Reklama

Spis treści:

  1. Życie w rytmie karaibskiej dżungli
  2. Spacer po Cahuita
  3. Drapieżniki, ptaki, małpy i… leniwiec
  4. Kąpiel w dwóch oceanach jednego dnia
  5. Półwysep Nicoya i spotkanie z długowiecznością

To właśnie w Kostaryce, kraju w Ameryce Centralnej, powstała filozofia pura vida, czyli „czyste życie”, która sprawia, że mieszkańcy z własnej woli dni spędzają spokojniej, nie zabiegają o dobra materialne, za to cieszą się każdą chwilą.

Uśmiech na ich twarzach, powszechny optymizm, harmonia z naturą, zgoda na mniej dostatnie, ale za to radosne życie – to potwierdzenie pura vida właśnie – słów wypowiadanych tutaj każdego dnia zarówno na powitanie, jak i na pożegnanie. Można powiedzieć, że ta idea stała się marką tego niezwykłego kraju, promującego zachowanie spokoju, pozytywnego myślenia, wdzięczności, życzliwości i umiaru. Swoistego rodzaju harmonii.

Życie w rytmie karaibskiej dżungli

Ze stolicy San José ruszyłam wynajętym samochodem prosto na wschodnie, karaibskie wybrzeże. Zamieszkałam w dżungli, w małym hotelu, w którym rano obudziły mnie krzyki małp, nad głową latały nisko tukany i ary. A kiedy szłam na śniadanie, drogę przecięła mi kapibara.

Pura vida! Na co masz dziś ochotę? – zapytał mnie właściciel tego miejsca, który również nakrywał tego dnia do stołu. – Poproszę mango – odpowiedziałam bez namysłu i już po chwili na stole pojawiły się nasiona chia zalane mlekiem kokosowym z dodatkiem najlepszego, jaki w życiu jadłam, idealnie dojrzałego owocu. – Do tego kawa z własnej plantacji – mucho gusto! Kiedy Pedro nalewał mi oleisty, niemal czarny napój, uśmiechając się przy tym, już zaczęłam się domyślać, czym jest naprawdę kostarykańska deklaracja codziennego szczęścia.

Spacer po Cahuita

Droga do Cahuity – jednego z 28 parków narodowych Kostaryki, który poprzedza miasteczko o tej samej nazwie – była dość wyboista, ale podobała mi się, bo na zakrętach widać było morze. Fale leniwie uderzały o biały brzeg, podobnie niespiesznie poruszali się po uliczkach Cahuity jej mieszkańcy. Wypiłam tam kolejną kawę – w barze tak małym, że oprócz mnie znajdowała się w nim jeszcze tylko jego właścicielka, ubrana w amarantową suknię z trenem.

Do parku, który okazał się bujnym pasem chronionego lasu deszczowego, weszłam od strony Playa Blanca. Powstał on w 1982 r., przede wszystkim po to, żeby ochronić rafę koralową. Wstęp jest bezpłatny, ale postanowiłam uiścić dobrowolną kwotę, która – według informacji przy wejściu – wsparła ochronę przyrody.

Przez park wiedzie kilka 1,5-kilometrowych szlaków: Playa Blanca, Perezoso, Los Corales oraz najdłuższy, bo 3,5-kilometrowy – Punta Cahuita. Ponieważ postanowiłam spędzić w Cahuicie cały dzień, przeszłam niemal cały park, upajając się gęstą zielenią dżungli, białym piaskiem, po którym mogłam chodzić boso, a przede wszystkim obecnością zwierząt w ich naturalnym środowisku.

Drapieżniki, ptaki, małpy i… leniwiec

Przy rzece przecinającej plażę zobaczyłam czaple tygrysie, zimorodki i niebiesko ubarwione kraby. Zapuszczając się głębiej w zieleń, dostrzegłam przypominające kłody drzew ogromne iguany wygrzewające się na plamach słońca, skaczące z gałęzi na gałąź kapucynki białolice uchodzące za jedne z najinteligentniejszych małp, drapieżne ostronosy podpierające się długimi ogonami i wszędobylskie szopy.

Leniwiec z młodym w Parku Narodowym Corcovado, Kostaryka.
Leniwiec z młodym w Parku Narodowym Corcovado, Kostaryka. Leniwiec z młodym w Parku Narodowym Corcovado, Kostaryka. /Kevin Schafer/Gettyimages

Żararaka rogata – jadowity wąż z rodziny żmijowatych polujący na ptaki w locie – jest symbolem Parku Narodowego Cahuita. Wypatrzyłam go w drugiej godzinie niespiesznego zwiedzania i zadzierania do góry głowy. Zwisał z gałęzi, tuż nade mną, trzeba było tylko wytężyć wzrok. Znacznie trudniej było dostrzec bazyliszka zwanego Jesus Christ lizard – a to chyba ze względu na umiejętność biegania po wodzie. Na niekwestionowanego króla parku – leniwca – tego uroczego oso perezoso, który może obracać głowę o 270 stopni, oddychającego tylko kilka razy na minutę – czekałam ponad 3 godz.

Dostrzegłam go wreszcie w koronie drzew – zwierzaka o jasnym futrze obejmującego łapami jeden z konarów. Zwisał grzbietem w dół, a więc przyjął swoją ulubioną pozycję. Przez dłuższą chwilę przyglądałam mu się w nadziei, że poruszy się, zmieni sposób ułożenia. Wpatrywałam się w niego dobre pół godziny, siłą woli zmuszając go do jakiejkolwiek aktywności. Ponieważ sen zajmuje mu 16 godz. na dobę, a osiem kręgów szyjnych pozwala obracać głową w każdą stronę, wiedziałam, że zanim ruszy się z miejsca, najpierw rozejrzy się dookoła wypatrując zagrożenia lub pożywienia.

Na terenie Cahuity występują dwa gatunki leniwców. Dwupalczasty jest większy, ma dłuższą sierść i prowadzi nocny tryb życia. Jego trójpalczasty brat ma ciemniejsze ubarwienie, ogon i jest aktywny w ciągu dnia. To on był pierwszym „złowionym”.

Kąpiel w dwóch oceanach jednego dnia

Wędrując po Kostaryce i wypatrując zwierząt w ich naturalnym środowisku, pomyślałam, że jest jednak szansa dla Ziemi. W tym jednym z najmniejszych krajów Ameryki Środkowej żyje ponad 500 tys. różnych roślin i zwierząt, co stanowi ok. 4% wszystkich gatunków na świecie. W Kostaryce znajdują się aż trzy potężne pasma górskie zwane Kordylierami, które jednocześnie wyznaczają naturalne prowincje tego kraju. To Guanacaste, Środkowa i Talamanca.

Kiedy przejeżdżałam Kordylierę Talamanca, zwaną przez miejscową ludność Górami Niebieskimi – najwyższy niewulkaniczny masyw górski Ameryki Środkowej – spośród gęstej mgły wyłaniały się przede mną Cerro Durica (3280 m n.p.m.), Cerro de Terbi (3760 m n.p.m.), aż wreszcie zamajaczył w oddali Cerro Chirripo (3819 m n.p.m.) – najwyższy punkt tego maleńkiego kraju.

Półwysep Nicoya i spotkanie z długowiecznością

Kostaryka, ten wąski przesmyk między Amerykami, okazała się do tego idealna. I pomyśleć, że o poranku zanurzyłam się w Morzu Karaibskim, a więc wodach Oceanu Atlantyckiego w okolicach Puerto Viejo de Talamanca, na pokrytej czarnym piaskiem plaży. Woda była dość mętna, ale za to ciepła. Słońce właśnie wschodziło, mogłam więc wyciągnąć do niego ręce.

Dotarłam do Puntarenas, zatrzymując się na moście Tarcoles, żeby sfotografować wylegujące się na brzegu rzeki krokodyle.W małej restauracji zjadłam ceviche i przez chwilę cieszyłam się myślą, że właśnie udało mi się dotrzeć nad Pacyfik. Playa Hermosa czekała na mnie, podobnie jak zachód słońca, ze swoimi łagodnymi, obmywającymi trud całego dnia falami. Przedłużyłam swój pobyt na Playa Hermosa, ale po dwóch tygodniach przyśniły mi się wulkany i już wiedziałam, że nadszedł czas, żeby je zobaczyć.

źródło: National Geographic Traveler

Reklama
Reklama
Reklama