Reklama

Po 12 latach pracy na wysokich obrotach chciałam trochę odpocząć – podróżować, poprzebywać więcej z bliskimi. Z siedmioosobowej załogi jachtu tylko ja nie musiałam walczyć o urlop. Rejs wpisywał się w planowany przeze mnie sabbatical, jak w korporacjach nazywa się przerwę zapobiegającą wypaleniu zawodowemu.

Wypływamy z portu w Tromso leżącym za kołem podbiegunowym. Kiedy po dwóch dobach jazdy busem wypakowujemy ekwipunek potrzebny nam na najbliższe trzy tygodnie – prowiant, butle z gazem, sprzęt do nurkowania – poprzednia załoga „Syrenki” jeszcze smacznie chrapie. Mimo wdzięcznej nazwy jacht okazuje się starą stalową konstrukcją długości 16 m, z wyraźnie widocznymi spawami pochodzącymi z lat 70. Jest niezwykle ciasny pod pokładem, bo dużo miejsca zajmuje komora silnika. Koje przypominają szuflady i trudno mi uwierzyć, że spali w nich panowie dużo roślejsi niż ja.

W przejętej „Syrence” odkrywamy trochę uszkodzeń – ich naprawa pochłonie nam resztę dnia. Rankiem zwiedzamy kolorowe miasto trolli i wypożyczamy strzelbę (model pochodzi z 1938 r.) – konieczną na Spitsbergenie do obrony przed białymi niedźwiedziami. Kupujemy też naboje. Ponieważ zwrotów nie przyjmują, pod koniec rejsu będziemy mieć przednią zabawę w strzelanie do beczki ciągniętej na linie za jachtem.

Wreszcie ruszamy. Pogoda piękna (zgodnie z prognozami), lekki wiatr, ale my – stoimy w miejscu! To silnik nie radzi sobie z prądem wstecznym. Wracamy do portu i sprawdzamy pływy – spróbujemy ponownie (tym razem z sukcesem) za 3–4 godziny.

Kolejne dni to sympatyczna żegluga z korzystnymi wiatrami, delfinami i kaszalotem śpiącym niemal na naszym kursie. Oglądamy ostatni zachód słońca, bo przecież płyniemy na północ, a tam trwa właśnie polarny dzień. Na wschodzie wisi wielki czerwony księżyc.

Ocean arktyczny jak Adriatyk

Trzeciego dnia żeglugi wyłania się Wyspa Niedźwiedzia. Kotwiczymy w pięknej zatoczce otoczonej skałami o niesamowitych kształtach i kolorach. To raj dla geologów i... ptaków, które zakładają tu gniazda. W „nocy” płyniemy na północ wyspy, w pobliże norweskiej stacji meteorologicznej. Chcemy poszukać wraku polskiego jachtu „Otago”, który zatonął tu 30 lat wcześniej. Kierownik stacji wskazuje na mapie miejsce katastrofy i mówi, że pewnie już dawno zabrał go stamtąd silniejszy sztorm.

Żałujemy, że nie wzięliśmy... rowerów. Moglibyśmy lepiej poznać Wyspę Niedźwiedzią – chociaż zamieszkuje ją jedynie dziewięcioosobowa załoga stacji, wytyczono tu ścieżkę rowerową!

Kiedy odbijamy od brzegu, morze jest gładkie, wieje lekka bryza z północy i jedynie martwa fala przypomina, że jesteśmy na Oceanie Arktycznym. Idziemy na silniku. Niedługo jednak sytuacja się zmienia – podczas kolejnej wachty osiągamy prędkość siedmiu węzłów, a „Syrenka” bryka na falach. Ich granatowy odcień przywodzi na myśl Adriatyk, tyle że tu są o jakieś 20°C chłodniejsze.

Z wizytą u rodaków

Dwa dni później w fiordzie Hornsund rzucamy kotwicę. Odwiedzamy gościnnych rodaków w Polarnej Stacji Badawczej PAN i idziemy na spacer. Jesteśmy świadkami walki ptaków – skuła próbuje wyrwać zdobycz rybitwie. Stąpamy po miękkim, gęstym mchu jak po dywanie. Nie mogę się powstrzymać, żeby go nie pogłaskać. Chęć biegania po nim boso udaje mi się opanować.
Po południu zabieramy z bazy Polkę, która prowadzi mikrobiologiczne badania lodu. Płyniemy w stronę fiordu Samaria, ostrożnie lawirując w ławicy growlersów (fragmentów lodowca). Na końcu fiordu widać dwa bajeczne lodowce. Pierwszy jakby wyrzeźbiony. Co jakiś czas słychać głośny trzask pękającego lodu.

Zbliżamy się do niego i nagle przeżywamy chwilę grozy – od przeszkody dzieli nas zaledwie kilka metrów, gdy nie chce „wejść” wsteczny bieg. Na szczęście nie płyniemy z zawrotną prędkością.
Tafla wody wygląda jak polana olejem. Nic dziwnego – woda morska jest pokryta warstewką słodkiej z roztapiającego się lodu. Przed następnym lodowcem na growlersie wyleguje się foka. Pobieramy próbki do badań, czyli wyławiamy kawałki lodu. Mają ze 300 lat, są więc dużo starsze od whisky, do której część
z nich wrzucamy.


Płyniemy dalej na północ. Isfjord jest zasnuty mgłą i chociaż włączyliśmy światła, nie mamy pewności, czy na naszym kursie nie pojawi się nagle jakiś wielki statek. Przez moment podziwiamy tęczę i górki oświetlone wstającym słońcem, zanim docieramy do Longyearbyen, stolicy archipelagu Svalbard.

Do gubernatora w skarpetkach

Wiadomość o pojawieniu się polskiego jachtu rozchodzi się po miasteczku lotem błyskawicy. Przyjmujemy licznych gości i wisimy na naszych komórkach, bo to jedyne miejsce na Svalbardzie, gdzie jest zasięg. Rezygnujemy z wycieczki do Pyramiden – opuszczonej w pośpiechu w 1998 r. radzieckiej osady górniczej. To dość daleko, musielibyśmy popłynąć 50 km w głąb fiordu, a wtedy zabrakłoby czasu na nurkowanie. Część załogi schodzi pod lód, reszta spaceruje, odpoczywa, robi pranie i zakupy. Odwiedzamy biuro gubernatora, gdzie załatwiamy talony na alkohol – towar reglamentowany w Norwegii. Zgodnie z tutejszym zwyczajem w szatni urzędu... zdejmujemy buty. Dalej pomaszerujemy w samych skarpetkach.

Przystanek pod biegunem

W chłodzie i deszczu moja podwójna poranna wachta zdaje się nie mieć końca. Jedyne, co mnie ratuje przed zamarznięciem podczas tych sześciu godzin, to zasilane bateriami wkładki do butów. Moi zmiennicy mają więcej szczęścia – aż trudno uwierzyć, że rankiem aura była tak ponura. Towarzyszą nam mewy i maskonury, trzymające w dziobach po kilka rybek.

Wieczorem zdajemy sprawdzian z nawigacji precyzyjnej – przechodzimy przez płytką (głębokości do 4 m) cieśninę między Svalbardem a Ziemią Księcia Karola. A propos nawigacji – teraz przypomina to grę na konsoli, brakuje jedynie elektronicznych dźwięków.

Przed sezonem „Syrenka” na szczęście została wyposażona w elektronikę – podczas rejsu sterowaliśmy, korzystając z informacji z GPS-u, do nawigacji używaliśmy toughbooka i map wektorowych, na które były nanoszone prognozy pogody. Sprawdzały się doskonale. Nie wiem, jak byśmy sterowali jachtem za pomocą kompasu, który – prawdopodobnie z powodu namagnesowania stalowego kadłuba – cały czas pokazywał ten sam kierunek.

Kolejny postój wypada w Ny-Alesund, najbardziej na północ wysuniętej osadzie złożonej z kilkunastu domów. Stąd w 1926 r. Roald Amundsen rozpoczął lot sterowcem nad biegunem północnym. Kiedyś była to osada górnicza, obecnie – baza Norweskiego Instytutu Polarnego. Z kilkoma osobami idę na wycieczkę w stronę lodowca. Napotykamy lisy polarne i renifery. Niedźwiedzi nie widać, choć o niebezpieczeństwie informują tablice ustawione w pobliżu zabudowań. Przed wypłynięciem z portu spotyka nas niespodzianka. Do jachtu przytuliła się lodowa górka. Musimy ją odepchnąć za pomocą bosaka i pagaja, co wcale nie jest takie proste.

Morski rollercoaster

Prawie przez cały rejs mamy wymarzoną wprost pogodę. Spodziewaliśmy się sztormów, a tymczasem siła wiatru nie przekraczała mocnej szóstki. Nie znaczy to, że było zawsze pięknie i ciepło. Wręcz przeciwnie, zdarzały się dni z okropną polską listopadową pogodą: wilgotno, szaro, mgliście, gdy przejmujący wiatr sprawia, że jest znacznie zimniej niż pokazuje termometr. Wtedy w otwartej mesie czuje się przeszywający chłód. Musimy też zmagać się z innymi niedogodnościami. Na jachcie nie ma ciepłej wody ani ogrzewania, więc wykorzystujemy wszelkie napotkane po drodze możliwości kąpieli. W czasie kilkudniowych „przelotów” ratują nas chusteczki do mycia… pupek niemowląt.

Niestety, pogoda pogarsza się, gdy ruszamy w drogę powrotną. Przenikliwy chłód jest potęgowany przez podmuchy. Fale, znacznie większe niż wcześniej, przelewają się od czasu do czasu przez pokład. „Syrenka” mocno buja się na wzburzonym oceanie. W takich warunkach skorzystanie z toalety przypomina przejażdżkę rollercoasterem, tyle że bez pasów bezpieczeństwa. Z każdym, niemożliwym do przewidzenia wahnięciem na falach mamy efekt ostrej jazdy bez trzymanki, jakiej nie doświadczy się w parku rozrywki.

Po powrocie szybko jednak zapomnieliśmy o wszystkich niewygodach. Zostały piękne zdjęcia, film i mnóstwo ciepłych wspomnień.


No to w drogę: Spitsbergen

  • Dojazd: na wyspę można popłynąć statkiem z Tromso, nie ma jednak regularnych połączeń. Na trasie Oslo/Tromso–Longyearbyen parę razy w tygodniu lata SAS (ok. 1,5 godz.). Z lotniska do odległego o 5 km miasta kursuje autobus. Bilet w obie strony z Warszawy do Longyearbyen (z przesiadkami) kosztuje 3,5 tys. zł.
  • Waluta: korona norweska (NOK); 1 korona = ok. 50 gr.
  • Tromso: keja – 200 NOK/jacht/doba (płaci się kartą kredytową w automacie; toaleta w hotelu Rica, nie ma łazienki). Prysznic/sauna w hotelu Clarion – 50 NOK/os. Mapy – 200 NOK/szt., locja – 470 NOK. Wypożyczenie broni: 2300 NOK/3 tyg., kaucja 2500 NOK, amunicja 480 NOK.
  • Longyearbyen: keja – 125 NOK/jacht/doba (płatne gotówką; w cenie jest dostęp do prysznica i toalety). Pralka: 4 x 10 NOK (wyłącznie monety).
  • Ny-Alesund: keja – 100 NOK/doba, ale nie od jachtu, lecz od osoby. Z opłat są zwolnione jednostki badawcze, rybackie oraz te, które posiadają specjalne pozwolenie od gubernatora na bezpłatny postój.
  • http://hornsund.igf.edu.pl, www.spitsbergentravel.no
Reklama
Reklama
Reklama