W całym Drohobyczu poza mną nie ma już nikogo, kto znał Schulza – Alfred Schreyer, emerytowany nauczyciel muzyki, skrzypek i śpiewak, mimo dziewięćdziesiątki, pamięć ma dobrą i o faktach sprzed 70 lat opowiada tak, jakby się wydarzyły wczoraj. – Pisarz wchodził pod górkę tą ulicą, przed wojną nazywała się Czackiego. Stanął przy żółtej tablicy z napisem „Żydowska dzielnica mieszkaniowa”. Bo u nas żadnego muru do getta nie było, tylko żółte tablice. Wtedy nadszedł gestapowiec Karl Günther i go zastrzelił. Bezsensowna śmierć. Przecież następnego dnia na podstawie załatwionych przez Zofię Nałkowską „aryjskich papierów” miał opuścić miasto. A dziś nawet nie wiemy dokładnie, gdzie go pochowano – mówi pan Alfred.
Nie zliczy, ile razy opowiadał tę historię. Odkąd do ukraińskiego dziś Drohobycza z całego świata przyjeżdżają pielgrzymki miłośników Brunona Schulza, każdy chce porozmawiać z ostatnim żyjącym uczniem artysty. I ostatnim tutejszym przedwojennym Żydem. Jeśli tylko siły pozwalają, pan Alfred nikomu swej opowieści nie odmawia. Mówi nawet, że skoro cudem ocalał z Zagłady, to widocznie Bóg powierzył mu misję kustosza pamięci o świecie, którego nie ma.  I o Schulzu, po którym w Drohobyczu nie zachowała się żadna pamiątka – taka, o której z całą pewnością można by powiedzieć, że należała do pisarza. Tym większą wartość mają wspomnienia pana Schreyera. – Mijaliśmy się często. On szedł Floriańską do pracy, ja Bednarską do swojej szkoły. Potem przez cztery lata uczył mnie rysunku i prac ręcznych w Gimnazjum im. Króla Władysława Jagiełły – ciągnie swą opowieść.
Dziś nie ma ulic Bednarskiej, Floriańskiej ani gimnazjum Jagiełły.
Nie ma też przedwojennego Drohobycza, uważanego za kresową ziemię obiecaną. Zwłaszcza od momentu, gdy w XIX w. w pobliskim Borysławiu odnaleziono złoża ropy naftowej. Rafinerie powstawały jedna za drugą, przynosząc fortuny żydowskim, polskim, niemieckim, a później także francuskim i holenderskim właścicielom.
Nie ma fortun, nie ma rafinerii, nie ma ziemi obiecanej.
Jest za to: wzniesione w latach 50. komunistyczne osiedle mieszkaniowe na miejscu żydowskiego cmentarza. 
Jest pomnik Stepana Bandery, przywódcy Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów, wybudowany kilka lat temu w parku przy ul. Szewczenki. Zdjęcie wojownika o niepodległą Ukrainę spogląda też z wielkiego portretu powieszonego nad drohobyckim rynkiem. Zarówno monument,  jak i gigantyczna fotografia wzbudzają kontrowersje. W sierpniu 2011 r. Naczelny Sąd Administracyjny w Kijowie orzekł, że uznawanie tego bojownika o niepodległą Ukrainę za bohatera narodowego jest niezgodne z prawem.
Jest wreszcie XIX-wieczna synagoga, jedna z największych w Europie Środkowej. W czasach ZSRR był w niej sklep meblowy, później stała pusta. Mieszkańcy wspominają, że przez kilka lat służyła handlarzom z pobliskiego bazaru za toaletę. Jakiś czas temu zabytek oddano miejscowej organizacji żydowskiej, ale dwustu drohobyckich Żydów nie stać na wyremontowanie gmachu, który przed wojną służył kilkunastutysięcznej wspólnocie.

Wyprawa zbieraczy

Ale są też (bądźmy sprawiedliwi!) ukraińscy zapaleńcy, którzy kilkanaście lat temu postanowili przywrócić miastu jego największego, choć zapomnianego mieszkańca, piszącego po polsku Żyda. Oni pierwsi dostrzegli okruchy przeszłości, które dziś z pietyzmem zbierają miłośnicy twórczości Brunona Schulza z całego świata. Dla nich to miasto magiczne. Podniszczona willa przy dawnej Floriańskiej pozostaje domem pisarza, choć dziś mieszkają tu zupełnie obce rodziny, bynajmniej nie zachwycone tym, że co jakiś czas puka do drzwi ich mieszkań natrętny turysta. A zniszczona ulica Stryjska niedaleko rynku to słynąca z rozpusty ulica Krokodyli ze Sklepów cynamonowych. „Schulznięci” (tak ich nazwijmy) potrafią godzinami chodzić po zdewastowanych klatkach schodowych przedwojennych willi i odnajdywać ślady ich dawnej świetności. Zachwycają się miastem, dzisiaj obiektywnie niezbyt ładnym. Chodzą jego ulicami z egzemplarzem Sklepów cynamonowych w ręku. Twierdzą, że dopiero tu czują tę prozę. Przyjeżdżają z Ukrainy, Polski, Izraela, Niemiec, a nawet Chin i Tajwanu. Dla Schulza uczą się polskiego, choć przez jego trudne teksty trudno przebrnąć polskim maturzystom. – Wyprawa miłośników pisarza do Drohobycza przypomina wyprawę zbieraczy. Po kawałku zbierają oni ułamki tego, co obumarło. Trochę tak jak w prozie Wielkiego Brunona – opowiada dr Wiera Meniok, dyrektor Polonistycznego Centrum Naukowo-Informacyjnego na Uniwersytecie w Drohobyczu, której pośród „schulzniętych” należy się niewątpliwie palma pierwszeństwa.
To ona osiem lat temu wraz z nieżyjącym już mężem Igorem zaczęła organizować w mieście Międzynarodowy Festiwal Brunona Schulza. Z czasem w organizację imprezy włączyli się lublinianie, strona polska wsparła ją też finansowo. – Na każdym kroku trzeba jednak podkreślać, że to inicjatywa Ukraińców. My, Polacy, w pewnym momencie po prostu do nich dołączyliśmy – tłumaczy Grzegorz Józefczuk, lubelski dziennikarz i działacz kulturalny, od kilku lat prezes Stowarzyszenia Festiwal Brunona Schulza. – Absolutnie nie chodzi nam o rekonstrukcję przedwojennych Kresów Wschodnich, nie chcemy odzyskiwać polskiego Drohobycza – tłumaczy. A Wiera Meniok dodaje: – Wspólnie chcemy przywrócić temu miastu jego największego syna.
Robią to skutecznie. W najpopularniejszym na świecie angielskojęzycznym przewodniku turystycznym Lonely Planet Drohobyczowi poświęcono 40 linijek. Ponad połowa z nich to informacje o festiwalu i miejscach związanych z autorem Sanatorium pod Klepsydrą. – To niezwykłe, że ten pisarz przywraca światowy wymiar miastu, które o nim kiedyś zapomniało – mówi Leonid Golberg, dziennikarz i społecznik, redaktor lokalnej gazety internetowej Majdan.  




KADISZ ZA ARTYSTĘ

Dla „schulzniętych” w Drohobyczu najważniejszy jest trójkąt: dom pisarza, gimnazjum, w którym się uczył i pracował, oraz miejsce śmierci przy ul. Szewczenki. Ich najazd na miasteczko odbywa się dwa razy. Najpierw wiosną, w trakcie organizowanego raz na dwa lata festiwalu (w tym roku, ze względu na Euro, wyjątkowo odbędzie się we wrześniu). Drugi raz, 19 listopada, w rocznicę śmierci pisarza. Tego dnia dochodzi do wydarzenia, które nie ma precedensu na całej Ukrainie: w miejscu, gdzie zamordowano artystę, przedstawiciel gminy żydowskiej odmawia kadisz, wspólnie z nim modlą się też duchowni rzymsko- i greckokatolicki. Od 2006 r. przy chod-niku, na którym przez kilka dni leżało ciało pisarza, znajduje się wmurowana tablica pamiątkowa (prawdę mówiąc, już druga, pierwszą ukradł cztery lata temu handlarz złomem).
Od 1989 r. tablica widnieje też na skromnym budynku przy ul. Drohobycza 12, do którego w 1912 r. przeniosła się rodzina Schulzów. Obecnie dom jest mieszkaniem prywatnym i nie można go zwiedzać. Znacznie więcej o związkach artysty z miastem można się dowiedzieć w dwupiętrowym reprezentacyjnym gmachu państwowego Uniwersytetu Pedagogicznego im. Iwana Franki, czyli dawnym gimnazjum, gdzie pisarz uczył się, a później pracował. W jego pokoju profesorskim, niegdyś przylegającym do pracowni, w której uczył rysunku i robót ręcznych, dziewięć lat temu udało się otworzyć Pokój Schulzowski będący wstępną wersją drohobyckiego muzeum artysty. Zgromadzono tu liczne fotografie, reprodukcje rękopisów i rycin autora Sklepów cynamonowych. Niestety nie można obejrzeć oryginałów. – Bo wszystkie z tego miasta wywieziono. To paradoks, ale nie jedyny. Prawdę mówiąc, cały Drohobycz nurza się w paradoksach, trochę tak, jakby sam chciałby być prozą Schulza – tłumaczy Grzegorz Józefczuk.
Jednym z takich paradoksów były  efekty głośnej przed jedenastu laty afery, która wybuchła po tym, jak w dawnym domu gestapowca Feliksa Landaua odnaleziono freski namalowane w czasie wojny przez Schulza. Na Ukrainie nikt się sensacyjnym znaleziskiem specjalnie nie interesował. Korzystając z tego faktu, przedstawiciele izraelskiego Instytutu Pamięci Yad Vashem (podobno przy pomocy ważnych dyplomatów) dokonali kradzieży malowideł, wywożąc je potajemnie do Jerozolimy. Międzynarodowy skandal, jaki wtedy wywołali, kazał mieszkańcom Drohobycza zainteresować się, kim był zapomniany przez nich rodak. Leonid Golberg nie ma wątpliwości, że grabież była możliwa dzięki kooperacji z Yad Vashem przedstawicieli lokalnych władz. Odważnie pisał o tym zresztą na łamach prasy, za co został dotkliwie pobity przez „nieznanych sprawców”. – Jedno trzeba wszakże przyznać: ta bulwersująca sprawa podsyciła zainteresowanie genialnym pisarzem i jego tragicznym losem na samej Ukrainie i w samym Drohobyczu – ocenia Golberg.
Resztki malowideł, których nie wywieziono, wystawiane są dziś w jednej z salek Pałacu Sztuki urządzonym w dawnej „Willi Bianki”, gdzie zdaniem schulzologa prof. Władysława Panasa mieszkała muza autora Sklepów cynamonowych. Malowidła z artystycznego punktu widzenia nie zachwycają, zaskakują jednak niespotykanymi u Schulza motywami baśniowymi. To, co zaszokowało badaczy, zupełnie nie dziwi Alfreda Schreyera, który pamięta, że jego nauczyciel rysunków uwielbiał w klasie opowiadać bajki. – Miał do tego ogromny talent. Jestem pewien, że gdyby ktoś to wtedy notował, te fantastyczne opowieści byłyby dziś ważnym elementem spuścizny literackiej – opowiada.

MIASTO JEDYNE NA ŚWIECIE
Izraelska reżyserka teatralna Shir Goldberg wraz z zaprzyjaźnioną pisarką Shahar Pinkas oglądają zniszczoną synagogę w dawnej żydowskiej dzielnicy Łan. W czerwcu 2011 r. na prestiżowym The Israel Festival w Jerozolimie wystawiły napisaną na motywach Sklepów cynamonowych sztukę Mój ojciec nie jest ptakiem. W Drohobyczu są pierwszy raz, nie mogą uwierzyć, że jest tu tak jak u Schulza. Były przekonane, że jego opowiadania opisują jakąś odrealnioną, całkowicie fikcyjną rzeczywistość. – Dopiero tu odkryłyśmy, że ten świat istniał naprawdę, choć pisarz nadał mu magiczny, kosmiczny wymiar – mówią.
Grzegorz Józefczuk podkreśla, że do niedawna podobnie myśleli prawie wszyscy miłośnicy tej prozy. Dopiero jego nieżyjący już przyjaciel, prof. Władysław Panas z KUL, odkrył dla wielbicieli Schulza realny Drohobycz. Zwrócił im uwagę, że pisarz był na wskroś przesiąknięty środowiskiem, w którym wzrastał. – Rodzinna miejscowość była dla niego „gniazdem mitologicznym”, w oderwaniu od niej nie można odczytywać jego twórczości – wyjaśnia. Dlatego od 2004 r. był tu już ponad sto razy. – Bo przecież, choć w żadnym utworze nie pada nazwa „Drohobycz”, artysta pisze o nim nieustannie –  przekonuje. Na dowód przytacza cytat z Republiki marzeń, który większość „schulzniętych” zna na pamięć: Tam, gdzie mapa kraju staje się już bardzo południowa, płowa od słońca, pociemniała i spalona od pogód lata, jak gruszka dojrzała, tam leży ona, jak kot w słońcu, ta wybrana kraina, ta prowincja osobliwa, to miasto jedyne na świecie.

DROHOBYCZ - NO TO W DROGĘ
CZAS: 2 DNI
KOSZT: 400 ZŁ Z DOJAZDEM




FESTIWAL

V Międzynarodowy Festiwal Brunona Schulza w Drohobyczu odbędzie się w dniach 6–12 września 2012 r. Planowane są specjalne obchody, gdyż w tym roku przypada 120. rocznica urodzin i 70. śmierci artysty. Więcej informacji na stronie internetowej festiwalu: www.brunoschulz.net.pl.

 

Drohobycz leży 80 km na południowy zachód od Lwowa. Właśnie ze Lwowa najłatwiej się tam dostać – co 1–2 godz. z dworca kolejowego odjeżdżają tam tanie busy. 

Hotel Tustań położony w centrum Drohobycza. W pokojach: tv, łazienka z wanną, piecykiem elektrycznym. Warunki niezbyt komfortowe, ale ceny niskie (ok. 50 zł/os.); ul. Tarasa Szewczenki 1, tel. +38 (244) 2-00-49.

ZABYTKI

Pokój Schulzowski w dawnym gimnazjum, w którym pisarz uczył; ul. Iwana Franki 24.

Pałac Sztuki, ul. Tarasa Szewczenki 38. Można tu obejrzeć odnalezione w 2001 r. freski Schulza, których nie zdołano wywieźć do Izraela.

Doskonała mapa Bruno Schulz i Drohobycz do nabycia w Sklepie Cynamonowym w Lublinie (Grodzka 21).