie pod nosem. Ale bajkowe otoczenie i dziwaczne gwiazdozbiory na niebie jakoś uwznioślają ich historię. Oczywiście może to być para wdowców, którzy poznali się dzień wcześniej w hotelowym barze, i dziaduniu czeka na wieczorną dawkę viagry, żeby sobie podzióbać po raz pierwszy od dekady. Ale ja wolę myśleć, że są ze sobą 30 albo 40 lat, że dawno odchowali dzieci, że rozpieszczają swoje wnuki, ale ciągle się kochają. A przede wszystkim, że wciąż im się chce odkrywać i poznawać coś nowego. Razem.
I jeśli mam być szczery, to tak sobie wyobrażam swoją przyszłość. Co Ty na to, Kochanie?