Sahara to nie tylko piasek. To przede wszystkim monotonne żwirowe połacie, ciągnące się przez setki kilometrów kamieniste doliny, rozpalone słońcem  wulkaniczne szczyty. No i życiodajne oazy. Najbardziej widowiskowe są jednak rozsypujące się górskie łańcuchy wzdłuż zwrotnika Raka, na południu Algierii. Rozmaitość form skalnych w Parku Narodowym Ahaggar i ich zmieniająca się w ciągu dnia kolorystyka tworzą nieziemski, jedyny w swoim  rodzaju krajobraz. To agonia gór w najpiękniejszym wydaniu. I właśnie one są naszym celem.

Jedziemy od kilku dni. Najpierw granica z Tunezją, potem miejscowości Al-Kulaja,  Ajn  Salih, w  końcu  Tamanghast,  brama do Czarnej Afryki. To tam,  w dobrze zaopatrzonym markecie w zachodnim stylu robimy zakupy na podróż przez Saharę. Większość miejsca w naszych samochodach zajmują paliwo i woda. Pustynna norma to trzy litry na osobę plus wiadro herbaty.

Przez Ahaggar, który zajmuje większą powierzchnię niż Francja, da się przejechać tylko autem 4x4. Tutejsze agencje oferują samochody z kierowcą, przewodnikiem, a nawet kucharzem (często w jednej osobie). W takich warunkach można by się zaszyć na pustyni nawet na dwa, trzy tygodnie. Niestety, niestabilna sytuacja przy granicy z Nigrem  sprawia, że decydujemy się jedynie na czterodniowy wypad.

Prawie cały czas osłania nas eskorta policji. Po porwaniach obcokrajowców kilka lat temu algierski rząd zdecydował się na ochronę grp  turystycznych w taki dość mało subtelny sposób. Patrole towarzyszą nam w czasie przejazdów  między miastami, przed wyjazdem z każdego z nich musimy zgłosić na policji następny cel podróży. Mundurowi zawsze utrzymują dystans, starają się być niewidzialni. Lepiej nie robić sobie z nimi zdjęć i nie pytać o poglądy polityczne.

Przyznawanie eskorty to procedura międzynarodowa, wymaga wypełnienia sterty kwitów i dostarczenia mnóstwa zaświadczeń. Bez pomocy lokalnego przewodnika – nie do przejścia. Dołącza na dobre do naszego konwoju. Płacimy mu słono (dniówka dobrego guide’a to ok. 100 euro), w przeciwieństwie do ochrony, która jest darmowa.

ZDĄŻYĆ NA ZACHÓD

Pierwszy postój wypada w oazie Tamakrest. I to przy wodospadzie! Soczysta zieleń trzcin kontrastuje z czerwonym marmurem skał, woda przelewa się z kamiennych mis, jakby były doskonale zaprojektowaną instalacją genialnego designera. Krótka wspinaczka korytem wodospadu doprowadza nas do osady. Spotykamy kobietę z małym chłopcem w tradycyjnych strojach. Wyglądają tak egzotycznie, że nie pytając o zgodę, pstrykamy zdjęcia jak oszalali. Wstyd, ale to pierwszy kontakt z Tuaregami.

Potem zachowujemy się trochę lepiej. Mijamy kolejne tuareskie osady. W jednej z nich, Izarnan, robimy dłuższą przerwę. Podbiegają do nas bose i brudne dzieci. Zatrzymują się w bezpiecznej odległości i obserwują. Po chwili kobiety przynoszą  swoje  wyroby. Chcą je sprzedać. Natychmiast powstaje  kramik  na  piachu,  zaczyna  się  targowanie.  Wełniane  saszetki  w  geometryczne  wzory  nie są może artystycznie wysmakowane, ale kupujemy je bez większego wahania. Trochę na pamiątkę, trochę, by wspomóc ubogą wioskę. Czujemy na sobie ciekawskie spojrzenia, biały to tutaj ciągle rzadki gość. Nagle w dali  pomiędzy zabudowaniami z trzciny dostrzegamy zaskakująco jasną twarz.  Ubrana w kolorowe szaty kobieta okazuje się być albinosem. U Tuaregów jest to ponoć częste, chociaż dla nas zupełnie niezwykłe.

Tuż za wioską nasi kierowcy gwałtownie skręcają w kierunku suchych  akacjowych zarośli. Już  po chwili  na dachy land cruiserów ładujemy gałęzie i  korzenie, a  plecaki bierzemy na kolana.  Bez drewna nie byłoby ogniska, a bez ogniska herbaty. Nocleg spędzamy na rozległym  plateau otoczonym górami, pod baldachimem  z gwiazd tak jasnych, że trudno zasnąć.

Drogi, którymi jedziemy, prowadzą korytami wyschniętych rzek – wadi. Cały obszar jest poprzecinany śladami samochodowych  kół. Trudno się zorientować, który szlak jest właściwy, szczególnie, że po silniejszym wietrze trzeba go  przecierać  na  nowo.  Tym  większy  szacunek  wzbudzają nasi kierowcy, którzy bez CB-Radia, GPS-ów, a nawet mapy bezbłędnie trafiają tam, gdzie chcą. Najtrudniejsza jest droga pod wierzchołek Asakram. Do wyboru głębokie koleiny albo wąska półka. Slalom między wulkanicznymi czopami trwa przeszło godzinę. Pokonanie głębokich rozpadlin i niestabilnych osuwisk wymaga dużej koncentracji i ogromnego doświadczenia. W pewnym momencie najmłodszy z  naszych  kierowców  popełnia  błąd.  Auto  boksuje  chwilę  w miejscu, po czym osuwa się po niestabilnych kamieniach. Na  szczęście  w  ostatniej  chwili  opiera  się  o  skalną  ścianę.  Z pomocą przychodzą pozostali kierowcy.

 

W końcu docieramy do obozu położonego na wysokości 2600 m n.p.m.  Spieszymy się. Na sam wierzchołek trzeba jeszcze podejść kilkadziesiąt  metrów, a właśnie  rozpoczął się spektakl, dla którego tu przyjechaliśmy – zachód słońca. W  milczeniu  obserwujemy,  jak  promienie  powoli  znikają w  pomarszczonych  ścianach  gór.  Taki  obraz  utrwalony słodką  herbatą,  która  na  tej  wysokości  smakuje  wybornie, pozostanie  mi  w  pamięci  na  całe  życie.  Następnego  dnia przed  świtem  wdrapuję  się  na  kolejny  szczyt.  Wschód jest równie imponujący, a ja – po mroźnej i wietrznej nocy – zatęskniłem za słońcem i herbatą.

WYDMY NA PIECHOTĘ

Opuszczamy Ahaggar i kierujemy się na północ, przemierzając kilkaset kilometrów żwirowej, płaskiej pustyni, bez gór i wydm. Przez ten słabo kontrolowany ogromny obszar przebiegają  szlaki  przemytnicze  z  Mali,  Nigru  i Mauretanii. Może dlatego teraz mamy eskortę aż czterech wozów policyjnych!

Docieramy do Timimun, oazy położonej na krawędzi Wielkiego Ergu Wschodniego. Zatrzymujemy  si  na  kempingu  wśród  daktylowych  palm,  z  którego  tarasów  rozpościera się widok na piaszczyste diuny. Na pustynną wycieczkę  można  się  wybrać  na  grzbiecie  wielbłąda  lub  w  kabinie 4x4.  My  decydujemy się na trzeci sposób, najmniej popularny – na piechotę. Przewodnik kręci nosem, odradza, ale jest  bezradny  w  starciu  z  polską  determinacją. Samochodem okrążamy wydmy i zatrzymujemy się przy wiekowych ksarach – ufortyfikowanych  osadach  strzegących  niegdyś drogi na południe. Bezlitośnie smagane wiatrem rozsypują się w pył. Szkielety dawno minionej świetności robią na nas przygnębiające wrażenie, ale doskonale pasują do tutejszej surowej przyrody.

W pobliskiej wiosce widzimy, jak chłopcy przenoszą wydmę, worek po worku, na oślich grzbietach za miasto. Trudno ocenić, czy jest w tym sens, ale wygląda na  to, że dzieciaki mają frajdę. Pustynne barchany przesuwają się w tempie metra, dwóch rocznie. Powoli, ale bez przerwy. Piach pożera domy z jednej strony wsi, wypluwa po drugiej, strawione kilka lat wcześniej.

Wyruszamy pieszo z małej wsi Tala. Jest cicho i pusto. Początkowo wydmy urzekają swym ascetycznym pięknem, lecz po godzinie brnięcia w piachu zaczynam być lekko znużony. Wiatr zacina ostro po twarzy. Decyduję się wyjąć aparat i zrobić kilka ujęć. Z każdej strony po horyzont falujące morze piasku. Tak właśnie wyobrażałem sobie pustynię, brakuje tylko karawany wielbłądów.

Pozostaję sam na pustkowiu. I nagle orientuję się, że wiatr zasypał ślady idących przede mną. Nie jest mi do śmiechu. Kierunek niby znam, ale wydmy wcale się nie kończą tam, gdzie powinny. Słońce grzeje mocno, podmuchy  gorącego powietrza  coraz  silniejsze.  Wdrapuję się na jak najwyższe wydmy…  Aż w końcu dostrzegam Sebhki, częściowo  wyschnięte słone jezioro. Po drugiej jego stronie majaczy znajomy, palmowy gaj, a w nim zacieniony kemping z zimnymi napojami. Z radości wypijam resztkę wody, o której myślałem  przez  ostatnią  godzinę.  Droga  przez  spękaną  ziemię „posypaną” kryształkami soli, kałuże gęstej solanki i chmary much zajmuje następną godzinę. W lustrze wody odbijają się cudowne pomarańczowe diuny. I byłoby pięknie, gdyby  na brzegach nie walały się utopione kiedyś butelki i puszki. Jak nic wracam do cywilizacji.

MIASTA MAGHREBU

Doświadczam jej w Ghardai, mieście bazarów, pełnym zgiełku i gwaru. To, co czyni je naprawdę niezwykłym, to architektura. Budynki pozbawione są okien i wyrastają kaskadowo jeden z drugiego. Tworzą jeden organizm pnący się spiralą w  górę ku  glinianemu  minaretowi na szczycie. Życie rodziny toczy się na dachu, który dla sąsiadów z piętra jest tarasem. Cała kompozycja wygląda bardzo egzotycznie, nawet jak na algierskie warunki. Ghardaja wraz z pięcioma innymi  oazami  tworzy  starożytną  Dolinę  M’Zab,  zamieszkiwaną  przez  Mozabitów, lud pochodzenia berberyjskiego (pierwsze mozabickie miasta zakładano tu już w X w.). Społeczność ta wyznaje umiarkowany odłam islamu. Dla nas jedyną zauważalną różnicą jest  to,  że  mężatki ubierają się wyłącznie na biało i mogą odsłonić tylko jedno oko.

Ostatni przystanek to tunezyjskie miasto Susa, popularny cel  wielu  wycieczek  z  biurami  podróży  na  kontynent  afrykański. Ten wielki kurort z dyskotekami, lunaparkiem i tysiącami  miejsc  noclegowych  jest  zupełnie inny od pustynnych miast Algierii. Bez smrodku Orientu, bez smaku zupy na baraninie, bez herbacianej celebry jest lekkostrawny, ale z pewnością nie tak smaczny.