Reklama

Kiedyś wpadłem na idiotyczny pomysł, by pewną wyprawę potraktować jako odpoczynek od napitków. Jakież to było niedorzeczne, zwłaszcza że nie jechałem sam! Już na lotnisku towarzysze podróży zakupili wielką liczbę wielkich butelek w sklepie bezcłowym oraz garść małych buteleczek, które opróżniliśmy w oczekiwaniu na samolot, by przejść na ty i odciąć się od codzienności grubą kreską. Z moich abstynenckich planów nie zostało nic, a jedynym ich skutkiem było to, że wyszedłem na sępa – bo sam niczego nie kupiłem.
W piciu poza domem najbardziej fascynujące jest to, że zwykle nie ma się po nim kaca. Nie będę rozwijał tej kwestii, bo kiedyś już o niej pisałem, a nie chcę plagiatować sam siebie. Jeśli jednak zastanowicie się nad tym, przyznacie mi rację. Dlaczego tak się dzieje? Ba, oto jest pytanie! Spróbujmy jednak odpowiedzieć na inne. Dlaczego najwięcej pijanych jest tam, gdzie dostęp do alkoholu jest ograniczany? Z kolei w krajach, gdzie pija się od śniadania i od dziecka, zataczający się człowiek jest obrazem równie rzadkim jak dobry żart w Szkle kontaktowym. Jeśli we Włoszech lub Grecji jakiś facet sika na trawnik, można być pewnym, że to Anglik, Niemiec lub ewentualnie Polak. Na pewno nie tubylec.
Alkoholowe orgie to specjalność narodów północy (dla jasności: w tych dociekaniach ograniczam się do Europy). Na początku lat 90. ubiegłego stulecia pojechałem do Norwegii. Oczywiście nie jako turysta, bo nawet Jana Kulczyka byłoby tam stać jedynie na pole namiotowe. Byłem robotnikiem sezonowym zbierającym truskawki, dzięki czemu mogę dziś z czystym sumieniem mówić swoim dzieciom, że wiem, co to ciężka praca. Mieszkałem w małym, sielskim miasteczku nieopodal Oslo. W piątkowe wieczory zamieniało się ono w przeklęte miejsce opanowane przez hordy pijanych zombie. Wszyscy, absolutnie wszyscy mieszkańcy ruszali do barów, przepijając w nich roczny budżet polskiej służby zdrowia. W Horten (tak się nazywa to miasteczko) był jeden sklep z alkoholem. Wyglądał jak miniatura Fortu Knox – z kratami, wąskimi oknami i gniazdami karabinów maszynowych. Widać było, że norweskie władze robią wszystko, by zniechęcić swych obywateli do nabywania napojów wyskokowych. Podobna troska wykazywana jest w Wielkiej Brytanii. By ograniczyć nieco narodowe opilstwo, skrócono czas sprzedaży alkoholu w pubach i sklepach nocnych (każdy bywalec Soho zna zapewne ponury dźwięk gongu oznaczający ostatnią kolejkę). W efekcie pijaństwo jeszcze wzrosło, bo każdy chce się nachlać na zapas. Sprawdziłem to empirycznie.
Natomiast na południu Europy alkohol jest wyjątkowo łatwo dostępny. Jest wszędzie, w każdych ilościach i rodzajach. Nikomu nie przychodzi na myśl zezwalać na jego sprzedaż na przykład po godz. 13, co zarządziła niegdyś abstynencka ekipa generała Jaruzelskiego. Co więcej, picie wina to we Francji, Włoszech czy Hiszpanii czynność mniej więcej równie powszechna jak oddychanie. A jednak oni się tam nie upijają.

Reklama

Jak to możliwe? Nie chodzi o to, że owoc zakazany smakuje lepiej, dlatego ci na północy grzmocą na potęgę. Walka z wódą w Skandynawii była po prostu koniecznością, bo jeszcze w XIX w., gdy do jakiegoś portu przypływał szwedzki statek, ściągano policyjne posiłki, bowiem pijani szwedzcy marynarze byli równie przerażający jak ich przodkowie wikingowie.

Ja raczej stawiałbym na klimat i to, co uczynił przez wieki z ludźmi. Ci z północy żyli z dala od siebie, a większość czasu spędzali w czterech ścianach. I stawali się odludkami. Kate Fox w swej kapitalnej książce Przejrzeć Anglików pisze, że upijanie się jest im potrzebne do przełamania towarzyskiego zahamowania. W tym samym celu pijemy my czy Norwegowie. No, poza tym jak się żyje na Islandii, to trzeba się urżnąć, żeby nie zwariować.

Reklama

Natomiast południowcy, którzy w domach tylko nocują, a spędzają czas na ulicach, nie mają problemów z nawiązywaniem kontaktów. Nie muszą pić, żeby dodać sobie animuszu. Celem picia nie jest upicie, tylko poprawienie smaku potraw. Czego jako zahamowany towarzysko Polak kompletnie nie rozumiem.

Reklama
Reklama
Reklama