Pozdrowienia z... Nepalu
Larke Pass to trasa wokół ósmego szczytu świata, Manaslu. Kiedyś korzystali z niej tylko himalaiści i miejscowi, od niedawna wpuszczani są także turyści

Jazda autobusem z Katmandu do miasteczka Arughat Bazar to przygoda sama w sobie. Trasa wiedzie stromymi ścieżkami, po których u nas przemieszczałyby się co najwyżej rowery górskie, a tam pokonuje je lokalny odrapany autobus marki TATA (co każe zweryfikować obiegowe opinie o indyjskim przemyśle motoryzacyjnym). Po dziesięciu godzinach pokonywania wertepów, brania wąskich zakrętów na kilka razy, trąbienia na wszystkich, stanowiącego fundament nepalskiego ruchu drogowego, nerwowego wymijania się z innymi pojazdami o centymetry od przepaści czy oczekiwania w przydrożnych wioskach, aż zbierze się tylu pasażerów, by kierowcy opłacało się jechać dalej – prawie docieramy na miejsce. Prawie, bo do Arughat Bazar pozostała jeszcze godzina drogi, ale pozostali podróżni decydują, że jadą w innym kierunku. Cóż robić – demokracja, a my jesteśmy mniejszością. Wysiadamy, zabieramy bagaże z dachu i ostatni odcinek trasy pokonujemy pieszo. O tym, że osiągnęliśmy cel, świadczy most na Burhigandaki – w górę tej rzeki będziemy wędrować przez najbliższy tydzień, dochodząc prawie do jej źródeł. Już dawno zapadł zmrok, więc niemal po omacku odnajdujemy hotelik Manaslu, w którym wypoczniemy przed rozpoczęciem wędrówki.
Nasza trzyosobowa grupka postanawia nie iść gęsiego wokół masywu Annapurny lub do bazy pod Everestem, lecz zobaczyć inne oblicze Nepalu – póki jeszcze takowe istnieje.
Larke Pass wiodąca wokół Manaslu od jakiegoś czasu jest dostępna także dla turystów, pod warunkiem jednak, że towarzyszy im przewodnik posiadający stosowne uprawnienia. To on pomoże znaleźć obcokrajowcom bezpieczny nocleg, doradzi, gdzie zjeść dal bhat (ryż z zupą z soczewicy, jedyne dostępne danie) bez ryzykowania żołądkowych sensacji, a także wesprze w negocjacjach z maoistami.
Między zielenią a błękitem
Pierwsze dni to niemal wakacyjny spacer. Idziemy wzdłuż pięknie szumiącej Burhigandaki. Jest koniec października, temperatura prawie 30°C w cieniu, na niebie żadnej chmurki, wokół soczysta zieleń, a nad nami błękit (kiedy tydzień wcześniej wyjeżdżaliśmy z Polski, padał lodowaty deszcz). Mijamy bananowe sady, pola, łąki, wodospady i rwące strumienie. Krajobraz stale się zmienia, czego nie można powiedzieć o monotonnej drodze do Everest Base Camp. Co kilka godzin mijamy urocze wioski, gdzie można zatrzymać się na łyk chłodnej wody lub posiłek. By ten idylliczny obrazek uczynić jeszcze bardziej malowniczym, horyzont zamykają himalajskie szczyty. Sielanka.
Droga Larke była przez całe lata mozolnie wykuwana w skale przez miejscowych. Ludzie przygotowywali ją na własne potrzeby – nie dla turystów, których tutaj prawie nie ma, lecz po to, by wnosić do wyżej położonych miejscowości wszystko, co potrzebne do przeżycia. Na wąskiej kamienistej ścieżce wijącej się nad przepaścią regularnie mijamy obładowane i brzęczące dzwoneczkami karawany mułów i osiołków (podstawowa rada – niech zwierzęta przechodzą między nami a krawędzią urwiska).
Przez kilka dni oprócz przewodnika i tragarzy towarzyszy nam Nepalczyk, który zszedł do Arughat Bazar po sprzęt gospodarstwa domowego. Teraz dźwiga pod górę na własnych plecach m.in. dwa metalowe zlewozmywaki. Ta prosta zasada – co sobie wniesiesz, to będziesz miał – dotyczy również nas.
Kolejne noclegi wypadające coraz wyżej – Soti Khola (710 m), Machhe Khola (890 m), Jagat (1360 m) – pozwalają dobrze się zaaklimatyzować i uniknąć choroby wysokościowej, a także przyzwyczaić do coraz niższych temperatur. Dni są nadal upalne, ale gdy słońce chowa się za górami, natychmiast wkładamy polary i rękawiczki.
W Machhe Khola spotykamy maoistów, którzy – mimo że ich przedstawiciele od kilku lat zasiadają w rządzie – ciągle pobierają od turystów „podatek rewolucyjny”. Po krótkiej dyskusji na temat ideologii uiszczamy stosowną opłatę. W zamian otrzymujemy kwitek informujący ewentualnych następnych chętnych do opodatkowania nas, że wsparliśmy już słuszną walkę ludu pracującego Nepalu. Możemy iść dalej.
Z widokiem na Manaslu
Za Jagat kończy się spacer, a zaczyna prawdziwy trekking – wchodzimy do Manaslu Conservation Area. Spotykamy tam grupę Francuzów, którzy miejscowym dzieciom rozdają baloniki. Świetny pomysł. Dzieciaki mają mnóstwo frajdy, a balonik to lepszy prezent niż np. cukierki, bo opieka dentystyczna w górach praktycznie nie istnieje. Doganiamy również Czeszkę i małżeństwo Duńczyków, którzy zrobili sobie dzień przerwy. Razem z nami maszeruje teraz szlakiem prawie 20 osób. Jak na standardy rzadko odwiedzanego Larke to już niezły tłumek, ale pod Annapurną czy Everestem tylu turystów bywa w jednej zorganizowanej grupie – a tych idą dziesiątki czy nawet setki.
Z każdym coraz wyżej położonym noclegiem – Dang (1800 m), Namrung (2600 m), Lho (3100 m) – wieczory stają się zimniejsze. Mimo że niesiemy kompletny sprzęt biwakowy, zawsze udaje nam się spać pod dachem. Miejscowi uznali, że nawet wi tych 600 turystów przechodzących rocznie Larke Pass też stanowi pieniądz. Do swoich komórek, szop i kurników wstawili prycze, by pod szyldami „hotel & lodge” świadczyć usługi strudzonym wędrowcom.
W Namrung, gdy my już zasypiamy, za drewnianym przepierzeniem rodzina gospodarzy zasiada przy ognisku na swoją codzienną porcję ryżu. Zadymienie naszej sypialni zmusza nas do ewakuacji – czekamy na zewnątrz, aż tamci zjedzą kolację i zagaszą palenisko.
W Lho po raz pierwszy ukazuje się sylwetka Manaslu (8156 m). Spotykamy też urzędnika państwowego, który bez żadnego plecaka, tylko z niewielkim termosem w ręku, wędruje Larke Pass, by nadzorować założenie telefonu w jednej z miejscowości. Za nim idzie służbowy tragarz dźwigający cały sprzęt potrzebny podczas delegacji.
Z Lho ruszamy do Samdo (3900 m). To najwyżej położona wioska w tym regionie, w której żyją uchodźcy z Tybetu (jesteśmy już bardzo blisko granicy). Odkąd minęliśmy ostatnią miejscowość (Sama, 3450 m), zniknęły wszelkie drogi. Idziemy, ciężko łapiąc powietrze (tlenu coraz mniej). Gdy wreszcie wydaje się, że jesteśmy na miejscu, okazuje się, że trzeba wejść jeszcze 50 m na jedyne tutaj wzgórze (jakby nie można było założyć wioski u jego stóp). Burhigandaki – wcześniej taka potężna – teraz przypomina niewielki strumień. Wieje porywisty lodowaty wiatr i już po jednej nocy spędzonej w Samdo trudno mi sobie wyobrazić, jak ludzie mogą żyć w tak niesprzyjających warunkach.
Wyżej już nie zajdziemy
Następnego dnia docieramy do Dharamsala (4450 m) – ponurej, zaśmieconej polany z kamiennym schronem, dookoła którego rozbijamy namioty. Trzeba się spieszyć, by zdążyć przed zachodem słońca, kiedy to mróz staje się nie do wytrzymania. Przełykamy zupkę, gotujemy wodę ze strumienia i chowamy się w namiotach, by przespać się przynajmniej kilka godzin. Sen jednak nie przychodzi. Mimo dobrej aklimatyzacji mam pierwsze objawy choroby wysokościowej. Leżę ubrany we wszystkie polary, brudny i zarośnięty, a moje myśli krążą wokół ciepłego prysznica. Wiatr próbuje rozerwać namiot, temperatura: –10°C. Na zewnątrz szaleje śnieżna zadymka, z której, pobrzękując dzwoneczkami, wyłoniły się jaki. Chodzą po obozie i ryczą.
O czwartej rano przy świetle czołówek wychodzimy w stronę przełęczy. To ciężka i monotonna wędrówka, ale wschód słońca w Himalajach wynagradza wszelkie niewygody. O godz. 7.45 ukazuje się udekorowana modlitewnymi flagami przełęcz Larke (5213 m). Wyżej podczas tej wyprawy już nie zajdziemy. Himlung, Cheo Himal, Kang Guru, Annapurna II – wszystkie szczyty zdają się na wyciągnięcie ręki. Aby nie było zbyt pięknie – stromy stok śnieżny, którym schodzimy, okazuje się oblodzony, a my nie mamy stosownego sprzętu. Zejście zajmuje nam bardzo dużo czasu i podnosi poziom adrenaliny. Wreszcie lód się kończy, a my docieramy do przepięknie położonej wioski Bimtang (3900 m). Po nieprzespanej nocy i 12-godzinnym spacerze po lodzie nie mam siły na podziwianie widoków. Płacę fortunę i natychmiast zasypiam, ubrany w to, w czym szedłem cały dzień, na jakiejś brudnej pryczy wciśniętej do kurnika. Rano dowiaduję się, że jeden z idących za nami Francuzów spadł z oblodzonego stoku, paskudnie się łamiąc. Pechowca ściągano z góry prawie do północy.
Teraz szlak schodzi już ostro w dół, biegnie po skałach i moreną. Dookoła znów robi się zielono: cieszymy oczy widokiem lasów rododendronowych i sosnowych. Nie ma żadnych ludzi – jakbyśmy byli w tych ogromnych górach zupełnie sami.
W Goa (2560 m) zatrzymujemy się przed nowym hotelikiem, który wabi gości szyldem informującym o wygodach takich jak ciepły prysznic i toaleta. Niestety, choć szyld już jest, wygody będą dopiero za rok (– Serdecznie zapraszamy – mówi właściciel). Znów jesteśmy skazani na krzaczki zamiast toalety i na lodowaty strumień w miejsce ciepłego prysznica.
W Dharapani (1940 m), gdzie docieramy następnego dnia, nasz szlak łączy się ze szlakiem dookoła Annapurny. Dziwnie się czujemy, bo nagle mijają nas tłumy wykąpanych, świeżych turystów w czystych koszulkach. My nie dość, że brudni, zakurzeni, z odmrożeniami i tłustymi włosami, to jeszcze idziemy w odwrotnym kierunku!
Karawana osiołków
Trekking przestaje być źródłem przyjemności. Choć widoki wzdłuż doliny Marsjangdi nadal zachwycają, budowa drogi samochodowej, która ma prowadzić aż do Manang, przeszkadza cieszyć się górami. Młodzi chłopcy ręcznie kują skałę, wokół mnóstwo ciężkiego sprzętu, kurz i hałas, a do tego jeszcze tłumy turystów. Bardzo smutny widok, ale gdy budowa zostanie zakończona – co pozwoli dojechać klimatyzowanym land-roverem prawie pod samą Annapurnę – będzie jeszcze smutniej.
Zaczynam tęsknić za ciszą i spokojem Larke Pass, za kameralną, niemal samotną wędrówką w kierunku Manaslu, nawet za paskudnym dal bhat, który przez prawie dwa tygodnie był jedyną dostępną potrawą. Pod Annapurną można sobie zamówić choćby i pizzę. Tłumy turystów idą jak karawana osiołków – by zobaczyć to samo co wszyscy i zrobić zdjęcia w tych samych co wszyscy miejscach. Czegokolwiek szukają w Himalajach – spokoju? wyciszenia? górskiej przygody? kontaktu z prawdziwym Nepalem? okazji, by sprawdzić się w trudnych warunkach? – nie znajdą tego pod Annapurną.
Na Larke Pass znaleźliby na pewno. Ja znalazłem. Po trzynastu dniach wędrówki jesteśmy w Besiśahar, gdzie łapiemy powrotny autobus do Katmandu.