„Nie śpij, bo przegapisz!” – jak recepcjonistka wciągnęła mnie w wir Mardi Gras w Sydney
Sydney atrakcje potrafią zaskoczyć nawet najbardziej doświadczonych podróżników. Wystarczyła krótka rozmowa z recepcjonistką, bym – po niemal 30 godzinach w podróży – zamiast odpoczynku, trafił na największą imprezę na południowej półkuli.

Spis treści:
- Tęczowe szaleństwo na ulicach Sydney – jak wygląda Mardi Gras?
- Jak wygląda wspinaczka na Sydney Harbour Bridge?
- Zielone oblicze Sydney – gdzie odpocząć wśród kawiarni i kolonialnej architektury?
- Papugi na parapecie i spotkania z kakadu – dzikie Sydney z bliska
- Od portu po ogrody – jak Sydney budzi się do życia o poranku?
- Zielony raj i białe żagle – spacerem od ogrodu botanicznego do Opery
- The Rocks – zabytkowa dzielnica Sydney, która skradła mi serce
- Bondi czy Mandly – która plaża w Sydney naprawdę robi wrażenie?
- Gelato, luz i „no worries" – smak życia w Manly Beach
- Pożegnanie z widokiem – Sydney, do którego chce się wracać
To miasto biegaczy, hałaśliwych papug, ikonicznej opery, szalonej zabawy i wiecznych wakacji.Wystarczyły dwa zdania wypowiedziane przez recepcjonistkę niewielkiego hotelu w dzielnicy Potts Point, gdzie zatrzymałem się na kilka dni, bym trafił w sam środek gigantycznej imprezy, choć po 27 godzinach w podróży do Australii marzyłem jedynie o wygodnym łóżku.
Tęczowe szaleństwo na ulicach Sydney – jak wygląda Mardi Gras?
– Przyleciałeś do Sydney w idealnym momencie, bo właśnie odbywa się parada z okazji Mardi Gras, to nasz tęczowy karnawał, największy na południowej półkuli. Szkoda czasu na sen, idź i baw się! – zachęciła mnie Peggy, od której właśnie dostałem klucz do pokoju. I wierzcie mi lub nie, ale w tym momencie zapomniałem o zmęczeniu, bo dobrej zabawy nie odmawiam nigdy. Ta noc okazała się absolutnym szaleństwem.
Mardi Gras jest bowiem największym świętem społeczności LGBTQIA+ w Australii. Ten karnawał odbywający się na przełomie lutego i marca, a obchodzony w tym roku po raz 47., od lat przyciąga dziesiątki tysięcy uczestników, którzy przez dwa tygodnie mają jeden cel: wybawić się za wszystkie czasy i pokazać, jak kolorowa, otwarta i kreatywna jest społeczność, która od pierwszego marszu w 1978 r. walczyła o prawa mniejszości seksualnych (od 2018 r. w Australii legalne są małżeństwa osób tej samej płci).
W kulminacyjnej paradzie idącej m.in. przez Oxford Street, ulicy będącej właśnie w dzielnicy Potts Point, bierze udział ponad 12 tys. osób ogłaszczanych przez jeszcze większy międzynarodowy tłum tańczący, wznoszący toasty i cieszący się chwilą.
Jak wygląda wspinaczka na Sydney Harbour Bridge?
Lepszego początku mojej australijskiej przygody nie mogłem więc sobie wymarzyć. I choć na paradzie nie zabawiłem zbyt długo i zamiast napojów wyskokowych piłem tylko wodę (przysięgam z ręką na sercu), to następnego dnia rano i tak musiałem dmuchnąć w alkomat. Zresztą nie ja jedyny.
Chciałem bowiem spojrzeć na miasto ze szczytu Sydney Harbour Bridge, mostu ikonicznego, zazwyczaj pokazywanego na zdjęciach do pary ze słynnym budynkiem Opery. Stojący od 1932 r. nad zatoką Port Jackson, mający ponad kilometr długości i wysoki na 134 m łukowaty most nazywany przez Australijczyków gigantycznym wieszakiem na ubrania jest przeprawą samochodową, kolejową i pieszą łączącą centralną dzielnicę biznesową z północnym wybrzeżem miasta.
Można się tutaj wybrać na spacer albo tak jak ja – wejść na najwyższy punkt konstrukcji. Żeby tego jednak dokonać, trzeba poddać się badaniu alkomatem wykonywanym przez pracowników Bridge Climb Sydney, firmy organizującej wspinaczkę na most. Sprawdzanie stanu trzeźwości kilkunastoosobowej grupy było początkiem przygotowań do wejścia.
Przewodnik rozdał nam kombinezony chroniące przed wiatrem, do których karabińczykami mieliśmy następnie przypięte: czapeczki, chusteczki z mikrofibry do ocierania potu z czoła, okulary przeciwsłoneczne, a także słuchawki, dzięki którym słyszeliśmy jego polecenia. Była też linka bezpieczeństwa, którą wpięci zostaliśmy w specjalną prowadnicę, a zanim zrobiliśmy pierwszy krok na moście, czekał nas jeszcze symulator, w którym ćwiczyliśmy wejścia i zejścia po stromych schodkach – przy okazji sprawdzana była nasza kondycja.
Nie mogliśmy też mieć ze sobą telefonów czy aparatów fotograficznych (na wypadek gdyby sprzęt komuś wypadł) – zdjęcia i filmy wykonywał dla nas przewodnik. Wreszcie wyruszyliśmy, pokonując łącznie ponad 200 schodów, a także będące między stromymi drabinkami pomosty, by stanąć na szczycie „wieszaka” i wypowiedzieć głośne WOOOOOW.
Zielone oblicze Sydney – gdzie odpocząć wśród kawiarni i kolonialnej architektury?
Mogliśmy objąć wzrokiem całe Wielkie Sydney, obszar metropolitalny położony malowniczo nad Port Jackson, zatoką będącą największym na świecie naturalnym portem, rozciągającą się na powierzchni ponad 50 km².

Z góry zobaczyłem, że to zielone miasto na wodzie, z zatoczkami, marinami, wieżowcami w części biznesowej, kilkudziesięcioma plażami, niewielkimi promami ułatwiającymi podróż do wielu pięknych miejsc i niezwykle kameralnymi dzielnicami, tak jak moja Potts Point – pierwsze zaplanowane przedmieście w Australii. Spokojne, z mnóstwem restauracji, starą kolonialną architekturą zatopioną w zieleni, antykwariatami, butikami vintage, księgarniami i kawiarniami, w których podawane jest na ciepło pyszne ciasto bananowe z rozpływającym się na nim lekko solonym masłem.
Miałem to szczęście, że jedna z takich właśnie kawiarni znajdowała się dosłownie naprzeciwko mojego hotelu Macleay, podobnie jak przystanek autobusu 311, którym mogłem dojechać w okolice Circular Quay, nabrzeża z przystanią promową. I o ile do kawiarni zaglądałem codziennie na lekkie śniadanie z mocną kawą, o tyle z autobusu skorzystałem raz, a może dwa. Wolałem po mieście spacerować i tak obserwować codzienne życie.
Papugi na parapecie i spotkania z kakadu – dzikie Sydney z bliska
Wstawałem wcześnie i to nie z własnej woli, lecz przez wrzeszczące o poranku papugi siadające na parapecie mojego hotelowego pokoju.Przyznaję, za każdym razem była to nieco szokująca pobudka, lecz chwilę po otwarciu oka brałem do ręki aparat fotograficzny i nagrywałem te wspaniałe ptaki.
Mój parapet upodobały sobie lorysy tęczowe, z niebiesko-żółtymi łebkami, pomarańczowo-niebieskimi podbrzuszami oraz zielonymi skrzydłami i ogonami. Trudno było oderwać od nich wzrok, podobnie jak od spotykanych już podczas spacerów większych od lorys kakadu żółtoczubych i sinookich oglądanych w Królewskim Ogrodzie Botanicznym, przez który biegła moja codzienna trasa spacerowa do Opery i w okolice Sydney Harbour Bridge.
Od portu po ogrody – jak Sydney budzi się do życia o poranku?
Po drodze do ogrodu mijałem najpierw Finger Wharf, zabytkowy port i terminal pasażerski z 1916 r. w dzielnicy Woolloomooloo. Uznawany jest on za najdłuższe na świecie nabrzeże zbudowane z drewnianych pali (400 m długości), a dziś mieszczące w dawnych dokach hotel i restaurację.
Dalej były eleganckie jednopiętrowe apartamentowce i ścieżka prowadząca do Domain, ogromnego, zajmującego powierzchnię ponad 30 ha zielonego terenu w dzielnicy biznesowej, gdzie odbywają się regularnie koncerty, festiwale i inne plenerowe imprezy.Po chodnikach wśród rozłożystych platanów widziałem najpierw kilku, potem kilkunastu, kilkudziesięciu, aż wreszcie kilkuset biegaczy, którzy uprawiali poranny jogging. W Królewskim Ogrodzie Botanicznym, do którego od strony Domain prowadziła żeliwna furtka, było ich jeszcze więcej.
Pierwszego dnia myślałem, że w Sydney odbywają się jakieś biegowe zawody. Byłem jednak w błędzie, bo dla sydnejczyków aktywne wejście, a raczej wbiegnięcie w dzień, to norma. Podobnie zresztą jak jazda na rowerze tuż po wschodzie słońca, kiedy latem i wczesną jesienią o tej porze dnia znośne są jeszcze temperatury.
Widziałem też spacerowiczów, którzy wyciągając dłonie z orzeszkami, liczyli na to, że może skuszą się na nie kakadu. Te jednak latały między drzewami, spacerowały po trawie, ale orzeszki jakoś ich nie interesowały.
Zielony raj i białe żagle – spacerem od ogrodu botanicznego do Opery
W założonym w 1816 r. Royal Botanical Garden, określanym mianem najstarszej instytucji naukowej w Australii, często robiłem sobie nieco dłuższą przerwę na drugie śniadanie lub mały lunch.I cieszyłem oko soczystą zielenią – teren podzielony na 15 ogrodów tematycznych jest domem dla ponad 27 tys. roślin.

I tak, zupełnie niespiesznie, dochodziłem do budynku Opery, którą fotografowałem o różnych porach dnia, by zobaczyć, jak prezentują się ogromne białe żagle, czy też muszle, a więc jej słynny dach.Budowa zaprojektowanego przez duńskiego architekta Jorna Utzona, a wykonanego z betonu, stali i szkła gmachu trwała aż 14 lat (1959–1973). Stanął na półwyspie Bennelong Point, w miejscu nieczynnej zajezdni tramwajowej.
Oglądałem go jednak tylko z zewnątrz, bo przez cały pobyt w Sydney nie udało mi się upolować biletów na zwiedzanie Opery od zaplecza, a tym bardziej na przedstawienie – wyprzedano je wiele dni naprzód.Nie czułem się tym jednak zawiedziony, bo samo spojrzenie na architektoniczne dzieło wpisane na listę UNESCO jest już sporym przeżyciem.
The Rocks – zabytkowa dzielnica Sydney, która skradła mi serce
Ale to nie okolice Opery z bardzo drogimi kawiarniami skradły moje serce, lecz dzielnica The Rocks, jedna z najstarszych części Sydney.Docierałem do niej krótkim spacerem z Circular Quay, a potem znikałem na kilka godzin w wąskich brukowanych uliczkach z zabytkowymi kolonialnymi budynkami, galeriami sztuki, sklepami z opalami australijskimi, muzeami i butikami z wyrobami lokalnych artystów.
Ci w każdy weekend na odbywającym się tutaj targu sztuki (The Rocks Markets) wystawiają swoje prace. A na stoiskach z jedzeniem kosztowałem kuchni z całego świata.Potem zaś wsiadałem na prom i płynąłem na moją ulubioną plażę.
Bondi czy Manly? Która plaża w Sydney naprawdę robi wrażenie?
Słynna Bondi Beach, o której w przewodnikach przeczytacie, że to punkt obowiązkowy podczas zwiedzania Sydney, nie zrobiła na mnie wielkiego wrażenia, dlatego też byłem na niej tylko raz.
Łatwo tu dotrzeć autobusem, co też uczyniłem. Faktycznie, plaża jest długa na kilometr i piaszczysta, fale spektakularne, z czego korzysta wielu surferów, jednak zawiodłem się jej otoczeniem, a zwłaszcza słabymi knajpami ze średniej jakości jedzeniem.
Dlatego popłyńcie na „moją” Manly Beach, znacznie bardziej klimatyczne miejsce, do którego podróż promem z Circular Quay zajmuje niecałe pół godziny.
Gelato, luz i „no worries” – smak życia w Manly Beach
Gdy wysiądziecie na przystani, wejdziecie na Corso, główny deptak przedmieścia Manly, z niską zabudową, restauracjami, sklepami i lodziarniami, w tym tą według mnie najlepszą – Anita Gelato. Tuż po wejściu zachwyca pastelowym różowo-miętowo-złotym wnętrzem, następnie przyjemną obsługą w wakacyjnych nastrojach, aż wreszcie lodami, których smaków (rotacyjnie) jest tu łącznie aż 150!

Moje kubki smakowe zwariowały na punkcie tych z solonymi orzechami nerkowca i arbuzowych ze świeżą miętą. W tym słodkim momencie dnia nie byłem jednak sam, lecz z Mattem Przybyłą, Polakiem, który w Sydney mieszka od kilkunastu lat i jest przewodnikiem organizującym zwiedzanie szyte na miarę (sydneyprive.com.au).
– Mieszkam trzy plaże od Manly Beach, a moje życie od chwili, kiedy przybyłem do Australii, niezwykle się uspokoiło. Tutaj naprawdę żyje się na luzie, mam poczucie, że jestem ciągle na wakacjach, choć przecież prowadzę firmę i bywają dni, że jestem bardzo zajęty. Ale chwile, kiedy na poranny spacer i kawę wychodzę z dzieciakami i żoną na plażę, a dopiero potem zaczynam intensywny czas, dają mi mnóstwo energii. Podobnie jak biegaczom z ogrodu botanicznego, którzy tak cię zachwycili. Australijczycy doskonale wiedzą, na czym polega balans w życiu. Ja zresztą już też to wiem. I to ich powiedzenie „no worries” słyszane tak często, nieprzejmowanie się pewnymi sprawami wchodzi w krew – opowiada Matt.
Pożegnanie z widokiem – Sydney, do którego chce się wracać
Z lodziarni zdążyliśmy się przesiąść na statek Captain Cook, by ostatni raz – w moim przypadku – spojrzeć na miasto na wodzie, most i Operę mieniącą się w ciepłym popołudniowym słońcu.
Australijskie ikony podziwialiśmy najpierw z restauracji, siedząc przy stoliku nakrytym białym obrusem, delektując się owocami morza i popijając szampana, a potem już z górnego otwartego pokładu. Wtedy obiecałem sobie, że to wcale nie będzie ostatni raz, kiedy na żywo widzę ten pocztówkowy obrazek.
Źródło: National Geographic Traveler Polska
Nasz autor
Michał Cessanis
Redaktor prowadzący „National Geographic Traveler", autor podróżniczej serii telewizyjnej „Do zobaczenia” w Dzień Dobry TVN oraz książek „Opowieści z pięciu stron świata” i „Made in China”. Prowadzi blog podróżniczy „Cessanis na walizkach".


