Pozdrowienia z... Tunezji
Jeżeli ktoś myśli, że trzeba wyruszyć na koniec świata, by przeżyć wielką przygodę, grubo się myli. Wystarczy pojechać z dziećmi na wczasy wykupione w biurze podróży.

Podróż zaczynamy w Katowicach. Jestem szczęśliwy, wreszcie długo oczekiwany urlop, i to gdzie – w Tunezji. A tam zabytki, ciepłe morze, jedzenie śródziemnomorskie i dobry hotel z wykupioną opcją all inclu sive. No, już siedzimy w samolocie. Zaraz lecimy. A jednak nie, ktoś pomiędzy odprawami zgubił paszporty. Dwie godziny trwają gorączkowe poszukiwania. W końcu pechowcy zabierają swoje rzeczy i wychodzą z samolotu. Ich wczasy właśnie się skończyły. Staram się być dla nich wyrozumiały, ale gdy oni szukali dokumentów, moje dzieci ( jeden syn ma trzy lata, drugi pięć) straciły rozum do reszty. Bawią się w czołgistów. Pełzają po podłodze samolotu, tacki przy fotelach udają klapy włazu do czołgów. Proszę, błagam – na nic, co chwilę walą tackami o siedzenia, biedni ludzie, którzy je zajmują. Wiem, co im chodzi po głowach – jak to dobrze, że to nie moje dzieci.
MÓJ PRZYJACIEL KONSJERŻ
Słońce dogasa. Myślę o tym, jaki przeskok zrobiliśmy. Powietrze jest ciężkie od upału, suche, na szczęście łagodzi je bryza od morza. Nagle znaleźliśmy się w innej stre? e kulturowej. Przy samym lotnisku nie widać tego aż tak bardzo, ale jednak. W pobliskim barze siedzą ciemnolicy goście w szlafrokach do ziemi. Dotarliśmy do kraju arabskiego. Nie będę ukrywał, to mój pierwszy raz.
Nadjeżdża autobus. Przed nami, jak się okazuje, półtorej godziny jazdy. Dzieci są głodne i zmęczone. Ciekawe, czy dostaniemy kolację. W hotelu pierwsza na ziemi tunezyjskiej łapówka. Konsjerż patrzy pytająco. Łamanym angielskim dogadujemy się. My chcemy najlepszą kwaterę, on wydaje klucze. Niestety to nie bungalow, jak zapewniano nas w biurze podróży, te będą oddane do użytku za tydzień. Pokój, jak informuje mój nowy przyjaciel, należy do najlepszych. Mam co do tego wątpliwości. Brudno i strach kłaść się do takiej pościeli. Ale jesteśmy zmęczeni podróżą i głodni, więc aby do jutra. Idziemy szukać nocnego baru. Znajdziemy go na wprost hotelu, o czym informuje przyjaciel konsjerż. Łapówka zrobiła swoje. Będzie dobrze.
W barze w ruch idzie uniwersalny język praczłowieka małpoluda. Szef prowadzi mnie na zaplecze, włącza światło. Chyba w kącie mignął szczur, ale zbyt jestem głodny, by się tym przejmować, tym bardziej nie powiem o nim żonie. Zamawiam chappaty. Dobre. Wcinamy. Miejscowi patrzą na nas z sympatią, szczególnie na dzieci. Wtedy po raz pierwszy zauważam, jakie wrażenie robią na nich nasze słowiańskie rysy, zwłaszcza maluchów. Blond włosy i niebieskie oczy. Żegnamy się miło. Staramy się nikogo nie obrazić. Pamiętamy, że jesteśmy daleko od naszych obyczajów i że nasze normy muszą się im podporządkować, a nie odwrotnie.
TUNEZYJSKA WERSJA SZCZĘK
Rano za oknem burza. Ponoć pada tu kilka dni w roku, mam nadzieję, że ten deszcz to dla picu. Na szczęście do końca pobytu pogoda jest idealna, poza jednym dniem, kiedy wiatr dął od Sahary.
Boże, jak dobrze, że u nas jest chłodniej. Po śniadaniu kombinuję, jak zamienić pokój na lepszy, ale lepszych nie ma. Jedyne co nas nie rozczarowało, to widok z okna. Morze lśni setką odcieni błękitu, gdzieś w dali zlewa się z błękitem nieba, po falach przemykają żaglówki. Nad morze mamy naprawdę blisko. Idziemy na plażę. Cudowna, gdyby nie śmieci. Przy hotelu jest w miarę czysto, ale metr od płotu można się potknąć o tunezyjski recykling. Co niepotrzebne, do wody lub na ulicę. Mimo wszystko kąpiemy się i leżakujemy, choć są chwile grozy. W wodzie zbliża się do mnie coś czarnego, moje myśli są równie czarne. Nie wiem, co to jest, wygląda jak – poszukuję w głowie podpowiedzi – rekin. Nie, na szczęście nie, choć przy wielkim pechu mógłby to być i on, ręka, noga topielca też nie, to zwykły worek, wielki czarny worek na śmieci. Wyciągam go z wody. Prąd przygnał w stronę naszej plaży odpadki z pobliskiej miejscowości. Układam śmieci w stertę. Później widzę, jak pracownik hotelu, zamiatając plażę, zgarnia wszystkie do wody. Ot, taki to kraj.
CUDNA PAMIĄTKA
Pora obiadowa. Przychodzimy do jadalni i tu zaskoczenie, na obiad zaserwowano nam specjalność kuchni – makaron z zapiekanym makaronem i coś na dodatek, zbyt trudne do zidenty? kowania. Na szczęście mamy ograniczone łaknienie. Dwa tygodnie wytrzymamy, a świadomość, że w kraju czekają schabowe i roladki, dodaje sił. Jedyny problem w tym, że jakoś tak niefajnie wmawiać małym niejadkom, że powinni zjeść obiadek. Później plaża i basen. Poznajemy gości – w hotelu przebywają: Polacy, w znacznej liczbie Rosjanie, nieliczni Czesi i może jeszcze jacyś Niemcy.
Wieczorem dzieci czują się gorzej, następnego dnia dostają wysokiej gorączki. Niestety w hotelu nie ma termometru. Dzięki temu mam okazję wypróbować miejscową komunikację. Busiki jeżdżą często, zatrzymują się na każde machnięcie ręki, kierowcy są mili i nie naciągają Europejczyka. Apotheke, medicin, farmacy, łamiąc wszystkie języki, próbuję wyjaśnić kierowcy cel podróży. Przykładam dłoń do czoła w geście pokazującym gorączkę i ładuję palec pod pachę. W aptece powtarzam gesty i kupuję termometr. Cudowna pamiątka z Tunezji. Zwykły rtęciowy termometr nie do dostania na terenie Unii Europejskiej.
W drodze powrotnej spotykam dziesiątki miejscowych. W większości z nieukrywanym zainteresowaniem wpatrują się we mnie. Turyści raczej się tu nie pojawiają. Ja oglądam kawałek ich zwykłego życia. Mijam nie fasadowe atrakcje turystyczne, ale – co dla mnie znacznie ciekawsze – zwykłe domy tunezyjskich Kowalskich i Nowaków. Nawet przez sekundę nie czuję się tam obco.
KONTRAST NA PLAŻY
Chłopaki mają po 39 stopni. Obsługa hotelu wzywa lekarza. Dostają po zastrzyku i gorączka zaczyna spadać. Dodatkowo mają przyjąć lekarstwa doustnie, te muszę wykupić w aptece. Lekarz, sympatyczny człowiek, zabiera mnie do apteki niedaleko swojego domu w Hergli. Miasteczko jest dla mnie prawdziwym odkryciem. Lekarz z dumą pokazuje mi dom, a tuż obok rzymskie ruiny, nie wiem czego. To chyba były jakieś koszary, może stajnie albo magazyny. Rzędem obok siebie kilkanaście obmurowanych boksów, zaraz obok niewielki klif i morze. Tam kąpią się miejscowi, kobiety całe ubrane. Lekarz obwozi mnie po okolicy i opowiada o miejscowości. Słusznie, jest piękna i w jakiś sposób naturalna. Przed wyjazdem wertowałem przewodniki i w żadnym nie znalazłem wzmianki o tym miejscu, ale może to i lepiej.
Tunezyjska ? ora bakteryjna poddała się lekarstwu, chłopaki wyglądają jak nowi. Woda cudowna, ale na plaży już tak fajnie nie jest. Moja tolerancja pozwoliła mi obserwować spokojnie pojawienie się zebry, konkretnie zebry z Rosji w wieku lat 60, w dodatku gołej. Z wierzchu opalona, ale pomiędzy fałdami ciągle blado. Przesuwam koc, ale choć powinno być po sprawie, ciągle mam przed oczami kontrast – stara golaska i kąpiąca się niedaleko w pełnym ubraniu muzułmanka. Z trudem muszę przyznać, że to nie ona z całym odzieniem wygląda na dziwoląga, ale stara Rosjanka. Jest w niej nie tyle wyzwolenie, ale jakiś rodzaj barbarzyństwa, ładuje się z gołym tyłkiem prosto w muzułmańską tradycję. Potomkini pierwszych krzyżowców. Na szczęście ktoś musiał zwrócić jej uwagę i dzień czy dwa później pomyka w ubraniu.
NIE DAMY SIĘ ZROBIĆ W KONIA
Kolejny dzień to wycieczka do Susy. Jedziemy lokalnym busikiem. Żal mi tych, co czekają na hotelowy autokar, zwiedzanie mają ograniczone do z góry zaplanowanej trasy, w dodatku drożej i bez tego co najfajniejsze, bez kontaktu z miejscowymi. A miejscowi są mili i trochę śmieszni, szczególnie kobiety, które starają się ukryć ogromne zainteresowanie. Obiektem ich westchnień niestety nie jestem ja, ale mój trzyletni syn. Ach, te blond włosy, ach, te oczy przesycone błękitem, jak niebo nad nami, jak morze. Docieramy do medyny z solennym postanowieniem, że nie damy się zrobić handlarzom w konia. Dzieci biegają między straganami jak oszalałe. Handlarze zaczepiają nas, łapią za ręce, namawiają. W którymś ze stoisk chłopaki wpadają na zaplecze, przewracają wagę, właściciel robi biznes. Kupujemy sobie po galabii. Nie wyszły najtaniej, ale moja żona wygląda w swojej jak perska księżniczka. Inne sklepiki mijamy obojętnie i słyszymy banditen, terrorist. No cóż, to zupełnie inni ludzie niż ci niezwiązani z turystyką. Odnoszę wrażenie, że łapówki od turystów są drugą branżą gospodarki tego kraju, po pierwszej turystyce. Powinienem to rozumieć, ale czy rozumienie może umniejszyć pewien niesmak? Co z tego, że miasto piękne, wspaniała starówka, muzea, sklepy, bazar i cała reszta. Jestem niemile zaskoczony i z tym uczuciem wrócę do Polski, ale jest też druga strona medalu i ona ratuje wszystko.
CUD PIERWSZY I DRUGI
Kilka dni później wybieramy się do Hergli. Po drodze znajdują się ruiny rzymskiego mostu, ledwie kilkaset metrów od hotelu. Ciekawe, czy ktoś poza nami do nich dotarł. Idziemy asfaltem i skręcamy w gruntową drogę, z której przezierają poukładane ludzką ręką kamienie. Uświadamiam sobie, że kroczymy rzymskim traktem. Mam pod nogami dwa tysiące lat historii, na stopach skórzane sandały, czuję się dziwnie blisko tych ludzi, którzy budowali wielkie imperium. Po kilkudziesięciu metrach nici z duchowego przeżycia. Dostępu do mostu broni drut kolczasty. Cała nadzieja w Hergli, tam sobie odbijemy.
Faktycznie, krążymy po nieogrodzonych ruinach. Nasze zainteresowanie zabytkiem nie uszło uwadze miejscowych. Podchodzi kobieta, pokazuje nas swojemu dziecku. Szczerzymy się do niej całą gębą, po słowiańsku, ona odpowiada nieśmiałym uśmiechem. Idziemy dalej, do ruin rzymskiej wilii. Za radą miejscowego lekarza prosimy stróża, by nas oprowadził. Prośbę popieramy ? nansowym datkiem. Początkowo się opiera, ale wpuszcza nas i staje się pierwszy tunezyjski cud. Ruiny są fantastyczne, zachowane elementy łaźni, mozaiki, płyta nagrobna żony gospodarza z łacińskim napisem. Stróż mówi po angielsku, tłumaczy napis. Wzruszające słowa pełne miłości do utraconej kobiety.
Gdy kończymy zwiedzanie, staje się drugi cud tunezyjski. Przy bramie stoi mały budynek, może domek stróża. Wychodzi z niego staruszka, chyba matka naszego przewodnika, łapie żonę za rękaw i porywa nas na herbatę. Patrzę, jak nalewa wrzątek, jak słodzi herbatę, jak kruszy listek zerwanej przed domkiem mięty. Widząc jej brudne ręce, powinienem mieć wątpliwości, ale nie śmiem odmówić. Staramy się odpowiadać na pytania kobiety. Jest przyjazna, zatroskana, jak moja babcia była. Zauroczeni opuszczamy rzymską willę. Na pożegnanie otrzymujemy plecionkę z trawy morskiej, jedną z tych, które służą do zabezpieczeń płyt z kon- serwowanymi mozaikami. Do dzisiaj to jedna z najpiękniejszych pamiątek, jakie kiedykolwiek otrzymaliśmy.
RYBY I PAPUGA
Obok nas wędkarz łowi ryby. Był tu i poprzedniego dnia, i wcześniej. W pewnej chwili daje moim dzieciom do wiaderkażywe, złowione przez siebie rybki. Podszedł tak po prostu, z sympatii do maluchów. Dziękujemy, uśmiechamy się, pan uśmiecha się do nas. Wieczorem w Port Al-Kantaui drugie oblicze miejscowych. Blichtr, światła, kicz, komercja i rozrywka dla masowego turysty. Podchodzi kobieta z papugą, kładzie ją na ramieniu dziecka i każe za to sobie płacić. Muszę, bo zrobiłem zdjęcia. Z uśmiechem witają nas właściciele sklepów, barów i atrakcji, ale gdy nie korzystamy z usług, a nie sposób skorzystać ze wszystkich, słyszymy nieprzychylne komentarze. Niby ten sam uśmiech, ale inne jego znaczenie. Dzieciom podoba się wszystko w lunaparku, ja jestem zauroczony karuzelą. Chwilowy powrót do dzieciństwa.
Bajecznie kolorowa karuzela kręci się, wokół potworny hałas, w jeden dźwięk zlewają się melodyjki wszystkich atrakcji lunaparku. Do tego dziesiątki świateł i wielka paszcza potwora mijana przy każdym okrążeniu. Dobrze, że jadę na karuzeli z dziećmi. Młody ma wyraźnie dość. Gdzieś znikła jego odwaga, im bliżej do paszczy potwora, tym mocniej trzyma mnie za rękę. Rzeźbiony konik już mu się nie podoba. Mnie nie podoba się, że więcej niż za bilety chłopaków zapłaciłem za siebie, bym mógł ich pilnować. W tym kraju wszystko tak wygląda. Pomieszanie cudu z najgorszym dziadostwem. Witajcie w Port Al-Kantaui, witajcie w Tunezji.
JAK ŚLEPEJ KURZE ZIARNO
Wczasy dobiegają końca. Mało prawdopodobne, by coś się wydarzyło, ale przygód z dziećmi nigdy dość. Przez nasz plażowy koc przechodzi grupa z hotelu, co powoduje zniknięcie moich okularów. No fajnie, jadę na lotnisko na wpół ślepy. Pilot z biura podróży mówi, że zmieniono numer naszego lotu, a jaki to numer, o tym na lotnisku powiadomi nas rezydentka. Ale nie powiadamia, bo zwyczajnie jej nie ma. Na znalezionej tablicy informacyjnej, której zarysy ledwie dostrzegam, napisy są najczęściej po arabsku, in English migają za szybko. Opiekunowie innych polskich grup wydzwaniają do naszej rezydentki. Słyszymy tylko pocieszenia, że samolot na nas poczeka. Ciekawe. Mam dość, dzieci dostają szału. Rezydentce obrywa się, gdy się w końcu pojawia. Rozgorączkowana stara się przepchnąć nas szybciej przez odprawę. Udaje się, ale nie dzięki niej. Moich chłopaków dostrzega jeden z celników i przepuszcza nas, pytając, czy dzieci chcą do ubikacji. Udało się. Wreszcie siedzimy w samolocie, chłopacy znów w czołgu, rąbią tackami zamocowanymi na siedzeniach.
INFO TUNEZJA
Uwaga, ze względu na niespokojną sytuację w Tunezji polskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych stanowczo odradza wyjazdy do tego kraju.
Ceny: przejazd busikiem (ok. 45 km) kosztuje ok. 5–8 dinarów. Ta sama trasa taksówką 15 dinarów. Napoje ok. 1–3 dinarów. Wynajęcie leżaka z parasolem ok. 10 dinarów/dzień. Bardziej opłaca się kupić własny parasol.
Warto wiedzieć: handlarze bywają nieuprzejmi, ważne, aby nie dać się sprowokować, bo znają przekleństwa po polsku i w innych językach. Wymiana waluty w kantorach według takiego samego kursu. W miastach łatwo znaleźć bankomaty.
Waluta: dinar tunezyjski (TND); 1 dinar = ok. 2 zł.