Jestem skipperem, czyli prowadzę jachty jako kapitan, zabierając na pokład osoby, które nigdy nie żeglowały, ale również zaprawionych w bojach z morską falą, pragnących poznać nowe akweny. Oto jedna z moich ulubionych tras, którą odbyłem z 6-osobową załogą. Nie obyło się bez przygód...

Lądujemy na międzynarodowym lotnisku im. Elefteriosa Venizelosa w miejscowości Spata, 30 km od Aten, otwartego przed olimpiadą w 2004 r. Jego budowniczowie, aby stawić czoło temu największemu w dziejach współczesnej Grecji przedsięwzięciu, musieli przesunąć XV-wieczny kościół Piotra i Pawła oraz zamknąć prawie 20 prywatnych radiostacji, aby nie zakłócały działania urządzeń nawigacyjnych.

Przedzieramy się przez tłumy pasażerów – jak dobrze, że jesteśmy już w UE, bo zamiast stania w kolejkach tylko machamy celnikom przed oczami paszportami i wkrótce stąpamy po greckiej ziemi. Pakujemy się do dwóch taksówek – jest nas, wraz ze mną, siedem osób – i ruszamy do Mariny Kalamaki, która położona jest w dzielnicy Alimos, gdzie ateńczycy spędzają weekend na plaży albo uprawiają sporty wodne. W Marinie czarteruje się jachty różnej wielkości i standardu w zależności od zasobów finansowych. Większość to jednostki między 34 a 52 stopy (1 stopa=0,3 m). Wybieram Oceanic 37,3 stopy firmy Beneteau. Wnętrze jest eleganckie, wyłożone jasnym drewnem. Ma trzy kabiny 2-osobowe, kuchenkę z pełnym wyposażeniem, mesę, łazienkę z prysznicem i osobną toaletą. Są też: GPS, UKF, mierniki prędkości i głębokości, wskaźnik siły i prędkości wiatru, autopilot oraz CD-player i radio.

Ściskam dłoń szefowi firmy czarterowej, Alexisowi i w ten symboliczny sposób pieczętujemy odbiór jednostki. Jeszcze tylko zakup prowiantu i możemy ruszać. Zgodnie z wypracowaną przeze mnie wieloletnią praktyką śniadania robić będziemy na jachcie, przy czym codziennie kto inny odegra rolę kucharza, a na obiado-kolacje zamierzamy schodzić na ląd, aby rozkoszować się tutejszymi frykasami w przeuroczych portowych tawernach. Nocą bowiem na ogół się nie żegluje.

Po wyjściu z Kalamaki odwiedzamy pobliską Eginę, wyspę, która w starożytności była groźnym rywalem Aten. Dziś jest to weekendowa mekka mieszkańców stolicy, a w przytulnym porciku z zabudową w stylu weneckim można zaopatrzyć się zarówno owoce morza, jak i zwykłe owoce i warzywa. Skuszeni świeżymi frutti di mare kupujemy sporą ich porcję, bo Marek zwany Marco z racji miłości do słonecznej Italii obiecuje nam przyrządzić pastę. Następnego dnia ruszamy na południe, aby po intensywnej żegludze dotrzeć do Milos, ongiś miejsca kultu bogini Wenus (Afrodyty). Jej słynny posąg znaleziony na wyspie podziwiałem kilka lat wcześniej w paryskim Luwrze. Cumujemy w Adamas, głównym porcie i po zjedzonym na pokładzie spaghetti z owocami morza wykonaniu Marco, schodzimy na ląd na łyk ouzo, wódki anyżowej. I tu zaskoczenie, bo dostajemy... po dwie szklaneczki na głowę. Okazuje się, że w drugiej jest woda do rozcieńczenia tego tak mocnego, bo aż 48-procentowego alkoholu.



Dzień później po śniadaniu wynajmujemy skuterki w jednej z licznych wypożyczalni na Milos, aby odbyć wycieczkę po wyspie. Warta odwiedzenia jest szczególnie północna jej strona. Docieramy do Papafrangas, zatoczki, która zdaje się tkwić na końcu świata. Pluszcze w niej woda w kolorze nieba, a wokół sterczą powulkaniczne skały o kształtach tak fantastycznych, że trudno oderwać wzrok. Dalej na naszej trasie jest Klima, port, który widzieliśmy już, wpływając do Adamas. Piętrowe domy mieściny mają wykute w skale garaże dla łodzi, a otaczające je ogrody mienią się feerią barw.

Z Milos ruszamy w dalszą drogę, opływając Folegandros, niezwykłą wyspę z olbrzymim klifem, przy którym wiatry tworzą miniaturowe trąby i tumany wodne pędzące po powierzchni morza, aby za moment zniknąć. Sama wyspa to ostoja spokoju i ciszy. Liczne zatoki pozwalają na postój na kotwicy – my wybieramy zatokę Wathi. Pogoda jest idealna. Upał łagodzi delikatna bryza, jacht spokojnie kołysze się na wodzie. Aż nie chce nam się wierzyć, że na tej uroczej, skalistej, dziś bardzo modnej wśród turystów wysepce przebywali ongiś długie lata wygnańcy i więźniowie polityczni.

 Naraz słyszymy uderzenie z lewej burty, potem drugie i po chwili przy rufie wyskakuje delfin, a za nim trzy następne. Chłopcy zaczynają je zaczepiać, na co zwierzęta reagują bardzo przyjaźnie i wspólna zabawa trwa ponad pół godziny. Nagle, tak jak się pojawiły, delfiny znikają, a nas otacza gęstniejący mrok.

Ranek budzi nas znów błękitem nieba. Czas ruszać dalej. Mijając Foleogandros, już z daleka dostrzegamy jedną z najbardziej fascynujących wysp, będącą naszym celem – Thirę znaną jako Santoryn. To stara kaldera pozostała po wybuchu wulkanu, który pogrzebał wyspę przeszło 1500 lat p.n.e. Erupcja stała się kanwą mitu o Atlantydzie. Na krawędziach kaldery, uważanej za jedną z największych na świecie – liczy 10 km średnicy – usadowiły się miasteczka Oia i Fira. Wewnątrz tej struktury nie ma niestety wygodnego portu dla jachtów. Dlatego stajemy na boi w Oia i pontonem przeprawiamy się na ląd, gdzie przy nabrzeżu przycupnęła jedna, malutka restauracyjka. Trzy stoliczki na krzyż, daszek dający odrobinę cienia, za to właściciel, uroczy stary Grek – może nawet sam Zorba – oferuje nam chyba najlepszą kawę na świecie...

Aby dostać się na szczyt kaldery, musimy przemierzyć ponad 265 schodów albo skorzystać z usługi transportowej, czyli muła. Decydujemy się iść na piechotę, no bo kto by miał serce w taki upał jeszcze męczyć biedne stworzenia! Zlani potem docieramy na górę. Nie na darmo się wspinaliśmy – Oia, malutkie miasteczko to dziesiątki białych domków z niebieskimi kopułkami dachów, okiennicami i drzwiami okalającymi wąskie uliczki. Jest sennie, a kafejki zawieszone nad urwiskiem wyglądają wręcz nierealnie.

Wewnątrz zatoki utworzonej przez kalderę dymi wulkan, który wyłonił się z morza zaledwie kilkaset lat temu na skutek kolejnej erupcji.  Jest nadal czynny, zaś mieszkańcy Santoryn rokrocznie są świadkami trzęsień ziemi. Co prawda ostatnie z nich nie były groźne, ale starsi ludzie, zagadnięci, czy  się nie boją, wspominają katastrofę z 9 lipca 1956 r., kiedy zginęło aż 56 osób, a 200 zostało rannych.


Zbliżamy się do miejsca antycznej tragedii – to odkryte przez greckiego archeologa Spyridona Marinatosa pozostałości minojskiego miasta Akrotiri, które 3 500 lat temu zasypały popioły. Chodzimy po jego odkopanych z warstwy pumeksu uliczkach, zaglądamy do zrujnowanych domów, szukając na ścianach resztek fresków i czujemy się trochę jak we włoskich Pompejach choć oczywiście skala jest nieporównanie mniejsza. Jednak oba miasta łączy to samo – ich bujny rozwój przerwał nagły, niespodziewany kataklizm, który tak skutecznie zatarł po nich ślady, że trzeba było przypadku, aby znów ujrzały światło dzienne.

Na koniec wycieczki próbujemy tutejszego wina, Vinsanto i nie gorszy nas bynajmniej, że nazywa się święte. Jego smak jest bowiem bez dwóch zdań „boski”, zwłaszcza gdy popijamy je do grillowanego dorsza z szafranem. Z Santorynu kierujemy się na północ. Mijamy trzecią i drugą co do wielkości wyspy Cyklad – Paros i Naksos. Od jednego z „obeznanych z antykiem” chłopaków dowiaduję się, że biały marmur z Paros posłużył do wyrzeźbienia Wenus z Milo. Dzisiaj ta wyspa kusi piaszczystymi plażami i dobrą falą dla amatorów windsurfingu oraz  pięknymi krajobrazami ze wzgórzami porośniętymi gajami oliwnymi i winoroślą. Z kolei na Naksos szczenięce lata spędzić miał sam Zeus (góra nazwana jego imieniem to najwyższy szczyt wyspy – 1 001 m n.p.m.), a niewierny Tezeusz porzucił tu Ariadnę. Poślubił ją Dionizos, który się na Naksos urodził.

Płyniemy pełnym kursem do serca Cyklad, na wyspę Mykonos. Marco przyrządza nam popołudniowe espresso, gdy dostajemy w żagle mocniejszy podmuch wiatru. Kolejne są coraz silniejsze. Niebo na horyzoncie ciemnieje. Fale robią się coraz większe.

– To meltemi – informuję moją załogę – wiatr, który właśnie tutaj, w centrum Cyklad potrafi wiać najsilniej, osiągając do 8 stopni w skali Beauforta. A to oznacza sztorm. Mimo niebezpieczeństwa nie chcę zawijać do portu, bo taki manewr przy silnym podmuchu mógłby się nawet skończyć wypadkiem. Obieram kurs pod wiatr, halsem, a chłopakom zlecam wybranie żagli. Widzę ich rosnący niepokój w oczach i nie dziwię się, bo moja załoga to w zasadzie żółtodzioby. Tylko jeden ma patent żeglarza. Może właśnie dlatego karnie wypełniają moje polecenia, uwijając się po smaganym przez deszcz i fale, śliskim pokładzie, choć większości doskwiera choroba morska. Na szczęście nasza łódź jest duża i łatwiej jej się oprzeć sztormowi, a urządzenia nawigacyjne działają perfekcyjnie.

Walka z żywiołem zabiera nam całe popołudnie – dobrze, że tak krótko, bo meltemi potrafi wiać 3–4 dni pod rząd. Wycieńczeni i przemoczeni do suchej nitki wpływamy do nowego portu na Mykonos. Od 10 lat marina jest w budowie i ma w zasadzie tylko wybrzeże do cumowania. Brak tu prądu oraz miejsca, gdzie moglibyśmy nabrać wodę. Na Mykonos jest też stary port z infrastrukturą, ale w nim mogą stać tylko łódki miejscowych – lokalne władze tłumaczą to zarządzenie troską o ochronę środowiska.

Postój w nowym porcie ma jednak swoje plusy, bo dzięki temu unikamy „stonki” okupującej centrum. Mykonos, ongiś spokojna wysepka z charakterystycznymi, białymi wiatrakami, dziś zalana jest morzem zagranicznych turystów. Upodobali ją sobie również kreatorzy światowej mody: Jean-Paul Gaultier, Giorgio Armani, Gianfranco Ferre, Thierry Mugler. Ich butiki, z cenami przyprawiającymi o zawrót głowy sąsiadują z licznymi sklepikami z pamiątkami wątpliwej jakości i urody. Po uliczkach przechadzają się czule objęte pary, nie zawsze płci mieszanej. Jedna z nich – dwóch urodziwych młodzieńców – proponuje mi randkę we trójkę. Czyżbym był w ich guście?


Kolejnym punktem na mapie naszej wyprawy jest Delos. To właśnie tej wyspie rejon Morza Egejskiego zawdzięcza swoją nazwę. Według mitologii na Delos urodzili się bóg słońca, Apollo i jego siostra, dziewicza bogini księżyca i łowów, Artemida, w związku z czym powstało centrum religijne równie ważne co kontynentalne Delfy. Legenda głosi, że ze względu na święty charakter wyspy obowiązywał na niej zakaz rodzenia dzieci i umierania. Decyzja ta, jak inne w tamtej epoce, została podjęta po wysłuchaniu wyroczni. Stąd Delos, choć jedna z najmniejszych wysp archipelagu – jej powierzchnia liczy mniej niż 7 km2 stała się główną, a pozostałe były kyklados, czyli wokół niej.

Przy Delos stajemy na kotwicy, a na brzeg dotrzemy łódkami wyspiarzy, które licznie wypływają po jachtowych turystów. Zwiedzamy wykopaliska: dom Dionizosa, Kleopatry, starożytny teatr, i po tej krótkiej przerwie kontynuujemy rejs.  Mijamy Serifos z porcikiem Livadi położonym w zatoczce jak z obrazka i nabrzeżem pełnym rybackich łódeczek.

Powoli zbliża się kres naszej podróży. Ostatni dzień spędzamy na wyspie Tinos. Miasto Tinos zwane jest przez Polaków „Częstochową” Kościoła prawosławnego. Góruje nad nim cerkiew Panagia Evangelistria. Według legendy powstała ona w miejscu, gdzie znaleziono ikonę Zwiastowania, dzięki wskazówkom siostry Pelagii, której ukazała się Matka Boska i wyjawiła miejsce złożenia obrazu. 15 sierpnia, podobnie jak do Jasnogórskiej Matki Boskiej, pielgrzymują tu setki wiernych. Ostatni odcinek drogi pątnicy przebywają  na kolanach po specjalnie w tym celu przygotowanym dywanie, który ciągnie się nieomal spod nabrzeża na wzgórze, do wrót kościoła.

Żegnamy urokliwe Tinos tonące w winoroślach z mnogością ogródków odbijających się intensywną zielenią od pobielanych ścian domów. Na koniec fundujemy sobie wystawną ucztę w jednej z tutejszych tawern, delektując się lokalnymi przysmakami: musaką, pomidorami i papryką faszerowaną ryżem, biftekami, tutejszymi hamburgerami, nieporównywalnie lepszymi niż w wydaniu amerykańskim, bo doprawionymi ziołami. Zamiast deseru słuchamy pieśni granych na sześciostrunowym buzuki, instrumencie przypominających wyglądem mandolinę. Jego dźwięk kojarzy mi się nieco z brzmieniem harfy, jakby pojedyncze krople spadały niespiesznie na powierzchnię wody.

Czas wracać do Aten. Po porannym plażowaniu popołudnie przeznaczamy na generalne porządki na pokładzie, bo następnego dnia czeka nas zdanie jachtu u Aleksisa. W drodze powrotnej, w promieniach zachodzącego słońca podziwiamy strzeliste, doryckie kolumny mijanej Świątyni Posejdona, która wznosi się na wysokim, skalistym cyplu przylądka Sunion. Jest niczym latarnia morska wskazująca żeglarzom bezpieczny szlak do domu.

No to w drogę – Cyklady

  • Cyklady – archipelag 50. wysp i wysepek na Morzu Egejskim (tylko 20 jest zamieszkanych). Powierzchnia 2 572 km2, 112 tys. mieszkańców.

  • Najlepszy czas – od połowy kwietnia do końca czerwca oraz jesienią do połowy października.


  • Pociągiem: z Warszawy via Saloniki do Aten. Cena od 800 zł (www.intercity.pl).
  • Autokarem: do Salonik lub Aten. Cena 500–600 zł (www.eurolinespolska.pl).
  • Samochodem: Dojazd do Aten przez Słowację, Węgry, Jugosławię i Macedonię. Odległość z Warszawy 2 250 km.
  • Z lotniska El Venizelos w Atenach autobusem E 95 do centrum miasta, stamtąd E 96 do Pireusu albo do Rafiny, a dalej promem. Ceny: Pireus–Milos 65 zł, Pireus–Santoryn 90 zł. Katamaranem: Pireus–Santoryn 140 zł.
  • Gdy prom wypływa o godz. 4.00 rano, można wejść na pokład  już o godz. 23. 00 poprzedniego dnia (www.hellenicseaways.gr).

  • 7–dniowy pobyt w hotelu Anemones *** na Santoryn. Cena imprezy 2 249 zł/os (www.bertur.pl).
  • 7–dniowy pobyt w hotelu Messonghi Beach *** na Mykonos. Cena 2 291 zł/os (www.grecja.com.pl).

  • Wynajem jachtów: port Kalamaki, cena 5 500 zł/tydz./6-os. albo 10 500 zł/2 tyg./6-os. Port Pireus 8 200 zł/1 tydz./3-os. lub 15 600 zł/2 tyg./3 os. Z załogą koszt imprezy się podwaja (www.morecruise.ru)




  • Podstawą greckiej kuchni jest oliwa z oliwek. Poza tym dominują rozmaite warzywa, sery owcze, baranina, wieprzowina, wołowina oraz owoce morza i ryby. Wyczuwalne są wpływy Orientu.
  • Cena obiadu od 60 zł. Do posiłków pije się wino. Bardzo popularne jest ouzo, 48 proc. alkohol doprawiany anyżkiem.

  • Jeśli w danej miejscowości nie ma biura turystycznego, trzeba udać się na posterunek policji turystycznej (zazwyczaj w budynku policji, tel. 171 czynny całą dobę). Tu otrzymamy informacje nie tylko na temat hoteli, ale i restauracji czy środków komunikacji.
  • W ciągu dnia Grecy mają sjestę, czyli porę poobiedniego odpoczynku (zazwyczaj w godz. 14.00–17.00). W tym czasie większość sklepów, zwłaszcza na prowincji, jest zamknięta.
  • Cumowanie jachtu w większości portów jest bezpłatne lub cena jest symboliczna. Aby uzupełnić wodę w zbiornikach, trzeba odnaleźć osobę, która udostępni nam hydrant. Usługa jest Lpłatna.
  • Na wyspach jest tylko 20 kempingów, z których część należy do narodowej sieci oferującej 10–20 proc. zniżki tym, którzy pokażą prospekt jednego z należących do niej obiektów. Druga, regionalna sieć daje 7 proc. rabatu (www.camping-in-greece.gr).

  • 15 sierpnia – Koimisis tis Theotokou, Wniebowzięcie Najświętszej Maryi Panny (np. Tinos) (www.greeka.com/greece-festivals.htm).