Jakiś czas temu wpadł mi w ręce artykuł Andreasa W. Matthesa „Matta” – właściciela bazy ProTec w Playa del Carmen na Jukatanie. Opisywał w nim swoje nurkowanie w cenocie o nazwie Sabak Ha (Mętna Woda). To było coś! Przygotowania do potencjalnie najgłębszej polskiej eksploracji tej jaskini rozpocząłem niemal natychmiast po lekturze. Szybko ustaliłem, że w ostatnich latach zorganizowano do tej studni zaledwie trzy ekspedycje, które dotarły do głębokości 140 m w korytarzu kończącym się przepastną głębiną nazwaną Black Abyss (Czarna Otchłań). Sabak Ha znajduje się w środku meksykańskiego interioru. Cały sprzęt niezbędny do nurkowań technicznych trzeba by zatem przewieźć samochodami terenowymi z miejscowości Playa del Carmen leżącej na wybrzeżu. Z finansowego punktu widzenia to otchłań równie czarna jak wnętrze jaskini, którą chcemy spenetrować...
 
Największym problemem jest jednak samo nurkowanie. Wejście do interesującego nas korytarza znajduje się na 100 m. Po osiągnięciu tego punktu będziemy musieli płynąć kilka minut na głębokości 120 m aż do uskoku, czyli miejsca, gdzie jego dno gwałtownie opada. Najgorsze, że Matt nie pamiętał, ile czasu zajmuje pokonanie tego odcinka. 5 minut? Może 10? W tak ekstremalnych warunkach oznacza to ogromną różnicę w obciążeniu kondycyjnym. Dlatego chcemy uniknąć zabierania ze sobą więcej niż dwóch butli bocznych – reszta zostanie rozłożona wzdłuż liny poręczowej przez nurków zabezpieczających. Po osiągnięciu uskoku znajdziemy się na początku głębi Czarnej Otchłani. Co dalej? Nie wiadomo.

Słowo „cenot” pochodzi z narzecza Majów i oznacza „świętą studnię”. To miejsce, gdzie zapadł się strop jaskini i powstało oczko wodne (jeśli można tak nazwać, dajmy na to, stumetrową przepaść). Stanowi ono wejście do systemu zalanych korytarzy, w których woda przez cały rok ma stałą temperaturę. Do najbardziej znanych należą podwodne jaskinie w Riviera Maya, rozciągające się od Playa del Carmen poprzez Puerto Aventuras do Akumal i na obszarze Tulum. To raj dla nurków rekreacyjnych, ale żadne wyzwanie dla eksploratora szukającego wrażeń związanych z odkrywaniem nieznanego. Co innego jaskinie położone w głębi lądu... Według raportu Jukatańskiego Towarzystwa Speleologicznego na terenie stanu Jukatan znajduje się ponad 1650 cenotów. Mniej niż 10 proc. zostało zbadanych przez płetwonurków. Dlaczego tak niewiele? Po pierwsze – leżą z dala od utartych szlaków. Po drugie – żeby dotrzeć do lustra wody, trzeba z kilkunastometrowego klifu opuścić na linach sprzęt i samego nurka. Tak jak w przypadku Sabak Ha…

O świcie 13 stycznia 2010 r. w Méridzie budzi się cała ekipa Infovide-Matrix Diving Exploration 2010: ja, Czarek Abramowski – mój przyjaciel i partner nurkowy, nurkowie zabezpieczający: Robert Wurm i Darek Kożuch, ekipa filmowa: Jacek Szymczak, Piotr Grawender i Konrad Dubiel. Oczywiście jest też Andreas W. Matthes „Matt” – właściciel bazy ProTec, nasz mistrz logistyki. Trzy wielkie półciężarówki mamy wypakowane ładunkiem, na który składają się: 5 zestawów dwubutlowych i 25 butli bocznych, 6 skrzyń ze sprzętem nurkowym, 10 toreb podróżnych, 3 kamery filmowe i masa drobnicy.
 
Z Playa del Carmen do odległej o 400 km Méridy początkowo wiodą szerokie, proste drogi. Na ostatnim odcinku – płatnej autostradzie – zatrzymuje nas patrol wojskowy. Żołnierze przetrzepują ładunek w poszukiwaniu narkotyków, stanowiących w Meksyku prawdziwą plagę. Kilkadziesiąt kilometrów przed Méridą zjeżdżamy w boczne drogi biegnące przez malownicze wioski Jukatanu. Tu Meksyk jest inny niż w turystycznym stanie Quintana Roo – bogaty niegdyś region, w którym uprawiano sizal i wyrabiano z niego liny, należy teraz do najbiedniejszych w kraju. W końcu wjeżdżamy w dżunglę i po godzinie pokonywania bezdroży docieramy do Sabak Ha.
 
Staję na krawędzi klifu i patrzę na jeziorko średnicy ok. 40 m. W sierpniu poprzedniego roku, gdy przyjechałem tu z Mattem na rekonesans, przypominało brudną sadzawkę wypełnioną zielonymi smugami. Teraz tafla jest błękitna i przezroczysta. Może zatem nie będziemy skazani, jak zakładałem, na dekompresję w bełcie glonów? Nie mogłem mylić się bardziej...
 
Omówienie planu pierwszego nurkowania, konfiguracja ekwipunku i przygotowanie sprzętu zajmuje nam kilka godzin. Kiedy zanurzamy się wreszcie w odmętach Sabak Ha, dochodzi 16.00. Przejrzystość wody pozostawia sporo do życzenia, ale liczę, że poniżej 20 m stanie się rewelacyjna. Tak przynajmniej było podczas rekonesansu z Mattem. Wtedy zszedłem na 100 m i moim oczom ukazały się niezwykłe, gigantyczne ściany jaskini. Ale tym razem jest inaczej – glony, które latem unosiły się blisko powierzchni, teraz opadły i zanieczyściły cały akwen. To może być problem.

Szybko odnajdujemy linę poręczową przypiętą do pionowej ściany. Na 60 m znajduje się wejście do Kafejki Ślepych Ryb Jaskiniowych. Nie mogę odszukać kolejnej poręczówki, wchodzę więc do pasażu z własną liną. Po chwili Czarek zwraca mi uwagę na strop – poręczówka jest właśnie tam. Gdyby Matt wspomniał, że trzeba jej szukać na sklepieniu, a nie na dnie, zaoszczędzilibyśmy dużo czasu. A tak już przy pierwszym rozwidleniu pasażu poziom gazów zmusza nas do powrotu.
 
Nie możemy codziennie schodzić pod wodę. Używamy wielu butli, a samo ich nabijanie trwa 8 godzin. Robi to Matt zgodnie z naszymi wytycznymi. Na drugi dzień zaplanowaliśmy zanurzenie na 150 m z etapem na 100 m, ale... butle przygotowane przez Matta nie pozwalają na to!
 
Powietrze składa się z ok. 79 proc. azotu i 21 proc. tlenu. Poniżej 66 m poddane działaniu wysokiego ciśnienia staje się jednak zabójcze. Tlen może spowodować u nurka tzw. toksyczność tlenową (jej objawami są drgawki i utrata przytomności), zaś azot wywołuje niebezpieczną narkozę. Dlatego szykując mieszankę do nurkowań głębokich, pozbywamy się części tlenu i azotu i dopełniamy butlę helem, który ma małe właściwości narkotyczne. Taka mieszanka (tlen, azot, hel) nazywa się trimiksem. I tak trimiks 16/40 (16 proc. tlenu i 40 proc. helu) jest idealny na 80 m, ale już nie na 100 m, bo tlen osiągnąłby zbyt wysokie ciśnienie. Tam potrzebujemy trimiksu 12/50.
 
Po pewnym czasie wszystko staje się jasne – firma dostarczająca hel popełniła błąd i zamiast czystego helu otrzymaliśmy jego miks z 20 proc. tlenu. A Matt nie dopełnił obowiązków i nie sprawdził zawartości butli. Zaczynamy się nie lubić... Kiedy chcemy „doprawić” mieszanki, Matt informuje nas, że nie zamówił wszystkich butli z helem – pozostałe będą dopiero za dwa dni. Teraz nie lubimy się już bardzo. Poślizg oznacza wzrost kosztów i nieobecność Darka Kożucha na ostatnim nurkowaniu (musi wcześniej wrócić do Polski). Projekt zaczyna się sypać już na powierzchni. Co jeszcze czeka nas w jaskini?
 
Matt jakimś sposobem załatwia wcześniej kilka butli helu. Szybko ustalamy więc plan nurkowania. Z Czarkiem zejdziemy na głębokość 100 m. Tam zostawimy po dwie butle boczne i wejdziemy do korytarza Czarnej Otchłani. Mamy nadzieję osiągnąć 150 m. W tym czasie Robert i Darek spenetrują Pasaż Ślepych Ryb Jaskiniowych.
 
Koło południa schodzę z Czarkiem pod wodę. Po chwili otacza nas chmura siarkowodoru, który powstaje w wyniku gnicia glonów i innej materii organicznej opadającej na dno. Poniżej znajduje się haloklina, czyli granica między wodą słodką i słoną. Wrażenie jest piorunujące – słona woda niemal zatrzymuje mnie w miejscu. Widoczność spada do zera. Zmącona płetwami woda o różnej gęstości wywołuje „efekt cukru”. Muszę spuścić całe powietrze z worków wypornościowych i kombinezonu, by w ogóle ruszyć w dół. Na dno studni docieram dwie minuty później, niż planowaliśmy. Po przymocowaniu butli bocznych do liny jaskiniowej płyniemy w głąb Czarnej Otchłani. Opóźnienie rośnie do sześciu minut. To bardzo dużo, bo gazu wystarczy na 12 minut płynięcia i eksploracji...
 
Dookoła nas widoki jak z horroru. Dno pokrywa warstwa brunatnego pyłu. To dlatego jest tak ciemno – światło latarek nie odbija się od skał, jak to było w cenotach w Playa. Tam białe wapienie działały jak lustro rozświetlające okolicę. Tu z dna wystają złowieszczo poskręcane konary drzew. Nie widać bocznych ścian ani sufitu, więc brak nam punktów odniesienia. Opadamy w czarną czeluść. Za pierwszym zakrętem schodzimy w dół. Wolno. Zbyt wolno. Według mapy powinniśmy już osiągnąć uskok, tymczasem ciągle go nie widać. Po kilku minutach, na 115 m, poziom gazów zmusza nas do odwrotu.
 
Wniosek jest jeden – trzeba zmodyfikować plany. Wprawdzie czasu i funduszy nie zostało wiele, ale na szczęście dotarły do nas pozostałe butle z helem. Ze względu na opóźnienia musimy postawić wszystko na jedną kartę. A właściwie na dwie. Planowana eksploracja 200 m w głębinie Czarnej Otchłani nie jest możliwa w zespole dwuosobowym ze względów finansowych – koszt jednego nurkowania to ponad 2500 dolarów na głowę! Stawiamy na dość ryzykowny plan. Ja w asyście nurka zabezpieczającego spróbuję dotrzeć do dna Czarnej Otchłani. W tym czasie Czarek – samotnie, bo Darek wrócił już do Polski – zbada szerokość jej korytarza. Zakładamy, że będzie to nasze ostatnie nurkowanie.
 

Ósmego dnia zamiast strachu jest koncentracja, bo podczas tej wyprawy nic nie idzie gładko. Czarek z przerażeniem odkrywa, że jeden z jego komputerów nurkowych zresetował się po wyczerpaniu baterii. Tym samym stracił zapasowe urządzenie do mierzenia dekompresji. Komputer można inicjować, ale potrzebne są kody, które zna tylko producent sprzętu w Anglii. Poranek mija na nerwowym monitorowaniu poczty elektronicznej. Na szczęście tuż przed odjazdem otrzymujemy zbawiennego maila. Już w samochodzie dla świętego spokoju sprawdzam, jak się czują moje komputery, i własnym oczom nie wierzę: jeden z nich padł! Muszę wrócić do hotelu w Méridzie i go zresetować. Czy to znak, że jednak nie powinniśmy nurkować w Sabak Ha?
 
Zanurzamy się zgodnie z planem. Opadam pierwszy, za mną Robert z moimi butlami bocznymi. Ma za zadanie zabrać ode mnie zużyte i zostawić przy poręczówce pełne butle, na drogę powrotną. Tuż za nami opada Czarek. Znów przebijam się przez siarkowodór i haloklinę. Na 100 m przyczepiam do liny jaskiniowej butle boczne i ruszam w stronę wejścia do korytarza. Czas jest idealny. Nabieram przekonania, że tym razem uda się osiągnąć głębinę Czarnej Otchłani. Za mną płynie Robert, a przynajmniej tak mi się wydaje... Gdy przestaję widzieć światło jego latarki na przeciwległej ścianie jaskini, odwracam się zaniepokojony. Chaotyczne ruchy snopa światła sugerują sytuację awaryjną. Podpływam bliżej i widzę, że Robert utknął w kłębowisku poręczówki. Staram się go odplątać – bezskutecznie. Robert przerywa nurkowanie i rusza w stronę wyjścia z jaskini. Próbuję rozsupłać linę, żeby uwolnić chociaż moje gazy niezbędne do dekompresji, ale za długo to trwa. Muszę ją przeciąć.
 
Poczucie porażki jest bolesne. Nie osiągnęliśmy dna jaskini, za to zniszczyliśmy linę poręczową, co uniemożliwia dalszą eksplorację Sabak Ha. Na powierzchni zbieramy myśli. Mamy niewykorzystane gazy na 200 m – jeżeli dobijemy je powietrzem, będziemy mogli zejść na 160 m. Przynajmniej naprawimy poręczówkę. schodzimy z czarkiem raz jeszcze, zapominając o stresach ostatnich dni. Przy tej widoczności trudno będzie znaleźć linę z zapasowymi butlami, oddaloną od ściany studni o 15 m... Doczepiam do końca przeciętej poręczówki linę z kołowrotka i zanurzamy się coraz głębiej. Szukamy drugiego końca zniszczonej liny jaskiniowej, na dodatek opadliśmy w innym miejscu niż poprzednio. Upewniam się, że moja poręczówka jest dobrze umocowana do skał, i przeczesujemy teren. Wreszcie dopływamy do starej liny biegnącej w poprzek naszej trasy. Wychodzi na to, że wyznaczyliśmy o wiele krótszą drogę do Czarnej Otchłani. Związuję obie liny i naprężam poręczówkę. Sabak Ha może być eksplorowana przez kolejne ekipy.
 
Zostało nam jeszcze sporo gazów, ruszamy więc w dół wzdłuż liny, którą Matt zostawił tu 12 lat temu. Omszała poręczówka zlewa się z szarym piaskiem – łatwo stracić ją z oczu. Uskoku ciągle nie widać. Po kwadransie, gdy osiągamy głębokość 130 m, musimy wracać. Z uczuciem niedosytu patrzę na niknącą w głębinie linę. Jak długi może być ten korytarz? 250 m? 300 m? Podczas powrotu wpływamy nagle w śnieżycę – wzbudzone naszymi oddechami sklepienie jaskini obsypało nas wapiennym pyłem. Teraz widać jeszcze mniej.
 
Z ulgą zaczynamy wynurzanie. Czeka nas 5 godzin dekompresji. Na 60. metrze nerwowo rozglądam się za butlami, bo powinniśmy się już przepiąć na kolejną mieszankę. Odrywam się od ściany studni i płynę w mrok. Czarek zostaje przy poręczówce z latarką. Oddycham już oparami, gdy wreszcie – są.
 
Na 25. metrze znów problem – od kolejnych butli, które miały być tuż nad naszymi głowami, dzieli nas ponad 10 m. Niby niewiele, ale według komputerów musimy spędzić jeszcze pół godziny na większych głębokościach, inaczej grozi nam choroba dekompresyjna. Lepsze to niż utonięcie, więc jak rakieta ruszam do góry, chwytam butle i wracam do Czarka. Przez następne 3 godziny czekam na objawy choroby. Nic się nie dzieje.
 
Wynurzamy się w czerń meksykańskiej nocy. Na brzegu wita nas brawami cała wioska. Sabak Ha nie zdradziła nam swojej tajemnicy. Może kolejne ekipy nurkowe skorzystają z naszych doświadczeń i będą miały więcej szczęścia?
 
Jerzy Błaszczyk