Jakie, kurczę, Malediwy, myślę sobie. Studiuję ekran monitora. Nasz samolocik nie leci wcale w stronę Sri Lanki, tylko jakichś małych wysepek. Stewardes nie widać. Żadnej informacji. Boże, porwali nas! Porwali nas jacyś ekstremiści albo inni separatyści. Przechwycili samolot, przystawili pilotowi pistolet do głowy, kazali wylądować na Malediwach. – Bartek, wstawaj, obudź się, porwali nas. Rozumiesz? Porwali samolot!

LĄDOWANIE W LUKSUSIE

Nie tylko ja zaczynam panikować, coraz więcej osób z przerażeniem patrzy na monitorki. Ale, ale, kapitan zaczyna coś mówić. Attack, suicide, bombs, airport. Po chwili uspokojenia już wiemy. Na lotnisku w Kolombo był atak samobójczy Tamilskich Tygrysów. Kilka samolotów zniszczonych, lotnisko zamknięte, nie ma ofiar (poza napastnikami). – Proszę państwa, w związku z tym zmuszeni jesteśmy zmienić destynację i wylądujemy na Malediwach. Tam zajmą się państwem nasi przedstawiciele. Cały samolot bije brawo. My o Malediwach wiemy tyle, że luksusowe, koralowe i kręcą tam reklamówki batoników bounty. Przed nami coraz więcej coraz mniejszych wysepek. Kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt. Białe plamki z zielonym środkiem, otoczone błękitną wodą. Niektóre samotne, inne pogrupowane po kilka sztuk. Na żadnej z tych wysepek nie usiądzie nasz boeing. A nie, jednak mają tu lotnisko. Znaczy się pas startowy. Żeby nie powiedzieć – paseczek. Zniżamy się, lądujemy i… znacie to uczucie, kiedy zaciska się zęby i ściska mocno poręcze, bo pas startowy wydaje się dwa razy za krótki, a zaraz za pasem rozciąga się szmaragdowa, ale jednak otchłań wody? Na szczęście się udaje. Na miejscu faktycznie czeka na nas już przedstawicielka organizatora lotu. Miła pani opowiada nam, że zaraz popłyniemy (?) do hotelu, że wszystko pod kontrolą. I czy nie mamy przypadkiem Biblii i alkoholu. Nie. A to dobrze, bo nie wolno. Welcome to Maledives! Małe, wróć, Male jest naprawdę niewielkie. Ma tylko kilometr na dwa, ale z lotu ptaka imponuje nie takimi znów małymi wieżowcami. Przy odrobinie dobrej woli można powiedzieć, że to Manhattan na Oceanie Indyjskim. Wsiadamy do wodolotu. Godzina, półtorej i lądujemy na drewnianym molo. W recepcji, a właściwie dwóch biurkach stojących pod dachem z palmowych liści i odgrodzonych z tyłu ażurowym parawanem dostajemy klucz. Młody człowiek prowadzi nas do naszego bungalowu. Cudowność! Rzeźbiona weranda z dwoma drewnianymi leżakami, u sufitu zawieszone białe prześcieradła chroniące przed słońcem i malowniczo łopocące na wietrze. Otwieram drzwi do łazienki i... znów jestem na dworze. No, nie całkiem. Mały dziedziniec otoczony jest białymi ścianami, ale o dachu jakby zapomniano. Wszystko pod gołym tropikalnym niebem. Oczyma wyobraźni już widzę siebie w wannie wpatrzoną
w rozgwieżdżone niebo. Czy mają tu szampana? Bo ja zostaję!

POGODA DLA BOGACZY

Pierwszy raz jesteśmy w miejscu, o którym dosłownie nic nie wiemy. Wychodzimy przed domek i mamy dylemat – w prawo czy w lewo? W prawo. Z jednej strony mamy cudownego błękitnego koloru ocean, z drugiej mijamy identyczne, jak nasz, rzadko rozstawione domki, pod nogami absolutnie biały piasek, a właściwie miał koralowców i muszli. Ups, co chwilę prawie rozdeptujemy białe krabiki, które wyskakują z maleńkich dziurek w piasku. Jedynym urozmaiceniem czyściutkiej plaży są piękne, białe (a jakże!) spiralne muszelki. Mimo że to pierwszy dzień, zbieram kilka na pamiątkę. Innych turystów właściwie nie ma. Gdzieniegdzie ktoś leży na szezlongu na werandzie. Poza tym cisza, spokój, bajka, powoli zachodzi słońce. Zaczyna się tzw. magic hour, czyli czas, w którym najlepiej wychodzą zdjęcia. Idziemy dalej. Już z pół godziny. Może pora wracać? Jeszcze tylko parę metrów, zanim zawrócimy na kolację. Zaraz, zaraz. – Zobacz, jaki bungalow, identyczny jak nasz. – No, widocznie wszystkie są takie same. – Ale ten jest NAPRAWDĘ identyczny. Bo to jest nasz bungalow! – Niemożliwe, sprawdź czy klucz pasuje. – Pasuje. Pół godziny spokojnego spaceru wystarczyło do obejścia wyspy dookoła! Czy grozi nam meganuda, czy odnajdziemy się w tym mikroświecie luksusu? Chyba znam odpowiedź. Odkładam muszelki na stolik, krótka wizyta w podniebnej łazience i lekki stres, co założyć na kolację. Niestety najelegantsze szorty pozostają tylko szortami. Trudno. Jest nas tu kilkanaście osób z rejsu na Sri Lankę. Wtopimy się w tłum. Wpinam kwiat we włosy. Będzie romantycznie.
Po kolacji – krewetkach, kalmarach, daniach europejskich i miejscowych, do wyboru, do koloru, wracamy do pokoju. Noc, jak to w tropikach, zapada w ciągu 20 min. Mimo rozgwieżdżonego nieba jest naprawdę ciemno. Do tego około północy budzi mnie trzęsienie ziemi. OK, miniwstrząsy. Silniejsze przeżyliśmy kiedyś w Turcji i w Grecji. Wprawdzie łóżka się nie poruszyły, ale muszelki postaczały się z hukiem ze stolika. Pozbierałam, kładę się dalej spać. Pac, pac, znowu spadły. To jednak nie były wstrząsy. Zapalam światło, a muszelki hyc, hyc – rozpierzchły się po kątach. Wstyd się przyznać, ale naznosiłam do pokoju kilkadziesiąt krabików ukrytych w białych domkach. Poranek, a właściwie świt, budzi nas gwałtownym blaskiem promieni. Będziemy mieli nauczkę i następnym razem zaciągniemy żaluzje. Wychodzimy na plażę i nie jesteśmy jedyni. Zaprzyjaźniamy się z sąsiadami, parą Polaków mieszkających na stałe w Niemczech. Na Malediwach są któryś raz. Korzystamy z okazji, żeby dowiedzieć się, co zwiedzić. Patrzą na nas jak na idiotów. – Co robić? – Nic, leżeć i się napawać widokami i dźwiękami. – Atrakcje? – No właśnie to są atrakcje: woda, piasek, palmy. – Zakupy, muzea, zabytki, może choć jakieś okazy endemicznej flory i fauny? – Zapomnijcie. Po prostu wyluzujcie i rozpłyńcie się w tym cudzie natury. Właściwie jedyną unikatową atrakcją jest podwodna restauracja Ithaa na wyspie Kudahuvadhoo. Wybudowana w 2005 r. jest pierwszą restauracją, której dach i  ściany są ze szkła, a gościom nad głowami pływają ławice ryb i innych morskich stworzeń. Mimo że malutka – mieści tylko 14 osób i znajduje się „jedynie” 5 m pod poziomem morza – wymagała tak zaawansowanej technologii, że zbudowano ją na lądzie w Singapurze i dowieziono na Malediwy statkiem. Tu domontowano już tylko spiralne schody. Nie do końca wierzymy, że na naszej wyspie naprawdę nic nie ma. Wyruszamy na spacer, tym razem w głąb lądu. Przecież tu musi być jakaś cywilizacja. Jest – recepcja, boisko do gry w tenisa, druga hotelowa restauracja. Nie ma nawet sklepiku z wodą i materacami do pływania, nie ma basenu. Oj, gdybyśmy nie dostali od organizatorów opcji all inclusive, byłoby słabo. Wszystko trzeba kupować u kelnerów lub w barach. I oczywiście wszystko jest niewiarygodnie drogie. Butelka wody kilka dolarów, drink kilkanaście, puszka piwa – osiem! Do tego za każdym razem podpisuje się karteczkę z miejscem na napiwek. Po podliczeniu przy wyjeździe niespodzianka – do każdego rachunku, mimo tipów, dolicza się ekstra 10 proc. Mimo że all inclusive jest trochę droższe niż full board, niech was ręka pańska strzeże przed wyjazdem na Malediwy bez tej opcji, bo się nie wypłacicie!

WIELKI  KOLOR

Za darmo dostępny jest za to świat pod wodą. O jego bogactwie przekonujemy się drugiego dnia. Pod wieczór na pomoście gromadzą się ludzie, w tym chyba wszystkie dzieci. Przyszedł też pan w wielkim słomkowym kapeluszu i z wiadrem, z którego wrzuca do wody ochłapy mięs i inne podśmierdujące paskudztwa. W spokojnej wodzie coś się zakotłowało. I choć przez tłumek gości trudno się przecisnąć, udaje mi się dostrzec dwie wielkie płaszczki i małe rekinki rafowe. Ot, takie wieczorne karmienie domowego zwierzyńca. A co robią dzieci? Wkładają ręce do wody i głaszczą płaszczki po metalicznej skórze (płaszczki to też rekiny!). Pytam pana z wiadrem, czy to na pewno bezpieczne. – Tak, tak. Proszę się nie martwić. To ludzie są groźni, nie ryby! – śmieje się. Co mam zrobić, wierzę mu na słowo. Później dowiem się, że wody Malediwów słyną z bogactwa rekinów – tych konkretnych. Występuje ich tu 26 rodzajów, od ogromnego, ale zupełnie nieszkodliwego wielorybiego, po rekina tygrysiego, jednego z najbardziej niebezpiecznych, który atakuje nie tylko nurków, ale potrafi rzucić się na łódź. Ludzie z całego świata przyjeżdżają tu na rekinie safari, choć większość wylatuje rozgoryczona, bo spotkać się oko w oko z najbardziej pożądanym rekinem młotem udaje się tylko największym farciarzom.
Dobrze, że o rekinim raju nie wiedziałam wcześniej, bo z pełnym zaufaniem wyruszam na snorkling. Nie trzeba wypływać łódką w morze, nie trzeba szukać rafy, wystarczy podnieść się z leżaka, założyć maskę i płetwy, trzy razy machnąć rękami i… ma się poczucie, że znalazło się w samym środku gigantycznego akwarium.

CEL CEJLON

Po paru dniach boskich wakacji na naszej wyspie poruszenie – przyjechała agentka i trzeba się zdecydować, czy się zostaje w raju, czy, zgodnie z umową (niemiecki porządek musi być), chce się lecieć na Sri Lankę. Lotnisko już otworzone, jest bezpiecznie, zapraszamy. Skoro nastawialiśmy się na trekking, świątynie, zwiedzanie, pakujemy szybko plecaki i stawiamy się na molo. Ku naszemu zdziwieniu jesteśmy jedynymi, którzy zdecydowali się porzucić te wyspy koralowe dla tańszego i bardziej popularnego Cejlonu. Będziemy mieli dwa w jednym, pocieszamy się i lądujemy na Sri Lance. A tam kolejna niespodzianka – nasze biuro proponuje nam (gratis!) pięciogwiazdkowy ekskluzywny hotel z ofertą AI, zamiast naszego hoteliku o standardzie, hm, turystycznym. Jakby tego było mało, już pierwszego dnia pobytu do pokoju puka superprzystojny boy hotelowy. Piękną angielszczyzną zaprasza nas na jutro na bankiet z dyrekcją hotelu i lokalnymi notablami chcącymi powitać gości, którzy mimo tak niesprzyjających okoliczności zdecydowali się odwiedzić ich wspaniały, gościnny kraj. Stroje wieczorowe rekomendowane.