Nie ma tu biur turystycznych. Ani hoteli, systemu rezerwacji i obsługi klienta. Nie ma tu banku ani zasięgu sieci komórkowej. Ba! Nie ma nawet porządnej  informacji na temat wysp, a ministerstwo turystyki Papui-Nowej Gwinei w swoim katalogu atrakcji o Wyspach Trobrianda nawet nie wspomina.  A mimo to o wizycie na tym archipelagu marzy chyba każdy podróżnik. Bo to tak, jakby dotrzeć do tego, co  w nas najgłębsze, najbardziej pierwotne i wspólne dla całej ludzkości. Bronisław Malinowski, wybitny polski badacz, spędził tu dwa lata. Potem napisał  Argonautów zachodniego Pacyfiku oraz Życie seksualne dzikich, najważniejsze książki antropologiczne w historii.

Niegdyś na Kiriwinę, najważniejszą z Wysp Trobrianda, pływały statki, parowce oraz kutry. Teraz jedynym rozsądnym środkiem komunikacji jest samolot z Port Moresby, stolicy Papui-Nowej Gwinei. Lata on, jak chce, nigdy o czasie, bez gwarancji miejsca na pokładzie. Na Kiriwinie pas startowy, tak jak na wielu innych wyspach, zbudowali Amerykanie w czasie II wojny światowej. Wojna się skończyła, a lotniska pozostały. Dobrze, bo dróg w samej Papui brakuje. Słabiutko wyglądają też szanse na zwiedzanie jej samochodem. Dżungla i góry w dużym stopniu ograniczają swobodne przemieszczanie się z jednego końca na drugi, nic więc dziwnego, że poznawanie tego skrawka świata robi się etapami, po kawałku. Ja Wyspy Trobrianda zostawiłem sobie na deser.

Aby na nie dotrzeć, poprosiłem o pomoc Aloisa mieszkającego w pobliżu Madang. To wprawdzie dość daleko od Kiriwiny, gdzie Malinowski w latach 1915–1918 robił swoje badania, ale Alois, mający doświadczenie  w pracy z wieloma podróżnikami, wiedział, jak się do tego zabrać, bez zbędnych kłopotów  i nadmiernej pracy.

BETEL NA ŚNIADANIE

Siedzimy przy wąskiej bitej drodze prowadzącej do wsi Sinaketa, czyli tam, gdzie skierował się niegdyś Bronisław Malinowski. Jest samo południe, w oddali słychać szum fal. Wokół palmy, za naszymi plecami dżungla. Dochodzi do nas zapach pieczonej ryby na ogniu. Jest pora sjesty. Czas, który rozleniwia. Dla niektórych pora, by wyjąć betel. Alois sięga do kieszeni. Wyjmuje orzech, ugniata go w liściu z odrobiną wapna i wkłada do ust. Tu nazywa się go buai. To chyba najważniejsza rzecz w całej Papui-Nowej Gwinei i na wszystkich jej wyspach. Wystarczy przyjrzeć się kolorowemu zabarwieniu warg jej mieszkańców. Substancja powoduje ślinotok o kolorze purpury. Ma przy tym ostry i gorzkawy smak. Buai żuje się każdego dnia, o poranku, kiedy brzuch zaczyna burczeć, albo wieczorem, kiedy brzuch burczy jeszcze. Bo buai doskonale radzi sobie z głodem. Jednocześnie łączy ludzi, doskonale wpływa na zawieranie znajomości. Żuje się go podczas rozmów, a zwłaszcza  kiedy trzeba rozwiązywać konflikty między klanami. Alois wyciera usta ręką, trze dłońmi o koszulę. Zostaje na niej rdzawy ślad po purpurowej ślinie. Uśmiecha się do mnie. To zachęta. I ja sięgam po buai. Przegryzam. Żuję. Czuję gorycz, a za chwilę niespodziewanie dopada mnie wodospad śliny wypływający z moich ust. Muszę gdzieś ją wypluć. Śliny przybywa. Wokół mnie robi się wielka czerwona plama. Po chwili łapię oddech i siadam. Betel zwolnił tempo. Pierwsza lekcja kiriwińskiego jest już za mną.

Bronisław Malinowski, aby poznać życie Papuasów z Kiriwiny, rozbił namiot pośrodku ich wioski, wyjął kajet i rozpoczął naukę ich języka. Potem podzielił ich codzienne życie na kilka faz i każdej z nich poświęcił osobne badania. Nauczył się ich rytmu dnia, poddał się biegowi zdarzeń. Miał sporo czasu na obserwacje, więc wyszło mu kilka poematów, które dziś stanowią biblię dla każdego antropologa, podróżnika czy zwykłego inteligenta.

FILOZOF W TROPIKACH

Kiriwinę zamieszkuje dziś kilka tysięcy ludzi w kilkunastu wioskach. Niektórzy z nich parają się rybołówstwem, inni hodowlą świń. Koralowe zatoczki czynią z tej wyspy przytulne miejsce, jedynie dżungla stanowi niebezpieczną gęstwinę toksycznych roślin, gadów i insektów… Malinowski cierpiał na różne dolegliwości. Dla tego chorowitego krakowskiego naukowca życie w tym mateczniku owadów, glist, pluskiew i węży musiało być bardzo męczące. Nie uniknął gorączki, niestrawności, całej gamy chorób. Pomimo iż brakowało mu doświadczenia w dżungli (nigdy wcześniej nie podróżował w tropikach, a malarię znał z lektury W pustyni i w puszczy), to podczas pobytu na Kiriwinie i Mailu poradził sobie całkiem nieźle. Z jego relacji w Zeszytach trobriandzkich wynika, że metoda na przetrwanie w niełaskawej naturze sprowadzała się do gimnastyki i stosowania środków na przeczyszczenie. U niego zadziałało.

Droga do Sinakety nie jest łatwa. Pozornie niewielka odległość od stolicy Losuia jest niemal niemożliwa do pokonania lądem. Alois wynajmuje więc łódź. Malinowski mieszkał w trzech wioskach. Dwie z nich: Sinaketa właśnie i Oburaku, leżą niemal na plaży. Dawało mu to łatwość przemieszczania się, trochę podróżował po koralowych wysepkach, a także odwiedzał kupca Billy’ego Hancocka. Trzecia wioska, Omarakana, leży w głębi Kiriwiny. Malinowski docierał do niej lądem, może dlatego spędził tam wśród tubylców najwięcej czasu. Dla każdego podróżującego śladami Malinowskiego wybór łodzi wydaje się najlepszy. Tym bardziej że antropolog poświęcił sporo czasu na analizę znaczenia czółna dla tamtejszych mieszkańców oraz żeglowania, wymiany hand lowej. Interesowały go relacje społeczne, świat leśnych mitów mających wpływ na funkcjonowanie społeczności wsi. Na wyspie ponownie odkrywam jego książki. Słowa, fotografie. Patrzę, porównuję. Konstrukcje domów, żerdziowe płoty, stroje mieszkańców wioski, wreszcie sposób ich mówienia, język. To wszystko jakby niezmienne, wprost z kartek Argonautów… Tylko gdzieniegdzie nie umknie oczom rzucona w kąt puszka po coca-coli, nadłamane okulary przeciwsłoneczne, filcowy kapelusz. Znak, że rekwizyty naszej współczesności tam też dotarły.

 


 


YAM Z RUSZTU

Najważniejszy na Kiriwinie jest yam, po polsku pochrzyn. Wygląda jak słodki ziemniak, gumową konsystencją przypomina nieco taro. Pochodzi z Afryki, przywieziony na Wyspy Trobrianda przez misjonarzy zawładnął niemal całkowicie umysłami i dietą tutejszych Papuasów. Smakuje jak bulwa chlebowca. Kiriwianie jedzą go najczęściej z ognia – pieczonego na metalowym ruszcie jako dodatek do ryby albo w postaci papki. Yam stanowi tu główne pożywienie, jest darem od bogów. Traktowany jest rytualnie i z czcią. Podczas Milamala, corocznej uroczystości zbiorów yamu, odbywają się tańce. Zwykle mają miejsce na głównym placu wioski. Wtedy też do wsi wracają duchy przodków, tak wierzą ich potomkowie. Obchody trwają nawet kilkanaście dni, a na koniec ceremonii odbywa się uczta, podczas której następuje podział zbiorów. Tancerze przywdziewają odświętne stroje, głowy przyozdabiają piórami kakadu i kwiatami. Akompaniamentem do tańca są śpiewy i bicie bębnów. Plac służy również do innych czynności plemiennych, takich jak czuwanie żałobne, ceremonie zaślubin, podział żywności. Wokół niego rozlokowane są  spichlerze yamowe, ustawione na wysokich palach, chroniące w ten sposób leżakującą żywność przed krabami i gryzoniami.

Siedzimy z Aloisem na plaży w Sinakecie. Tubylcy traktują nas przyjacielsko, po chwili proponują spanie na żerdziowym tarasie. Zaproszenie przyjmujemy. Ale nie będziemy dzielić miejsca swojego wypoczynku z nikim innym.

Papuasi na Kiriwinie stanowczo oddzielają życie domowe od publicznego, gdzie uczestnictwo w wielu wydarzeniach i ceremoniach jest obowiązkowe. Dom jest tylko dla rodziny. Dziedziczy się go po matce. Mężczyźni zajmują się handlem i polowaniem, ale ogniska domowego pilnują kobiety. Dostaliśmy od jednej z nich dwie ryby upieczone na żarze. Położyła je przed nami na piasku – na szerokim palmowym liściu. Kraby wylazły ze swoich dziur i zaczęły toczyć się w kierunku morza. Gdzieś w dali, za horyzontem, zamajaczył statek. Przez moment pomyślałem, że tam, na jego pokładzie, ktoś patrzy na nas i trobriandzką plażę. No właśnie!

WYSPY MALINOWSKIEGO

Swoją nazwę archipelag zawdzięcza francuskiemu porucznikowi, który na fregacie „Recherche” pełnił poranną wachtę i wypatrzył Kaileunę. W wyprawie admirała Bruni d’Entrecasteaux nie odegrał żadnej roli, ale to jemu przyszło pozostać w pamięci potomnych. Nazywał się Denis de Trobriand, pochodził z Tours we Francji i całą swoją karierę poświęcił marynarce oraz wojsku. Wyemigrował do Stanów Zjednoczonych i wiele lat później, podczas wojny secesyjnej, już jako pułkownik Unii, dowodził brygadą w słynnej bitwie pod Gettysburgiem. Wspominał w swoich pamiętnikach o pewnej wyspie na Morzu Salomona, którą ujrzał w porannym słońcu, ale jego admirałowi śpieszyło się dalej i nie za bardzo chciało się do niej przybijać. I kazał zapisać w dzienniku pokładowym, że „minęliśmy właśnie wyspy… Trobrianda”. CZAS: 14 dni

KOSZT: 12 tys. złotych (w tym transport)
Wyspy Trobrianda - NO TO W DROGĘ

 

INFO

Położenie i powierzchnia:  Wyspy Trobrianda są częścią Papui-Nowej Gwinei. Położone są na północny wschód od największej wyspy Nowej Gwinei, na Morzu Salomona. Cztery wyspy stanowią archipelag o powierzchni zaledwie 450 km2.

Ludność: 14 tys.

Języki: angielski, tok pisin (mieszanka angielskiego, niemieckiego i lokalnego dialektu kilivila).

Waluta: kina; 1 PGK = 1,64 zł.
 

Najlepiej w listopadzie, kiedy pora deszczowa się już skończyła, a nie nadeszły jeszcze upały. Ale także w lipcu, w czasie święta Milamala. Jest to kolorowy i taneczny festiwal o rytualnym charakterze, powiązany ze zbiorami yamu.

Potrzebna. Można ją uzyskać na lotnisku w Port Moresby. Wiza kosztuje 100 kin, co stanowi równowartość 164 zł.

Samolotem do Port Moresby, najlepiej przez Singapur, Manilię albo Cairns w Australii. Potem liniami Air Niugini do Alotau, a później na Kiriwinę. Następnie łodzią w wybrane miejsca na wyspie.  Cena biletów to w sumie 10 tys. zł.

Na miejscu pieszo albo łodzią. Można przemieszczać się wynajętym od misjonarzy samochodem.

 


Choć napady i kradzieże zdarzają się stosunkowo rzadko, jednakże biali przybysze nie należą do lubianych i mogą być narażeni na nieprzyjemności. Zwłaszcza jeśli nie będą przestrzegać miejscowych zwyczajów. Częstym błędem jest okazywanie gniewu czy wdawanie się w bardzo źle widziane tu kłótnie.

Jedynym poważnym zagrożeniem w Papui, szczególnie w porze deszczowej, jest malaria. Dżungla  i wilgotne powietrze sprzyjają różnego rodzaju insektom, ich ukąszenia mogą powodować nagły obrzęk. Dlatego warto zabrać ze sobą środki na odczulenie.

NIEPEŁNOSPRAWNI

Dla podróżników na wózkach Wyspy Trobrianda to wyzwanie. Sprostać mu można tylko w przypadku zorganizowanej grupy. Inormacji najlepiej szukać w Madang, na północy Papui.

 

Waluta na Kiriwinie służy niemal wyłącznie turystom. Dla trobriandczyków interesująca jest wymiana, a nie sprzedaż. Między sobą wymieniają towary za yam albo inną żywność. Podróżnikom kiny potrzebne są do płacenia za samolot lub statek, do rezerwacji hotelowych czy usług turystycznych.

W papuaskie pieniądze zaopatrzyć się warto od razu po wylądowaniu na lotnisku w Port Moresby, gdzie przy pasie bagażowym znajduje się kantor.

Na Trobriandach sprawy dotyczące ekonomii, np. wymiany handlowej, towarów, a także drobnych prac, traktowane są w kategoriach magii. ludzie odmawiają zaklęcia także podczas zbiorów yamu, przy robieniu oleju palmowego, kiedy pada deszcz albo kiedy wybierają się w podróż czółnem. Niektórzy Trobriandczycy piszą magiczne wyrazy na kawałku drewna i ozdabiają nim własną chatę. Czasem ten kawałek drewna staje się obiektem wymiany handlowej. Właśnie dlatego, że zawiera owe magiczne słowa. rytualny system wymiany handlowej nazywa się kula i po raz pierwszy został opisany przez Bronisława Malinowskiego.


 

Argonauci zachodniego Pacyfiku, Życie seksualne dzikich w północno-zachodniej Melanezji Bronisława Malinowskiego. Choć od jego pobytu na Kiriwinie minęło prawie sto lat, wiele z jego refleksji i opisów jest wciąż aktualnych.

www.pngtourism.com
www.pngtourism.org.pg
2 sposoby na wyspy trobrianda

Najtaniej u misjonarzy  w Losuia lub Omarakana. Gospodarzom można odwdzięczyć się drobnymi upominkami, np. zapalniczkami.

Bungalowy w okolicach losuia i butia lodge lub bweka. Nocleg ze śniadaniem to koszt 45 zł. 

banany lub inne owoce wymieniane za papierosa lub zapałki.

Pieczona ryba z butelką chłodnego piwa  w bungalowie w Bweka za mniej więcej 15 zł.

ROZRYWKA

zwiedzanie wiosek  z czółna i spacery po plaży połączone  z przyglądaniem się pracy trobriandzkich rybaków.

Wizyta w Omarakana podczas święta Milamala. Koszt to 200–300 zł (noclegi i prezenty dla wodza – ubrania, narzędzia).

Jeśli nie  Wyspy Trobrianda, to...

ZANZIBAR

Jeden z najbardziej fascynujących kulturowo zakątków Afryki. Zanzibar to mozaika cywilizacji hinduskiej, europejskiej, arabskiej oraz afrykańskiej. Kiedyś największy punkt wymiany niewolników w tej części świata, dziś mekka podróżników. Aby zrozumieć, jaki naprawdę jest Zanzibar, należy zrezygnować z pobytu w skomercjalizowanej części wyspy zlokalizowanej wokół głównego miasta i udać się do jednej z niewielkich wiosek ulokowanych w jej wschodniej części. Próbować lokalnych potraw, odwiedzać targi, rozmawiać z ludźmi. Bo każdy ma tu swoją opowieść. Należy pamiętać o respektowaniu tradycji, szczególnie w kontekście dominującej religii, jaką jest islam.

MARKIZY

Najdalej wysunięty na północ archipelag Polinezji Francuskiej. Tworzy go 15 wysp i wysepek, w większości bezludnych. To co najbardziej fascynuje przybywających tu podróżników, to ślady Paula Gauguina (stoi tu jego dom pełen pamiątek, grób, mieszka wnuk), a przede wszystkim niedawny jeszcze kanibalizm. Oficjalnie został zakazany przez Francuzów dopiero w połowie XIX w., ale prawdopodobnie był praktykowany jeszcze przez kilkadziesiąt lat. Do tej pory można odwiedzać więzienie, a dokładnie niewielką dziurę w ziemi wyłożoną kamieniami, gdzie trzymano jeńców przed upieczeniem ich na ucztę.

VANUATU

Podczas święta Naghol młodzi chłopcy stają na prowizorycznej drewnianej wieży o wysokości nawet 30 m. To dokładnie tyle, ile mierzy 11-piętrowy wieżowiec. Jedynym zabezpieczeniem przed roztrzaskaniem się o ziemię jest liana przywiązana do ich stóp. Rytualny skok symbolizuje przeistoczenie się w prawdziwego mężczyznę. Wszystko odbywa się na Pentacost, jednej z 83 wysp Republiki Vanuatu. Kraj ten leży 800 km na północny zachód do Fidżi. Ale Vanuatu warto odwiedzić nie tylko ze względu na ten szokujący obyczaj, ale także spektakularne wybuchy lawy.

ANDAMANY

Nie zdziw się, jeśli podpływając pod Sentinel Północny, położony na obrzeżach archipelagu Andamanów, zostaniesz ostrzelany, i to nawet nie z broni palnej, tylko zatrutymi strzałami. Sentinelczycy, około 400-osobowe plemię, zachowali swoją pierwotną kulturę właśnie dzięki zaciekłemu oporowi wobec obcych. I jakiejkolwiek cywilizacji. Uznawani za jedno z najprymitywniejszych plemion wciąż są koczownikami i zbieraczami. Do niedawna nie umieli krzesać ognia. Ostatnio rząd Indii zabronił podpływać do wyspy na odległość 5 km.