Na Madagaskarze ciekawe jest to, że  tak naprawdę nie da się zaplanować podróży. Drogi i mosty zaznaczone na mapie często już nie istnieją z powodu cyklonów. Taxi-brousse odjeżdża z 8-godzinnym opóźnieniem, piroga płynie dwa dni zamiast kilku godzin, bo na morzu drze się żagiel. Mora mora – powtarzają wtedy Malgasze i śmieją się ze spieszących się białych.
Duże wrażenie zrobiło na mnie południe Madagaskaru – bardzo suche i odizolowane z powodu słabych dróg. Mimo że w kraj-obraz wdzierają się tam obce elementy – opuncje i kozy sprowadzone przez Francuzów – ciągle można podziwiać busz, którego widok wprawia w osłupienie. Baobaby, drzewa butelkowe, kaktusopodobne didiery o nieprawdopodobnych kształtach, wśród których uważny obserwator zobaczy wangi, kuje (perełki dla ornitologów) i lemury katta. Można by pomyśleć, że Bóg podczas tworzenia świata torbacze przeznaczył Australii, a pozostałe dziwolągi umieścił na Madagaskarze. To na południu spotkałam się z fady, które zabrania... podawania bezpośrednio kurzych jaj – trzeba je położyć na ziemi, by mogła je wziąć druga osoba. Takich fady jest na Madagaskarze mnóstwo, są nie mniej fascynujące niż przyroda i krajobrazy. Wystarczy porzucić turystyczne szlaki, by je odkryć. W buszu dzieci na widok białych uciekają z krzykiem, kobiety ubijają ryż w stępach, na matach suszy się szarańcza. Onieśmielała mnie gościnność Malgaszy, zwłaszcza w obliczu ich biedy, i zdumiewała radość życia ludzi, którzy nie mając prawie nic, często mają więcej niż my. Wyspa jednak się zmienia, wkracza tam cywilizacja – na półkach w sklepie obok nowiutkich żelazek z duszą, jakich używały nasze babcie, stoją odtwarzacze DVD!