Reklama

Spis treści:

  1. Miasto żyjące w chmurach
  2. Pomiędzy technologią a naturą
  3. Świątynie, smoki i sen z pozytywką
  4. W głąb Tajwanu: ludzie, wiśnie i motyle
  5. Górskie szlaki i noc w świątyni
  6. Buddyjskie światła, górska kawa i seniorzy na scenie

Zadziwia mnie już mapa. Przekręcam ją na wszystkie strony, ale nie umiem zrozumieć, gdzie jest centrum, a gdzie obrzeża i w jakim kierunku się poruszać. Naszpikowana opisami plama w ramionach dwóch rzek, mniej więcej na środku kilku linii metra, która na pierwszy rzut oka wydaje się sercem miasta, w zbliżeniu okazuje się gigantem podzielonym na kolejne pięć części.

Dopiero powiększenie ich daje jako taki ogląd sytuacji. Długie jak autostrady arterie, które biegną ze wschodu na zachód i z południa na północ, dla ułatwienia podzielono na sekcje. Odbiją od nich prostopadle dwa rodzaje ulic – mniej i bardziej podrzędnych – które zamiast nazwami określono tylko cyframi. Przez następne dni poruszam się w tłumie ludzi podążających jak zombie za mapami w smartfonach.

Miasto żyjące w chmurach

Położone na północnym koniuszku Tajwanu stołeczne Tajpej powstało zaledwie trzy wieki temu. Dziś liczy sobie 9 mln mieszkańców i wydaje mi się, że wszystko jest w nim przesadnie duże. Gdy nad ranem docieram ze sterylnego lotniska do centrum, najwyższych pięter budynków nie widać z mgły, a może z chmur. Najsłynniejsza budowla – Tajpej 101 mierzy ponad 500 m i długo była najwyższą na świecie; szczęściarzom udaje się zobaczyć, jak jej czubek wystaje ponad chmury.

Tajpej — dzielnica finansowa o zachodzie słońca
Tajpej — dzielnica finansowa o zachodzie słońca/ Fot. Twenty47studio/GettyImages

Ze stacji głównej – kilkupoziomowego molocha obsługującego pociągi i metro – na zewnątrz wyprowadza 12 numerowanych wejść. Nie wiem jeszcze, że szukając jakiegoś adresu, najlepiej zapytać wcześniej, którym z nich wyjść. Błąkam się tunelami, pod estakadami, nie potrafiąc znaleźć żadnego punktu zaczepienia. Kiedy w końcu namierzam kierunek, odwracam się kilka razy, żeby zapamiętać drogę.

Pierwszego dnia poruszam się jak nieporadne dziecko i gdy alejek robi się za dużo, wracam po własnych śladach do głównej ulicy, starając się zapamiętać, jak leży w stosunku do tej, przy której mieszkam. Mieszkam w kapsule, jednym z wielu klimatyzowanych pudełek z półeczką i wieszakiem rozmieszczonych na dziewięciu piętrach. Z ostatniego Tajpej wygląda jak żywy organizm, a sunące ulicami samochody jak krew płynąca w jego żyłach.

Pomiędzy technologią a naturą

Tajwan jest zagospodarowany nawet bardziej niż Japonia. Tam na wsi zachował się jednak dawny klimat – przekonuje mnie niemiecki turysta. Na Tajwanie zachodnie, bardziej rozwinięte i zaludnione wybrzeże to w zasadzie miasto przechodzące w miasto. Tajpej i trzecią co do wielkości tajwańską metropolię Kaohsiung (mniej więcej w połowie drogi jest druga) dzieli 350 km, łączy – cudo techniki, szybka kolej wyciągająca 300 km/godz. „Zwykłym” pospiesznym to minimum pięć godzin.

Po drodze budynki się nie kończą, jedno osiedle przechodzi płynnie w inne, na nie „wchodzą” kolejne. Czuję się, jakbym frunęła, bo długie fragmenty torów położono na estakadach, nad którymi krzyżują się wyższe estakady z autostradami. Na wschodzie miast jest zdecydowanie mniej, ale jadąc do Yehliu – geologicznego fenomenu ze zerodowanymi przez wodę skałami wyrastającymi ze złotego podłoża jak grzyby – nie mogę się przyzwyczaić do zapowiedzi kolejnych przystanków. „Village” – czyta uparcie lektor na blokowiskach.

Formacje skalne i krajobraz w geoparku Yehliu, Nowe Tajpej, Tajwan
Formacje skalne i krajobraz w geoparku Yehliu, Nowe Tajpej, Tajwan./Fot. Mark Alain V. Villocero/Getty Images

Świątynie, smoki i sen z pozytywką

Na szczęście Tajwan jest świetnie zorganizowany i przyjazny podróżnym. W każdej większej miejscowości jest wielkie Visitor Centre. Gdy pytam o godzinę odjazdu pociągu, dostaję plik ulotek z rozkładem, atrakcjami przy każdej stacji i mapą każdego rejonu. Wszędzie są bezpłatne czyściutkie toalety, dystrybutory darmowej wody pitnej – zimnej i wrzątku, którym można zalać herbatę w termosie. Rządowy internet śmiga przy najmniejszym urzędzie, a bilety na pociąg można kupić nawet w popularnych sklepach sieci 7-Eleven.

Gdy nadjeżdża metro – nie widać go, bo peron oddziela od torów ściana, w której precyzyjne podwójne drzwi otwierają się dopiero po zatrzymaniu pociągu. Zamiast drażniących ucho zapowiedzi gra kojąca muzyka jak z pozytywki. Takie same łagodne dźwięki ostrzegają przed nadjeżdżającą śmieciarką czy pracującym dźwigiem; po kilku dniach słyszę je wszędzie. Jest ich tyle, że w końcu śni mi się, że znajduję tę pozytywkę i rozwalam ją młotkiem.

W głąb Tajwanu: ludzie, wiśnie i motyle

Czang Kaj-szek, który przegrał wojnę z Mao Zedongiem, nie mógł lepiej zwiać przed komunizmem. Na nowe miejsce do życia wybrał Tajwan, wyspę, którą portugalscy żeglarze nazwali Formosa – piękna. Mnie od początku przypomina ona Maderę, bo z oceanu wyrasta kipiący zielenią grzbiet górski, którego szczyty toną w chmurach tak samo jak wieżowce.

W przeciwieństwie do wybrzeży, serce wyspy jest dzikie i trudno dostępne. Tajwan ma niecałe 400 km długości i mniej niż 150 km szerokości, ale szybko przestaję się dziwić ludziom, którzy mówią, że spędzili na nim trzy miesiące i wciąż im mało. Co kilka kilometrów jazdy, co pół godziny marszu coś – wykuty w skale rysunek, kilkusetletnie drzewo, plaża, bajkowe skały, no i nieziemskie widoki. Na każdym kroku są też świetnie oznakowane szlaki, często poprowadzone historycznymi traktami.

Górskie szlaki i noc w świątyni

Trasa Caoling, uważana za jedną z najpiękniejszych na wyspie, przez tarasy ryżowe, wzdłuż rzeki, wyprowadza mnie omszałymi schodami ku chmurom. Mech jest wysoki jak trawa, paprocie wielkie jak krzaki, poskręcane fantazyjnie drzewa tworzą naturalną pergolę, jest tak nierzeczywiście, że wydaje mi się, że za chwilę zza tych chmur wylecą smoki.

Na przełęczy wiatr urywa głowę i przygniata do ziemi trawę, tworząc srebrne fale – zamiast iść dalej wyżyną, uciekam więc na wybrzeże do malutkiej wsi Dali z nadzieją, że pozwolą mi przenocować w świątyni. Imponująca Qingyun ma piękną oprawę – zielone zbocze z jednej strony i ocean z drugiej. Moje pojawienie się tu budzi konsternację, ale rezolutny młody pielgrzym odpala tłumacza i aplikacja wypluwa: „Możesz zostać na jedną noc. Datek wrzuć do skrzynki. Czy chcesz wziąć prysznic wieczorem?”.

Tradycyjna świątynia nocą — Sanchong Yitian Temple, Nowe Tajpej, Tajwan
Tradycyjna świątynia nocą — Sanchong Yitian Temple, Nowe Tajpej, Tajwan/ Fot. Ian.CuiYi / Getty Images

Pięknie tu i spokojnie, w basenie za dormitorium pływają kolorowe jak tęcza karpie koi, nawet w drodze do toalety świecą setki żółtych lampionów, a wieczorem słychać tylko szum wiatru i delikatne odgłosy świątyni. Spanie w świątyniach to doskonały sposób na poznanie prawdziwszego oblicza Tajwanu. W popularnych miejscach w ciągu dnia są tłumy turystów, ale kiedy wieczorem autokary odjeżdżają, zostaję tam tylko z miejscowymi.

Buddyjskie światła, górska kawa i seniorzy na scenie

W Fo Guang Shan, gigantycznym kompleksie z 36-metrowym posągiem Buddy, zamieszkałam z wolontariuszkami. Wieczorem dostałam lampion i poszłam na ceremonię świateł, ludzie się cieszyli i dziękowali, że jestem z nimi. W Taroko, monumentalnym wąwozie z pionowymi ścianami opadającymi do grzmiącej rzeki, trafiłam do kamiennego prezbiteriańskiego kościółka.

W ogrodzie, w którym kwitły właśnie wiśnie, zarządca noclegowni przygotowywał co rano jak alchemik kawę z upraw od sąsiadów. Pijałam ją z dwójką emerytów z zachodniego, słonecznego wybrzeża, współczesnymi nomadami podróżującymi po wyspie i śpiącymi głównie w aucie. – Mamy nieustające wakacje – śmiali się.

Na Tajwanie starsi ludzie są bardzo aktywni i widać ich na każdym kroku. Raz na wsi trafiłam na występ zespołu ludowego. Sześć kobiet, dwóch mężczyzn, średnia wieku – na oko 85 lat. Po śpiewach i tańcach zdjęli stroje, wsiedli na wózki elektryczne i machając mi, odjechali.

Źródło: National Geographic Travelr

Reklama
Reklama
Reklama