Pierwszy spacer? Ja pięć lat temu poszedłem na Times Square. Rozświetlone tysiącami reklam Skrzyżowanie Wszechświata, jak skromnie nazwali je nowojorczycy. Tak jasne w nocy, że bez problemu można czytać gazetę. To tu co roku wschodnie wybrzeże Ameryki wita Nowy Rok, co pokazuje w tym momencie większość telewizorów na świecie (w Polsce jest szósta rano). Miejsce magiczne, magnetyczne...
„Boże, co za smród i hałas. Gdzie ty mnie przyprowadziłeś?!” – ostudziła zachwyty moja małżonka, którą następnego dnia po jej przyjeździe do Nowego Jorku również zaprowadziłem na pierwszą przechadzkę. Tłumy ludzi, góry worów śmieci, wyziewy z knajpek, budek i podziemnych studzienek. A do tego nieznośny hałas dobiegający z silników, klaksonów, młotów pneumatycznych (zawsze coś naprawiają) i próbujących przebić się przez to tysięcy dzieci z żądaniem „kup mi to” w setce różnych języków.
Uspokoiła się dopiero 10 przecznic dalej, pod rondem z kolumną Kolumba na środku. Columbus Circle, nazywane przez Polaków swojsko „cyrklem”. Tutaj zaczyna się jedno z najbardziej fascynujących miejsc w Nowym Jorku – Central Park. Wchodzisz i... czujesz, że już tu byłeś. Widziałeś już ten mostek, pod którym przechodzi się do tamtej alejki... A może to był tamten mostek? I zawsze masz rację. Bo każdy tutejszy mostek, skałka, staw, pomnik, pole piknikowe czy boisko „zagrały” w tysiącach hollywoodzkich produkcji i mają większy aktorski dorobek niż Angelina Jolie i Brad Pitt razem wzięci. Musisz więc je znać. Park, mądrze zaprojektowany już 160 lat temu, wygrał z manhattańskim pędem do zabudowy każdego skrawka ziemi. Teraz stanowi płuca tego niezbyt zdrowo się prowadzącego miejskiego organizmu. Tu wraca się wielokrotnie i urok zawsze działa.

Zieleń na wysokościach
Jednak gdy znajomi proszą mnie o wskazanie miejsca na spacer, wysyłam ich kilka kilometrów dalej, na południe. W miejsce wprawdzie dużo mniejsze, ale równie zielone. I naprawdę oryginalne. Na High Line. W drugiej połowie XIX w. ciągnąca się wzdłuż rzeki Hudson na zachodzie Manhattanu 10 Aleja była brudna, zatłoczona i otoczona fabrykami. Co i raz przetaczano przez nią wypełnione towarami wagony. Z mięsem z Pensylwanii, ziemniakami z Ohio, drewnem z Kanady. A wszystko środkiem ulicy. Wypadków było tak dużo, że zyskała niechlubne miano „Death Avenue” – Alei Śmierci. W końcu, w roku 1929, miejscy włodarze postanowili przenieść ruch ciężkich parowozów i wypchanych towarami wagonów tam gdzie bezpiecznie – w przestworza. A konkretnie gdzieś na wysokość drugiego, trzeciego piętra. Śmiała wizja planistów została wykonana za niebagatelną kwotę 150 mln ówczesnych dolarów (na dzisiejsze jakieś 2 mld!). W ten sposób powstała na Manhattanie 21-kilometrowa linia kolejowa wzdłuż Hudson River.
Linia była ciężko eksploatowana aż do roku 1980, kiedy postanowiono wyłączyć ją z ruchu. Przez następne lata wiadukty coraz bardziej zarastały zielskiem i rdzą. Był pomysł, by ją rozebrać, ale grupa mieszkańców okolicy dostrzegła w starym stalowym gracie jakiś urok. To im zawdzięczamy, że na zapleczu modnych dziś Meatpacking District i Chelsea powstał bodaj jeden z najciekawszych parków miejskich na świecie. Namówili władze, by te zainwestowały w miejsce kupę pieniędzy i w czerwcu 2009 r. otwarto pierwszy odcinek High Line, a dwa lata później kolejny. Spacer po podniebnym wiadukcie, otoczonym nowoczesnymi apartamentowcami i starymi pofabrycznymi loftami, to prawdziwe przeżycie. Jesteśmy w sercu zatłoczonej metropolii, a jednocześnie ponad zgiełkiem i hałasem, tonąc w zieleni i kwiatach. Możemy przysiąść na prostych nowoczesnych ławkach, rozłożyć się na drewnianych leżakach, moczyć nogi w uroczych fontannach i strumykach...
 
Breakfast na trawie
Jeśli to majówka, wybrałbym się ze znajomymi na piknik. Na zielonej trawie, pod wielką obsypaną różowym kwieciem magnolią czy figowcem. Z koszem wypełnionym doskonałymi serami z farm New Jersey (w sobotę rano kupimy je na targu przy Union Square), chrupiącymi bagietkami (te dostaniemy trzy przecznice dalej, w dół Broadwayu, w małej piekarni Le Pain Quotidien).
Miejsc na pikniki jest mnóstwo. Może to być trawnik w dowolnym miejskim parku. W odróżnieniu od np. takiej Warszawy rozkładamy kocyk bez ryzyka, że nasz tymczasowy stół jest jednocześnie toaletą czyjegoś Azora czy Rexa. W Nowym Jorku już dawno wpadli na to, że nie da się do końca pokochać miasta, gdzie co chwila grozi wdepnięcie na śmierdzącą minę. Dlatego walczą z problemem z całą bezwzględnością i finansową (nawet 500 dol. kary!) surowością prawa.
Ale miało być o jedzeniu na świeżym powietrzu. Miejsca sztandarowe to skały w Central Parku, tamtejsza Sheep Meadow („owcza łączka”), Prospect Park na Brooklynie ze wspaniałym ogrodem botanicznym, kultowa brooklińska plaża nad oceanem na Coney Island czy Fresh Meadows na Queensie we wspaniałym parku Corona, w miejscu dwóch wystaw światowych. To tutaj stoi jeden z symboli miasta – wielka kula ziemska ze stali i dwie dziwaczne wieże, które w pierwszej części Man in Black okazały się latającymi spodkami kosmitów. Tu też co roku rozgrywane są jedne z najważniejszych zawodów tenisowych świata US Open.
Jednak moje ulubione miejsce na piknik to wielki trawnik przy Hudson River na granicy Battery Park City i Tribeca, dokładnie na zachodnim krańcu ulicy Chambers. Otoczony z dwóch stron wodą parczek nosi imię Nelsona Rockefellera, polityka i filantropa, wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych. Lekki wiaterek od wody, a ty leżysz na kocyku nogami w stronę Statui Wolności, z głową na Empire State Building. Nie znajdziesz tu zbyt wielu turystów, więc możesz się poczuć jak prawdziwy nowojorczyk.
Mówisz zakupy, myślisz – Piąta Aleja. Przynajmniej tak długo, jak tu nie mieszkasz. Oczywiście warto przejść nią w celach poznawczych. Choćby po to, by „zaliczyć” ulicę ze statystycznie najdroższym metrem kwadratowym powierzchni handlowej w tej galaktyce. Ale zakupy? Niekoniecznie. No, może warto zajrzeć do modnego ostatnio japońskiego Uniqlo, gdzie znajdziemy dobrej jakości ciuchy po rozsądnych cenach, odwiedzić Apple Store w kształcie szklanej kostki naprzeciwko słynnego hotelu Plaza (tuż przed Central Parkiem) i – jeśli prowadzimy ze sobą pociechy – zabawkowy FAO Schwarz, tuż obok. A poza tym – lepiej przejść spacerkiem wzdłuż witryn, a zakupów poszukać gdzie indziej.
Na przykład w Century 21. To nowojorska specjalność i pierwszy stopień szopingowego wtajemniczenia. Wielki skład dóbr markowych w naprawdę atrakcyjnych cenach. Najłatwiej znajdziemy sklep w Downtown przy Broadwayu, tuż przy Ground Zero. I tam swe kroki kieruje większość turystów w mieście. Właśnie z uwagi na to polecałbym wybrać kierunek zgoła odwrotny. Zaledwie 20 min ekspresowym metrem z serca Manhattanu (linia M i R, kierunek Queens) i ten sam sklep znajdziemy w Rego Park.
Ten sam, ale nie taki sam. Jest nowy, czysty, nie ma turystów, w związku z tym jest dużo większy wybór. A także spokój, a towary nie kłębią się pozrzucane na podłodze, tylko w idealnym porządku wiszą na wieszakach.
Oprócz tego na tym samym piętrze znajdziemy kolejny outletowy hit T.J. Maxx. Coś jak T.K. Maxx w Polsce, tylko z fajnym wyborem ciuchów i naprawdę tani, choć nie najtańszy. Bo ten znajdziemy w sąsiednim budynku na dolnym poziomie i nazywa się Marshall’s. Tu, niczym kiedyś „na ciuchach”, musimy trochę poszperać. Ale jeśli mamy znaleźć supermodel Levi’sa za 15 dol. czy buty Emu za 30 dol., to – przyznacie sami – naprawdę warto.

Stek z polskiej dzielnicy
Tu każda obdrapana buda może okazać się kulinarnym objawieniem stulecia, a droga i słynna restauracja gastronomiczną tandetą. W tej dziedzinie również każdy ma jakieś swoje miejsca. Np. słynny kucharz i showman Jamie Oliver gdzieś w arabskich zaułkach na poły industrialnego Long Island City na Queensie, po drugiej stronie sławionego w piosence Simona i Garfunkela mostu na 59th Street (Queensboro Bridge). Jak twierdzi Jamie, nigdzie nie znajdziemy takich egipskich specjałów – nawet w Egipcie. Na marginesie dodam, że w tej samej okolicy była przez długi czas jedna z nielicznych hurtowni w mieście, gdzie można było kupić mrożone prawdziwki (Amerykanie normalnie nie sprzedają leśnych grzybów). Potem na szczęście zaczęli je sprowadzać również Polacy, pojawiły się więc na rynku także podgrzybki, maślaki czy kurki.

Tych, których wrażenia kulinarne potęguje oryginalne otoczenie, warto zaprosić np. do restauracji Sea na modnym od kilku lat Williamsburgu. Część tej tradycyjnie żydowskiej dzielnicy (mieszka tu bodaj największe skupisko ortodoksyjnych Żydów poza Izraelem) stała się wymarzonym miejscem dla alternatywnie myślących młodych ludzi. I tak Bedford Ave. obrosła kawiarniami, klubami, restauracjami czy antykwariatami z płytami gramofonowymi. Tu niedaleko jest też knajpa znana choćby z serialowego Seksu w wielkim mieście. By dostać stolik, trzeba czasem poczekać i kilkadziesiąt minut w kolejce. Ale warto, szczególnie że czas oczekiwania umili barman, serwując świetne mojito.

Jeśli wolimy tradycje amerykańskie, np. steki, warto pozostając na Brooklynie, skierować kroki do... polskiej dzielnicy. To nie żart: na Greenpoincie znajdziemy bowiem jeden z najlepszych okolicznych steak house’ów. W restauracji Amber u Henia Skrodzkiego zjecie stek, którego nie przebiją żadne argentyńskie wynalazki.
Nowy Jork to również pizza. Ponoć najlepsza na świecie. Zaświadczają o tym medale przywożone z przeróżnych zawodów, również we Włoszech. Nie ma się w sumie co dziwić, przecież to sami swoi. Wielu właścicieli pizzowych biznesów ma na imię Tony i pochodzi z Sycylii. Czemu tak mało włoskie imię? Krąży anegdota, że to po przodkach, którzy wybierając się do Stanów, przy wejściu na statek dostawali pieczątkę: „Do Nowego Jorku” – „TO NY”...

Wracając do pizzy: podczas spacerów po manhattańskim Village skierujcie kroki do Johna na Bleecker Street. Nie dość, że pizza jest na wybornym cieście, to mamy duże prawdopodobieństwo, że spotkamy jakiegoś celebrytę. Że przychodzi ich tu wielu, zaświadczają zdjęcia rzeczonych gwiazd wychwalających własnoręcznie flamastrem John’s pizza pod niebiosa.
Jeden facet śpiewał kiedyś: Some folks like to get away, take a holiday from the neighbourhood. Hop a flight to Miami Beach or to Hollywood. But I’m taking a Greyhound on the Hudson River Line. I’m in a New York, state of mind. Ten facet to Billy Joel, jeden z najbardziej nowojorskich muzyków i lokalnych patriotów. W wolnym tłumaczeniu ma on gdzieś wszystkie te Hollywoody i Miami, gdzie ruszają wakacyjne tłumy. Zawsze wybiera Nowy Jork, bo to coś więcej niż miasto. To stan umysłu. Którego i państwu życzę.