Polesie pozostaje najbardziej dzikim i najmniej znanym zakątkiem Europy. Pod wieloma względami przypomina Amazonię. Leży w dorzeczu Prypeci, jest podzielone między Białoruś i Ukrainę, tylko niewielki fragment przypadł Polsce. Nasze kroki kierujemy w stronę ukraińskiej części, w okolice Lubieszowa.

– Cel podróży? – pyta urzędowym głosem ukraiński celnik. – Turystyczny – odpowiadamy zgodnie z prawdą. – Dokąd jedziecie? – Do Lubieszowa.

Brwi celnika podnoszą się ze zdziwienia, a oczy robią się niczym pięciozłotówki. – A co tam w Lubieszowie jest?

– Bagna, błoto, ptaki – szybko wylicza mój brat.  – Taaak – celnik patrzy na nas z politowaniem i rozbawieniem. – Jest u nas błoto, są ptaki. No, to jeźdźcie – po czym odwraca się i podchodzi do następnego samochodu w długiej kolejce amatorów szybkiego zarobku na alkoholu i papierosach.

Kraina bagien stoi przed nami otworem. Przekraczamy granicę polsko-ukraińską w Dorohusku. Krajobraz zmienia się radykalnie. Poszatkowane pola uprawne ustępują miejsca rozciągającym się po horyzont nieużytkom, liczne wioseczki – bezkresnym przestrzeniom, a zapchane jezdnie – pustej autostradzie międzynarodowej, podziurawionej niczym sito. Wjeżdżamy w czerń ukraińskiej nocy. Na odcinku stu kilometrów mijają nas dwa samochody osobowe. Dla oszczędności kierowcy jadą z wyłączonymi światłami i zapalają je dopiero wtedy, gdy jakimś cudem zauważą zbliżające się auto.

Dojeżdżamy do naszego hotelu, najlepszego w całym Lubieszowie. Betonowy klocek, przed nim studnia i schnące pranie. Ten widok nie zachęca do zwiedzania miasta, ale też nie przyjechałam tu oglądać zabytków. Interesuje mnie prowincja i ślady archaicznego Polesia.

CZARNA DZIURA W BUCZYNIE

Moje nogi dosłownie stanęły na poleskiej ziemi, bowiem w wiosce tej nie ma asfaltu ani nawet bruku. Piaszczysta droga, po obu stronach drewniane domki, przed nimi ławeczki, a na nich starsi, odświętnie ubrani ludzie, bo to przecież niedziela. Nasze wtargnięcie do Buczyna wywołuje sensację – jesteśmy pierwszymi od dwóch lat osobami „z zewnątrz”.

Moje wcześniejsze obawy dotyczące nawiązywania kontaktów społecznych okazują się zupełnie bezpodstawne – każdy chce z nami porozmawiać, każdy chce ugościć. Podstępem, siłą przebicia, argumentacji i mięśni zostajemy wciągnięci do żółtego domu z niebieski- mi okiennicami. W kuchni gliniany piec, na podłogach ręcznie tkane chodniki, puchowe poduszki na łóżkach piętrzą się prawie do sufitu. Gospodarz jest weteranem wojennym. Z okazji Dnia Zwycięstwa otrzymał od państwa 70 hrywien (ok. 30 zł), za które kupił dwie butelki wina. Od razu pojawiają się na stole wraz z tuszonką i chlebem.

Zostaję zaprzęgnięta do robienia kanapek, mój brat do otwierania wina, mój mąż do rozstawiania szklanek. Dziadek w kółko dziękuje nam za przybycie i domaga się, byśmy zostali na dłużej. Nasze odmowy i tłumaczenia nie są brane pod uwagę. Moja początkowa radość zmienia się w narastający niepokój. Czy już nigdy się stąd nie wydostaniemy?

– Zapraszamy do nas – zachęcają babcie siedzące na ławeczce, kiedy z wielką ulgą wychodzimy na ulicę. Dziękujemy, już nie dziś.

POLESKI MATRIX

Most na rzece Stochód, w miejscowości Lubiaż, jest oddalony od Lubieszowa o kilkanaście kilometrów. Stochód znaczy „sto dróg”, co dobrze oddaje charakter tej rzeki toczącej swój leniwy nurt wieloma korytami łączącymi się w labirynt. Wiosną rozlewiska ciągną się po horyzont. Kilka lat temu utworzono tu Park Narodowy Prypeć-Stochód. Kiedy stajemy na moście, nie możemy uwierzyć własnym oczom – tysiące rybitw i czajek, do tego rycyki, krwawodzioby, bataliony, czaple i Bóg wie, co jeszcze, lata, brodzi, wsadza dzioby w błoto, piszczy, dzwoni i klekocze. Mój brat jest wniebowzięty.

Polesie to raj dla ptaków i ornitologów. Prypeć wraz z licznymi dopływami  tworzyła przed wojną krainę bagien, mokradeł i torfowisk zajmujących 3 mln km2. Niestety w czasach komunizmu zmeliorowano połowę tej powierzchni. Ale nawet to, co pozostało nietknięte, należy do największych terenów podmokłych w Europie i jest dziesięciokrotnie większe od bagien biebrzańskich. Tyle że podglądanie ptaków najwyraźniej nikogo tu nie interesuje. Co innego ryby. Te ważne są dla Poleszuka, gdyż może zjeść je na śniadanie, obiad i kolację. Na tle zachodzącego słońca wypływają łodzie pychówki. Rybacy stawiają sieci na nocny połów. Sieci w parku narodowym! Strażnicy przymykają oko. Sami też zastawiają. Przecież muszą coś jeść.

Na Polesiu ciągle łowi się ryby najbardziej pierwotnymi metodami. Nie trzeba jechać do Wenezueli, żeby zobaczyć proste zastawki ustawiane w poprzek rzek.

Takie same konstrukcje, tak zwane zagaty, sieją spustoszenie w rybostanie Polesia i z tego powodu są prawnie zabronione. Gdy strażnicy parku narodowego trafiają na zagaty, usuwają jedynie kosz, a samą tamę pozostawiają jako zabytek archaicznej kultury Poleszuków.

ŻYWY SKANSEN

Swałowicze są prawie wymarłą wsią. Młodzi wyjechali do miast, bo kto by chciał żyć na końcu świata. Mieszka tu ok. 40 osób, wszystkie w podeszłym wieku. Wieś wygląda jak przed wojną. Domy kryte strzechami, studnie z żurawiem, stogi siana na drewnianych platformach, bo przecież jak Prypeć wylewa, wszędzie stoi woda. Do sąsiada, a nawet do stodoły pływa się łodzią. Teraz i tak jest lepiej. Kilka lat temu poprowadzono do wsi drogę, dwa razy w tygodniu kursuje autobus, przyjeżdża sklep obwoźny.

ŁÓDKĄ PO PRYPECI

Być na Polesiu i nie popływać pychówką? Wiktor, nasz przewodnik, załatwia flisaków. Jedziemy do wsi Hocuń, gdzie już czekają łódki. Przez dwie godziny miejscowi rolnicy odpychają je drągami. Polski rolnik za taką stawkę (10 hrywien, czyli 5 zł) palcem w bucie by nie ruszył. Mimo że to maj, zimny wiatr przenika do szpiku kości. Wypływamy na poleskie bagna. Niebo zlewa się z rozlewiskami, można się zagubić w tej bezkresnej błękitnej przestrzeni. Pod wodą falują wodorosty. Mijamy żeremie bobrowe. Otacza nas natura w najczystszej postaci. Flisak milczy, trudno mu zrozumieć, że Polacy przyjechali tu, żeby zobaczyć bagna.

Płyniemy wiele kilometrów na wyspę pośrodku moczarów. Latem odbywają się na niej sianokosy, ale stogi stoją tam do zimy, bo tylko po zamarzniętym bagnie można zwieźć siano do stodół. Gdy zima jest łagodna i bagno nie zamarza, stogi czekają do kolejnej zimy.

Po powrocie na ląd i po szklaneczce wina mężczyzna się ożywia. Czy pracuje? Nie. Co robi? Nic. Dorabia tu i ówdzie, głównie w gospodarstwie. Młodzi ludzie z czego się utrzymują? Różnie, najczęściej tak jak on, z gospodarki. A dziewczyny? Uciekły do miasta.

TRIUMF HOMO SOVIETICUS

Wielka Głusza wcale nie jest tak zabita dechami, jak wskazywałaby jej nazwa. To jedna z największych i najbardziej rozwiniętych wsi w regionie. Główna ulica ma 5 km długości. Stoi tu XVIII-wieczna cerkiew prawosławna, jest kilka sklepów i pomnik Lenina wiecznie żywego. Wszystko to zdewastowane, zniszczone, budynki z odpadającymi tynkami, schody do sklepu rozsypują się.

Podobnie jak w innych wioskach ciągle jesteśmy zagadywani przez mieszkańców. Mają niezwykły głód nowego, innego. Powtarzają się pytania. Jak jest w Polsce? Ile zarabiacie? Jak wysokie są emerytury? 400 dol.? O, to dużo! U nas dają 100 dol. Nie sposób przeżyć. Dlatego przy każdym domu zakładają ogródek, w którym uprawiają warzywa. Co kilka grządek robią głęboką bruzdę, w której zbiera się woda, dzięki temu rośliny nie gniją. Taka mini melioracja świadczy o tym, że wioska stała kiedyś na moczarach. – Tutaj to nie życie, to męka – konkludują.

Poleskie bagna nie są już tymi samymi bagnami. W niepamięć odeszły stare zwyczaje. Pozostały nieużytki po upadłych kołchozach, bałagan, beznadzieja. Nie znajdując Polesia, którego szukałam, daję się opanować niewesołym myślom.

– A dlaczego tak tu stoicie tyle czasu – dobiega nas głos zza płotu. Kobieta w średnim wieku pieli grządki z czosnkiem i rzodkiewką w swoim zmeliorowanym ogródku. Fioletowa sukienka, kolorowa chustka, miły uśmiech. Częstuje jabłkami z sadu i wodą ze studni z żurawiem. Przybiegła też sąsiadka i znajomi. Tacy goście niecodziennie się przecież trafiają. Opowiadamy sobie o życiu – oni o swoim, my o naszym.

Później kobieta zaprasza nas do swego domu. Z szafy wyjmuje tradycyjne, ręcznie haftowane ręczniki. Najwięcej czerwonych, ale też niebieskie, brązowe. Takie ręczniki są ważnym elementem obrzędowości rodzinnej i dorocznej. Towarzyszą Poleszukom od dnia narodzin – owija się nimi dzieci do chrztu, kładzie młodej parze pod nogi, ozdabia ikony i krzyże na polach i cmentarzach, wkłada się je do trumny. Poleskie kobiety, tak jak ich babki, biorą igłę do ręki i przez całe swoje życie haftują ręczniki.

Czy mogę znaleźć lepszą pamiątkę? Proponuję kupno i dobijamy targu. – Tylko na mego męża nie patrzcie – macha ręką w kąt pokoju, gdzie śpi jakaś czarna postać – on jeszcze nie doszedł do siebie po wczorajszym weselu. I tak to podczas błogiej nieświadomości gospodarza kobieta opieliła ogródek, przyjęła gości z zagranicy i zarobiła 250 hrywien.

Przyjechałam tu z pytaniem, czy stare Polesie jeszcze istnieje? Wiele się tu zmieniło, poza jednym. Dusza Poleszuka trwa na przekór wszystkiemu. Przypomina poleską brzozę rosnącą w polu. Ugina się, ale nie daje się złamać.