Reklama

WIDMO BEZNADZIEI
– Co się stało? – pyta samej siebie Tami Oldham, otwierając oczy. Jak przez mgłę widzi niebieskie niebo, chce wstać, ale nie może. Przygniata ją sterta rzeczy: książki, poduszki, konserwy z jedzeniem. W dodatku cała jest ubrudzona krwią. – Gdzie jestem? – pyta po cichu, ale nikt nie odpowiada. Jej głos brzmi dziwnie. Głowa boli niemiłosiernie, ale resztkami sił udaje jej się wstać. Po kilkunastu minutach robi parę kroków. Gdy spogląda w lustro, które jakimś cudem się nie zbiło, zamiast swojej twarzy ogląda widmo z rozciętym czołem i włosami pozlepianymi karmazynową cieczą. Nagły pisk wylatuje z jej płuc. Odruchowo chce uciekać, ale nie ma gdzie. Kabiny i mesa wyglądają jak pobojowisko. – Ray, gdzie jesteś? – pyta. Zaraz, dlaczego woła Raya? Przecież żeglowała z Richardem. Po chwili uświadamia sobie, że Raymond to nazwa huraganu. – Richard, Richaaaaaaard! – krzyczy bezradna, ciągle nie mogąc zrozumieć, co się stało na pokładzie jachtu Hazana.

OCEAN ŻYCIA

Tak naprawdę nie chciała opuszczać Tahiti. Byli tam z narzeczonym Richardem dopiero sześć miesięcy, pragnęła jeszcze pożeglować po południowym Pacyfiku. Przeważył jednak zdrowy rozsądek. 10 tys. dol. za przeprowadzenie jachtu do San Diego to zbyt dobra gaża, żeby z niej zrezygnować. Właściciel ufał Richardowi, dlatego to właśnie jemu trafiła się ta fucha. Szczególnie, że to była bardzo dobra łódka, przestronna, świetnie wyposażona i szybka. Tami pomyślała, że w San Diego odwiedzi najbliższą rodzinę. Zresztą doszła do wniosku, że na Tahiti nic ich nie trzyma, oprócz Mayalugi, ukochanej żaglówki Richarda.

Wyprawę zaplanowali na 31 dni. Gdy wyruszają, towarzyszą im idealna pogoda i świetne humory. Na sekundę przed wypłynięciem wzrok dwojga zakochanych na chwilę się spotyka. Kotwica w górę, włosy rozwiane. Są przekonani, że już niedługo tu wrócą, dlatego nawet nie żegnają się ze znajomymi. Podróż będzie zapewne sentymentalna – Tami i Richard, zanim przepłynęli ze sobą setki mil morskich, spotkali się właśnie w San Diego. On był już zaawansowanym żeglarzem, ona pływała na statkach jako kucharka, gdzie nauczyła się podstaw nawigacji i prowadzenia jachtu. Dla obojga ocean był całym życiem. Nigdzie nie chcieli zamieszkać na stałe, przerażała ich praca na etat w korporacji. Nie lubili żyć z zegarkiem w ręku, byli wolnymi duszami.

URWANA LINA NADZIEI
Teraz zegar przy zdewastowanym stole nawigacyjnym wskazuje godzinę 16. – Richard! – krzyczy ponownie Tami, ale nikt nie odpowiada. Gdy wychodzi na pokład i dostrzega linkę bezpieczeństwa partnera, w sercu pojawia się nadzieja. Może gdzieś tu jest? Jednak po chwili dostrzega, że koniec sznura jest urwany. Czy to znaczy, że on wypadł? Przypomina sobie pojedyncze sceny, które wydarzyły się w ostatnich godzinach. Pierwszy obrazek: przerażone oczy Richarda, gdy przez radio krzyczy do huraganu jak do człowieka: – Dlaczego kierujesz się na północ? Odczep się od nas!

Kolejny przebłysk: wściekłe, agresywne i bezwzględne morze. Wiatr miota łodzią, a ogromne fale zalewają cały pokład. Od trzymania steru bolały ich wszystkie mięśnie. Mieli wrażenie, że to najdłuższa noc w ich życiu. Kobieta pamięta, że gdy wiatr osiągnął prędkość stu węzłów na godzinę, a oni niemal zupełnie stracili kontrolę nad jachtem, zapytała ukochanego, czy może być jeszcze gorzej. Musieli zdjąć wszystkie żagle i starać się utrzymać łódkę na powierzchni. Byli wykończeni. – Musimy to wytrzymać, kochanie. Za kilkadziesiąt lat będziemy opowiadać naszym wnukom, jak przeżyliśmy huragan na Pacyfiku. Idź pod pokład i odpocznij – pocieszał Richard. Tami się bała, że wywrócą się do góry dnem. Widziała zrozpaczone oczy narzeczonego, sama też czuła się zupełnie bezradna. Chciała z nim być, jakoś mu pomóc, ale wiedziała, że tylko wzbudzi w nim poczucie winy. Zeszła więc na dół i położyła się na hamaku. Pamięta, że była godzina 13. Parę chwil później musiała stracić przytomność. Jedyne, co jeszcze zdążyła usłyszeć, to krzyk Richarda: – O, Boże!

WRAK DUSZY
Teraz ten wrzask powraca jak bumerang. Hazana jest w strasznym stanie. Musiała wywrócić się na grzbiecie fali, a potem sama jakimś cudem odkręcić się z powrotem. Maszt odpadł. Mniejszy bezanmaszt bezwolnie dynda z tyłu łódki. Nie ma pojemników na benzynę, linek zabezpieczających, radia ani żagli. Z pięknej łodzi, którą odbierali w Tahiti, nie zostało właściwie nic. Zaginięcie Richarda, obrażenia oraz świadomość, że łódź jest zdewastowana, sprawiają, że Tami bezsilnie opada na pokład. – Wstań. Rusz się! – przemawia do niej jednak jakiś wewnętrzny głos. Z trudem czołga się do miejsca, gdzie powinna być lornetka. O dziwo, jest na swoim miejscu. Nerwowo skanuje przestrzeń oceanu, ciągle jeszcze pełna nadziei, że zobaczy gdzieś partnera. W końcu od momentu, gdy widziała go po raz ostatni, minęły tylko trzy godziny. Jest przekonana, że jeszcze może go uratować, że Hazana nie mogła zbyt daleko podryfować. Tylko czy to możliwe, że pogoda tak szybko się poprawiła? W obolałej głowie mnożą się pytania bez odpowiedzi.

WEWNĘTRZNY GŁOS

Próbuje uruchomić silnik, ale ten nie reaguje. Jedyny pomysł, jaki przychodzi jej do głowy, to wskoczyć do oceanu i skrócić sobie mękę. – Kochanie, dlaczego nie wziąłeś mnie ze sobą? – pyta się na głos.

W szoku zaczyna przeszukiwać łódź i zdaje sobie sprawę, że kabina na rufi e jest zupełnie zalana. Brodząc do pasa w wodzie, próbuje odwiązać tratwę ratunkową. W środku znajduje wędkę, puszki z wodą, podręczną apteczkę i gąbkę. Jednak silna fala sprawia, że wszystko wypada za pokład. Już nic nie może jej uratować. Z bezsilności zasypia. Właściwie nie ma dla niej znaczenia, czy zatonie, czy nie.

Ale los daje jej kolejną szansę. Budzi się. – Opatrz ranę – słyszy swój wewnętrzny głos, gdy zauważa, że na czoło wdziera się zakażenie. – Spróbuj się dostać na ląd – sama sobie wydaje polecenie, choć rozum każe się poddać. – Jeżeli miałabyś umrzeć, już by cię tu nie było – mówi w myślach, gdy pojawia się pomysł zażycia znalezionej na pokładzie śmiercionośnej dawki morfiny. Sama nie wie, czyj to głos. Boga? Jej samej? Może Richarda? Albo mamy?


Z pewnością jest jej bardzo potrzebny, bo nigdy jeszcze nie była tak samotna jak teraz. Powoli zaczyna obmyślać plan ratunku. Odnajduje jeden żagiel – kliwer, przywiązuje go do pozostałości po spinakerbomie. W dziedzinie budowy jachtu jest zupełnym nowicjuszem, ale krok po kroku dochodzi do różnych rozwiązań. Wykorzystuje skrawki masztów, pozostałe liny i żyłki. Spędza cały dzień na naprawie takielunku, tak by móc łapać jak najwięcej wiatru. W końcu wciąga żagiel na maszt i po raz pierwszy od wielu godzin czuje nadzieję.

Kolejny punkt to nawigacja – w przeszłości bardzo się jej chciała nauczyć, ale tak naprawdę nigdy nie miała okazji wyjść poza podstawy. Teraz dobrze, że i one są! Wie, że kluczowe jest ustalenie kursu. Sprawdza mapy i decyduje się kierować na Hawaje. Pozycję ustala na podstawie sekstantu daty i zegarka. Ze wstępnych obliczeń wynika, że do brzegu zostało jej 1470 mil morskich, czyli kilkadziesiąt dni żeglugi. Na zatapiającej się łódce, bez silnika, takielunku, masztów. Mimo to podejmuje walkę.

Tylko skąd wziąć jedzenie? Na pokładzie nie ma go zbyt wiele. Zbiera wszystkie puszki z wodą i potrawami w jedno miejsce. Ma ogromną ochotę na sardynki, ale rozum zwycięża. Są zbyt słone, będzie się jej chciało pić. Tymczasem nie ma wystarczających zapasów słodkiej wody. Je więc bezsmakowe fasole, znajduje pudełko cygar i kilka puszek Hinano, ulubionego piwa Richarda. Kiedyś brzydziła się paleniem i alkoholem, teraz używki sprawiają, że po raz pierwszy delikatnie się uśmiecha. Intuicja podpowiada, że musi sobie wszystko reglamentować. Inaczej nie ma szans na przetrwanie. Głód i pragnienie, które jej często dokuczają, zagłusza fizyczną pracą. Waży już jedyne 45 kg. O 16 mniej niż kilka dni temu na Tahiti.

PIEKŁO NA ZIEMI

Po ponad miesiącu żeglugi wychudzona i wycieńczona Tami słyszy dźwięk wojskowego samolotu, który leci tuż nad Hazaną. Tami szybko wypuszcza kilka rakiet sygnalizacyjnych, ten jednak ją ignoruje. – Jak to możliwe, że mnie nie zobaczył? – krzyczy. Wpada w histerię. Zaczyna myśleć, że umarła, jest w piekle, a cała ta historia to tylko dodatkowa tortura. Bierze do ręki znaleziony wcześniej na pokładzie karabin, chce do siebie strzelić. Przykłada broń do skroni, ale jeszcze raz spogląda przed siebie. Po raz ostatni daje szansę wewnętrznemu głosowi, powoli odkładając broń. Teraz nie może się poddać. Ze względu na Hazanę, która pozwoliła jej przeżyć samotnie na morzu tyle czasu. Bez wiedzy, ekwipunku, zapasów. A przede wszystkim bez wiary, że kiedykolwiek jeszcze będzie mogła wrócić na Tahiti odebrać Mayalugę. Ukochany jacht Richarda.

Płynie jeszcze kilka dni, ale już wie, że jest blisko. Kiedy dostrzega niesione przez fale śmieci, w tym plastikową butelkę po wodzie mineralnej, nie ma wątpliwości, że w pobliżu musi być człowiek. Oblewają ją fale tak mocnych uczuć, że sama nie wie, co ma zrobić. Z jednej strony czuje radość, że będzie żyła. Ale z drugiej? Paraliżujący strach przed życiem bez „niego”. Czy będzie umiała?

Czterdziestego pierwszego dnia samotnej walki widzi statek. Strzela w niebo, tą samą bronią, którą kilka dni wcześniej chciała się zabić. Podnosi wiosło, na którym wiesza czerwoną koszulkę. Statek błyska światłami. Widzą ją! Tami dostrzega skierowane w jej stronę ciekawskie twarze. Chyba Azjaci i Amerykanie. Załoga podpływa, na migi pyta, czy czegoś potrzebuje. – Nic ci nie grozi – uspokaja kobietę. Na długiej linie rzuca jej termos z mocną kawą, ale dziewczyna ma trudności z jej wypiciem. Nie może odkręcić butelki, bo trzęsą jej się ręce. Z emocji – przecież przez ostatnie kilkadziesiąt dni wykonywała znacznie bardziej skomplikowane czynności. Później dostaje jabłko – kiedy czuje jego smak, zaczyna ryczeć jak dziecko. Gdy trzyma w ręku linę holowniczą, płacz zamienia się w niepohamowany spazmatyczny szloch. Przeżyła!

WYGRANA

Na lądzie nie potrafi się uspokoić. Początkowo mówi pojedynczymi słowami, nieustannie płacze. Dopiero po dwóch godzinach jest w stanie wziąć prysznic. Nie może rozplątać włosów – na głowie ma rodzaj kołtuna z błota i skrzepów krwi. Trzy fryzjerki będą je doprowadzały do porządku przed dwa dni.

Na szczęście rana na czole jest zagojona. Dobrze, że na samym początku dnia posłuchała wewnętrznego głosu i ją odkaziła. Kiedy szoruje zęby, widzi, że ma osad od palonych cygar. Ale i im udaje się przywrócić śnieżną biel.

Patrzy w lustro, nie widzi już widma. Znowu czuje się kobietą – tak przynajmniej mówi znajomym. Chce nauczyć się żyć bez Richarda, ale dla niej słowo „żyć” znaczy „pływać”. Dlatego w San Diego robi licencję kapitana i zostaje oficerem na statku. („Nie, nie rozstanę się z morzem!”, powtarza w dziesiątkach wywiadów). Odbywa długie rejsy, często wyłącznie z mężczyznami, ale wciąż jest sama. A właściwie z Richardem, który choć został na morzu, emocjonalnie jest ciągle przy niej.

Dopiero w 1992 r. pojawia się w jej życiu facet. Ed Ashcraft to także doświadczony żeglarz. Trzy i pięć lat później rodzą im się córki – Kelli i Brook. Młodsza przychodzi na świat w pełnię księżyca, z częścią owodni na głowie. To nic groźnego, ale rzadkie. Położna nie zna historii matki, więc niczego nieświadoma mówi z uśmiechem: – Wie pani, jest taki przesąd, że dziecko tak urodzone nigdy nie zatonie na morzu.

Tami przytula córkę do serca. Płacze ze szczęścia. Dopiero teraz czuje, że wygrała z morzem.

Reklama
Reklama
Reklama