Ikea. To meble tej firmy są prawdziwym marzeniem Hody, która niedawno kupiła mieszkanie w Teheranie. Ikea ma sklepy w 38 krajach. Żadnego tutaj. Pojedyncze krzesła i stoły można dostać, ale cena za nie jest słona. Tak samo jak za inne cacka z Zachodu. No może oprócz coca-coli. Ta produkowana jest w samym Iranie, a słynne logo zapisane jest w języku farsi.

Reklama

Ma małe, przytulne mieszkanko wciśnięte pomiędzy rozwalające się kamienice. Jej M2 jest nowoczesne, jasne, z czerwonymi dodatkami. Nie ma starych perskich dywanów. Na stole leży lśniący mac. Hoda, przed trzydziestką, ma kruczoczarne, kręcone włosy. Dziwi się, że moje blond włosy mają naturalnie różne odcienie i że rozjaśniają się przez słońce. Jej włosy nigdy słońca nie widziały. Ubrana jest w dżinsy i kolorowy T-shirt. Rozmawiamy o podróżach, pracy i marzeniach. Przez chwilę zastanawiam się, czy naprawdę jestem w kraju, który w zachodnich mediach jest synonimem osi zła. Nie ukrywam, że do Iranu przybyłam z kilogramami stereotypów. Niebezpiecznie, ksenofobicznie, tradycyjnie. To tylko kilka z nich. Oczywiście chciałam je obalić, ale żeby tak od razu i tak drastycznie?

Szoczek kulturowy przychodzi, gdy widzę wielkie pudło chustek Hody, które zakłada codziennie na głowę. Ma ich kilkadziesiąt. – Nigdy przed wyjściem nie umiem zdecydować, którą założyć – śmieje się. Nie powinny być zbyt krzykliwe, bo policja obyczajowa może robić problemy. Wybiera granatową dla siebie. Ja zakładam fioletową. Turystki w Iranie też mają obowiązek noszenia chust, będąc na zewnątrz bądź w obecności mężczyzn. Pod karą więzienia. Tak w sekundę z nowoczesnych dziewczyn przemieniamy się w tradycjonalistki – Życie w Teheranie to teatr, w którym stale gra się dwie role – tłumaczy i zaprasza mnie na zwiedzanie dwóch obliczy tego miasta. Tradycyjnego i nowoczesnego.

Hoda mieszka niedaleko dworca kolejowego, na południu stolicy. Dzielnica ta nie cieszy się najlepszą sławą, choć jeszcze do niedawna była uważana za centrum stolicy. Żyje tu biedniejsza część ludności i młodzi, którzy na razie nie mogą pozwolić sobie na kosztowniejsze lokum na północy. Ceny za metr w dobrej lokalizacji miasta są podobne do tych w Warszawie. Za to właśnie na południu znajdują się najciekawsze zabytki stolicy i autentyczne knajpy, w których można poczuć lokalny klimat. Do jednej, tuż za rogiem, wchodzimy, żeby ustalić dokładny plan zwiedzania.

Właściciel Azari Traditional Teahouse upiera się, że miejsce to istnieje nieprzerwanie od 1327 r. To możliwe, w końcu Iran to najstarszy kraj świata. W środku na podłodze siedzą w kręgach całe rodziny. I bynajmniej nie jest to zachodni model dwa plus dwa. Wspólnie biesiadują przynajmniej trzy pokolenia. Mężczyźni, bo tylko oni mogą, zaciągają się aromatycznymi fajkami wodnymi. Reszta ugniata w rozpalonych naczyniach jakiś dziwny przysmak. Zdejmujemy buty i siadamy na ziemi. W Iranie jedzenie podaje się na ceracie położonej bezpośrednio na podłodze. Kelner ubrany w tradycyjny strój przynosi nam najbardziej pożądaną tutaj potrawę, czyli dizi. Jest to danie duszone przez nawet kilkanaście godzin w żeliwnym lub glinianym kociołku. Smaki ziemniaków, pomidorów, sporego kawała baraniej słoniny i lokalnych przypraw przenikają się, tworząc aromatyczną mieszaninę. Pachnie zachęcająco, dlatego od razu łapię za łyżkę. Tym samym wywołuję mały skandal obyczajowy. – Jedzenie dizi to cały rytuał, filozofia – tłumaczy Hoda. Najpierw odlewa się powstały sos do oddzielnej miseczki. Następnie specjalnym tłuczkiem ubija się resztę składników i łyżką nakłada na chleb. Po kilku kęsach cholesterol skacze niemiłosiernie, a wszelkie diety biorą w łeb. Wszystko popija się dugh, mlecznym napojem, który smakuje jak skrzyżowanie piwa i kefiru. Procentów jednak w nim nie ma. W Iranie alkohol jest zabroniony pod karą więzienia. Prawdziwą kulinarną ekstazę można dopełnić porcją domowej roboty lodów szafranowych. Są żółte, gęste, tłuste i mają w sobie pistacje. Liczba kalorii jest wprost proporcjonalna do pysznego smaku. Jeszcze chwilę tu posiedzę, a moja luźna tunika zacznie niepokojąco opinać ciało. Wychodzimy!

W ten sposób znajdujemy się na samym początku słynnej ulicy Valiasr. Jest to najdłuższa aleja Bliskiego Wschodu. Niektórzy twierdzą, że i na świecie. Ciągnie się przez 19,3 km aż na samą północ miasta. Przejażdżka nią jest jak przemierzanie kilkudziesięciu wieków. Od starożytnej Persji na południu do futurystycznego Iranu na północy. Żadne chyba miejsce tak dobrze nie obrazuje wielkości Imperium Perskiego jak Muzeum Klejnotów. Kiedy na naszych ziemiach największą ozdobą mógłby być wianek z kwiatów, perscy władcy szlifowali najpiękniejsze kamienie świata. Zaraz po przekroczeniu pancernych drzwi muzeum żałuję, że nie zabrałam ze sobą okularów przeciwsłonecznych. Bo to, co widzę, po prostu oślepia. Przed główną salą stoi Pawi Tron, o który w 1739 r. walczył Nadir Szah. Gdy podbił Indie, zgodził się wycofać swoje wojska z Delhi, tylko pod warunkiem zwrócenia owego tronu. Nic dziwnego. Do jego wykończenia zużyto prawie 27 tys. klejnotów. Na tych, którzy od ilości wolą jakość, czeka największy na świecie, bo 186-karatowy, różowy diament o wdzięcznej nazwie Morze Światła. Niezwykły kolor i płaski szlif zafascynowały ostatniego szachinszacha Iranu Mohammada Rezę Pahlawiego do tego stopnia, że ten osadził go w nakryciu głowy, które miał na koronacji w 1967 r. Moją uwagę najbardziej przyciąga globus. Do jego wykonania zużyto 35 kg złota i ponad 51 tys. szlachetnych kamieni. Morza i oceany wyłożone są szmaragdami, lądy rubinami, z wyłączeniem Iranu. Ten zaznaczony jest diamentami. Grunt to dobra samoocena.

Nie patrzeć nikomu w oczy, nie dać się zwabić nieuczciwym kupcom, targować się do upadłego. Takie zasady powtarzałam sobie w głowie przed wejściem do Grand Bazaaru, nauczona doświadczeniem zakupów w krajach arabskich. Zupełnie niepotrzebnie. Persowie, w przeciwieństwie do Arabów, nie mają w zwyczaju ani do zakupów namawiać, ani nawet dyskutować na temat ceny. Czasem trzeba się wręcz dopraszać o to, by zostać obsłużonym. Samotne kobiety też są w zupełności bezpieczne. Tak samo zresztą jak w innych miejscach miasta. Grand Bazar to jedno z największych zadaszonych targowisk na świecie. Tajemnicze alejki ciągną się przez 10 km, tworząc plątaninę, w której zorientować się mogą tylko starsi bazaris. Ci kupcy to zarazem wpływowe osobistości w irańskiej polityce. Należą do najbardziej konserwatywnej części społeczeństwa. Dlatego na bazarze częściej niż gdziekolwiek indziej zobaczyć można czadory i mężczyzn ubranych w klasyczne brązowe spodnie z elegancką koszulą. Ceny nie są tu niskie. Szczególnie te ręcznie tkanych dywanów. Za najmniejsze, wielkości wycieraczki, trzeba zapłacić od 300 dol. wzwyż. Grzecznie dziękuję.

Decyduję się na tańsze (i smaczniejsze) pamiątki: prasowane morele, suszone morwy i świeże pistacje, z których znany jest Iran. 10 tys. – słyszę. Staram się szybko w głowie przeliczyć i wychodzi, że muszę zapłacić równowartość 3 zł. Niezłe zakupy. Szczególnie że opuszczam sklep z 2 kg orzechów. Dziarsko wyciągam więc banknot 10 tys. riali. Ale sprzedawca czeka na więcej. Może źle zrozumiałam. Daję więc kolejną i kolejną dyszkę. Aż dochodzę do 100 tys. riali. Przecież to 10 razy więcej niż pan powiedział – staram się walczyć o swoje. Nic nie rozumiem, zaczynam się wkurzać i już jestem gotowa rozpętać małą awanturę, bo co jak co, ale oszukać się nie dam. Z pomocą przychodzi mi Hoda. Tłumaczy, że oficjalną walutą Iranu i jedyną, którą można płacić, jest rial. Jednak „na mieście” wiele osób ciągle posługuje się tomanami, które wynoszą równowartość jednej dziesiątej riala. Tak więc często nie wiadomo, czy coś kosztuje tak naprawdę 10 tys. czy 100 tys. riali. Kwestia intuicji i doświadczenia. A nie jest to bez znaczenia, bo w Iranie tyle, ile przywieziesz w gotówce, tyle możesz wydać. Bankomaty, czeki podróżne, karty kredytowe są niedostępne dla turystów. Choć banków w Teheranie jest zatrzęsienie, nawet po kilkanaście oddziałów na jednej ulicy, nie obsługują obcokrajowców. Są jak muzea. Można na nie jedynie popatrzeć.

Na północ miasta przemieszczam się taksówką. Choć już po paru sekundach wiem, że bezpieczniej byłoby metrem. Ruch uliczny w Teheranie to bowiem temat na osobny reportaż. Zasada jest jedna: nie ma zasad. Może dlatego to właśnie tu ginie najwięcej osób na ulicy rocznie. Według raportu Global Burden of Road Injuries są to najniebezpieczniejsze drogi na świecie. W wypadkach samochodowych śmierć ponosi nawet 7,5 razy więcej osób niż w krajach skandynawskich. Piesi przechodząc na drugą stronę drogi, muszą balansować pomiędzy rozpędzonymi autami niczym akrobaci na linie, za każdym razem ryzykując swoje życie. Taksówkarz zapytany, czy miał kiedyś wypadek, odpowiada: „Wypadek? O tak, mnóstwo. Ile tylko chcesz!”. Nie pytam więcej i obserwuję, co dzieje się za oknem. A tam czadory i tradycyjne ubrania z bazaru coraz częściej zamieniane są na modne chustki Louis Vuitton, spod których wystaje trwała ondulacja. Tuniki są jakby krótsze i bardziej dopasowane, a firmowe torebki Prady czy modne okulary przeciwsłoneczne przekonują, że Teheran to Paryż Bliskiego Wschodu. Od 1979 r. hidżab, czyli sposób skromnego ubierania się, w którym zarówno głowa, jak i reszta ciała muszą być zakryte, jest obowiązkowy dla kobiet w Iranie. One jednak znajdują sposoby, by obejść te zasady. Na czubku głowy robią wielki kok, na którym zawieszają chustę, odkrywając przy tym większość włosów. Mocno podkreślają oczy i usta albo strojnie malują paznokcie. Starają się upiększyć wszystko, co można pokazać na zewnątrz. Jak się okazuje, nawet nos. – Dlaczego tyle osób nosi plastry na nosie – nie wytrzymuję i pytam kierowcy. – Nose job. To ty nie wiesz, że w Iranie robionych jest najwięcej operacji plastycznych nosa na świecie? Szczerze, raczej postawiłabym na Wenezuelę niż Iran. „Nos za milion tomanów” to marzenie wielu młodych. Podobno w klinikach można wybrać, czy chce się mieć nozdrza Jennifer Lopez, Angeliny Jolie czy Toma Cruise’a. Operacja taka kosztuje od ok. 4,5 tys. zł. Najlepsi chirurdzy biorą nawet pięć razy tyle. Statystyki podają, że rocznie „robi się” tu ponad 90 tys. nosów. Niektóre kilkanaście razy. – Najlepsze jednak jest to – śmieje się Hoda – że niektórzy wcale nie przeszli takiego zabiegu, ale i tak noszą plaster na nosie. Żeby się pokazać, że są trendy i że stać ich było na taką operację.

Zatrzymujemy się niedaleko byłej ambasady amerykańskiej. Chcę zapłacić, ale nie jest to takie proste, bo najpierw musi odegrać się tradycja ta’arof. Ja pytam, ile płacę. Taksówkarz na to, że nic. Ja nalegam. On odmawia. I tak kilka razy, aż w końcu przyjmuje zapłatę, której notabene oczekiwał od samego początku. Ta’arof to przejaw irańskiej gościnności, którą spotkać można na każdym kroku.

Wreszcie wysiadamy przy miejscu, w którym rozegrały się najważniejsze wydarzenia współczesnego Iranu. Jesteśmy przy „Gnieździe szpiegów”, czyli byłej amerykańskiej ambasadzie. To w niej w 1953 r. CIA zorganizowało zamach na premiera Mossadegha i przywróciło do władzy proamerykańskiego szacha. Za to 4 listopada 1979 r. irańscy studenci uwięzili tu 52 amerykańskich dyplomatów na 444 dni, pieczętując tym samym rewolucję islamską.

Dziś budynek ten otoczony jest murem z namalowanymi słynnymi graffiti: statua wolności z twarzą kościotrupa, napisy: Śmierć Ameryce, pistolety pomalowane w kolory izraelskiej flagi. Naiwnie pytam, czy Irańczycy naprawdę tak bardzo nienawidzą Ameryki. – Coś ty! My ją kochamy. To rząd, a nie mieszkańcy, ma z nią problem – prostuje. 70 proc. teherańczyków ma poniżej 30 lat. Ameryka kojarzy im się bardziej z ziemią obiecaną niż krajem Szatana, wielu z nich ma tam krewnych lub znajomych ze studiów. Najlepsi studenci z Teheranu wyłapywani są przez zagraniczne ambasady i zapraszani na stypendia do europejskich lub amerykańskich uniwersytetów. Według Międzynarodowego Funduszu Monetarnego Iran ma największy wskaźnik drenażu mózgów. Co roku swój kraj opuszcza 150 tys. młodych naukowców.

Chcę zrobić pamiątkowe zdjęcie muralom, ale jest to zabronione. Nie daję za wygraną. Udaję, że coś tam sprawdzam w telefonie, robię fotkę i szybko znikam w tunelu metra, aby nie kazano mi skasować mojej irańskiej pamiątki.

W metrze panują luźniejsze zasady niż w autobusach miejskich. Tu kobiety mogą wchodzić do „męskich” przedziałów (ale nie vice versa). A na peronie wszyscy są wymieszani. Można więc dostrzec flirtujące spojrzenia młodych. Cztery dobrze skomunikowane linie, schludne i niezawodne pociągi – myślę, że w Polsce możemy na razie o takim transporcie pomarzyć. Wsiadam do wagonu kobiecego. Przez całą drogę odbywa się tu handel obnośny: szminki, lakiery do paznokci, ozdoby do włosów lub skarpetki ze złotą nitką. Można tu kupić dosłownie wszystko. Gdy tylko pociąg staje, handlarki szybko chowają swoje dobra pod czador i zmykają do następnego wagonu. Tak jedziemy aż na samą północ miasta. A tu zamiast rozlatujących się kamienic stoją okazałe domy i wille. Klimatyczne knajpki ustępują miejsca stylowym pubom i restauracjom. Są sklepy z żywnością organic i drogie galerie sztuki. Po ulicach jeżdżą luksusowe samochody. Na horyzoncie widać symbol współczesnego Teheranu, wieżę Milad. Jest szósta co do wysokości na świecie (435 m). Jej charakterystyczny kształt odznacza się na szarym od smogu niebie. Dochodzimy wreszcie do podnóży gór Alborz. Tu zaczynają się urocze kramiki z lokalnymi przysmakami: bobem w irańskich przyprawach, sprasowanymi suszonymi owocami czy orzechami w przesłodkiej zalewie. Czuję się bardziej jak na paryskim Montmartrze niż w centrum Bliskiego Wschodu. Zatrzymujemy się na chwilę przy panu z kanarkiem. Za drobną opłatą żółty ptak losuje karteczkę z przesłaniem na dziś. Nasze sugeruje: ciesz się chwilą, bądź sobą. Dla mnie banał, dla Hody powód do zadumy. Bo w Iranie słowa te nie są oczywistością, szczególnie dla młodych kobiet. Obowiązkowe chusty często traktują jak maski, które zakrywają ich prawdziwe ja. Choć mogą głosować, kandydować w wyborach parlamentarnych czy uczyć się na uniwersytecie, to nie wolno im poruszać się na motocyklu lub rowerze, tańczyć, palić fajek wodnych, swobodnie zachowywać się w obecności obcych mężczyzn i... Lista jest długa. Za długa.

Siadamy w jednej z nowoczesnych knajp z widokiem na panoramę miasta. Rozmawiamy o tym, co nas łączy, a co dzieli. Dla mnie chusta na głowie to rodzaj eksperymentu. Dla Hody konieczność. Ja traktuję podróżowanie po Iranie jako przywilej, ona jako jedyną alternatywę. Za to ona może w dwie godziny pojechać na narty do kurortu Dizin, najwyższego w całym regionie, czy docenić przepiękną poezję w farsi. Miałyśmy przecież cieszyć się chwilą. Dlatego zamiast rozmawiać o trudnej sytuacji irańskich kobiet, decydujemy się na coś przyjemnego i teherańskiego. Zamawiamy kolejną porcję szafranowych lodów. Kalorii na wszelki wypadek nie liczymy.

Teheran - NO TO W DROGĘ

CZAS:14 dni

KOSZT: 3,5 tys. zł (w tym bilet lotniczy)

INFO

Powierzchnia: 730 km2. Ponad dwa razy tyle co Kraków.

Religie: islam szyicki.

Języki: farsi.

Waluta: rial (IRR); 10 tys. riali = 1 tys. tomanów = 3 zł.

Sezon zaczyna się pod koniec marca, gdy obchodzone jest święto Nowego Roku Nouruz. W 2012 r. zaczyna się ono 20 marca i trwa przez dwa tygodnie. Od połowy października do marca panuje irańska zima. Dobry moment dla turystów, którzy nie lubią tłoku.

Wiza turystyczna jest wymagana od wszystkich obywateli Polski i Unii Europejskiej. Można się o nią ubiegać w ambasadzie Iranu w Warszawie, ul. Królowej Aldony 22, tel. 617 15 85, www.iranemb. warsaw.pl. Koszt wizy turystycznej to 50 euro. Warto wspomnieć, że osoby mające w paszporcie wizę izraelską prawdopodobnie nie dostaną wizy irańskiej.

Z Polski nie ma bezpośrednich lotów. Najwygodniej jest lecieć tureckimi liniami lotniczymi przez Stambuł (koszt ok. 2,6 tys. zł, www.turkishairlines.com) lub białoruskimi liniami lotniczymi Belavia (koszt ok. 2 tys. zł, www.belavia.by).

Po Teheranie najlepiej poruszać się metrem. Jest szybkie, schludne i bezpieczne. Jeżeli ktoś zostaje parę dni, to polecam kupienie karty za 30 tys. riali, którą można wykorzystywać we wszystkich środkach lokomocji i uniknąć kolejek w kasach po bilety.

W autobusach kobiety jadą z tyłu i są przedzielone od mężczyzn barierką. Za bilety płaci się po przejechanej trasie (2 tys. riali za przejazd).

Taksówki są stosunkowo drogie i stoją w gigantycznych korkach. Za przejechanie ok. 5 km trzeba zapłacić 100 tys. riali. Polecam tylko wieczorem.

Autentyczne irańskie wyroby i przysmaki najlepiej kupić na Grand Bazaarze. Ceny nie są na sztywno ustalone, dlatego najlepiej wybrać się tam z teherańczykiem.

Przy al. Taleghani, vis­a­vis byłej ambasady amerykańskiej, są najlepsze sklepy z typowymi pamiątkami. Do wyboru obrusy, dywany, fajki wodne i irańska biżuteria.

Przy zakupie dywanu pamiętaj, że ręcznie tkane dywany na lewej stronie mają inny wzór. Im bardziej się różni, tym lepsza jakość.

Bardziej niż na to, że ktoś cię napadnie czy okradnie, trzeba uważać na to, co się mówi. Generalnie na ulicach jest bardzo bezpiecznie.

Wskazane szczepienie przeciw żółtaczce A i B, durowi brzusznemu.

NIEPEŁNOSPRAWNI

Choć daleko w Teheranie do ideału, jeżeli chodzi o przystosowanie miasta, to nie jest źle. Np. wiele stacji metra ma dostępne rampy. Więcej informacji można zdobyć, kontaktując się z agencją Key to Persia, en.key2persia.com.

Także turystki muszą przestrzegać hidżabu. Dlatego już do samolotu trzeba zabrać chustkę na głowę. A na siebie założyć luźną tunikę do kolan, z długimi rękawami, i spodnie.

Czwartek i piątek to weekend. Sobota – pierwszy dzień pracy.

Pieniądze, dolary lub euro wymienić warto w kantorach, np. przy ul. Ferdosi. W bankach procedura ta trwa dużo dłużej.

Obowiązkowo książka Szachinszach Ryszarda Kapuścińskiego.

Film Rozstanie Asghara Farhadiego. W 2011 r. zdobył główną nagrodę Złotego Niedźwiedzia na Festiwalu Filmowym w Berlinie.

3 sposoby na Teheran

Najlepiej jest zahaczyć się u irańskiej rodziny. To nie tylko sposób na darmowe spanie, ale wspaniała okazja na doświadczenie Iranu.

Przystępne ceny, dobra lokalizacja i miła obsługa. To wszystko można znaleźć w hotelu Hafez przy ul. Ferdosi. Ceny od 150 zł za pokój.

Hotel laleh international położony jest przy pięknym parku La’leh – ulubionym miejscu lokalnych nastolatków. www.lalehhotel.com

Kebab w irańskim wydaniu bardziej przypomina nasze szaszłyki i robiony jest z baraniny. Pycha za blisko 5 zł.

Dizi w jednej z licznych knajp na południu stolicy. Upewnij się, że potrawa dusiła się przynajmniej przez parę godzin. Na deser lody szafranowe.

restauracja przy drugiej stacji gondolki Tochal (2935 m), nie tylko dla narciarzy. Albo kręcąca się restauracja na szczycie wieży Milad.

ROZRYWKA

Kluczenie po klimatycznych uliczkach grand Bazaru. Najfajniejsze są strefy perfum i przypraw. Pomieszanie zmysłów gwarantowane.

Wieczór przy miłym bulgoczącym dźwięku fajki wodnej. Choć kobietom nie wolno palić, w niektórych miejscach przymykają na to oko (w przypadku turystek).

Kupowanie dywanów perskich. Kosztowne. Ale niesamowity wybór i kunszt wykonania przemieniają zakupy w prawdziwą przygodę.

Reklama

Julia Lachowicz, 2012

Reklama
Reklama
Reklama