Reklama

Spis treści:

  1. Baskijska czerwień, baskijski błękit
  2. Na placu Króla Słońce
  3. Miasto pałaców i surferów
  4. Piękne plaże, piękne fale
  5. Kraj Basków – jak zaplanować podróż

Rytmiczne bicie bębenków – to je słyszę najpierw. Potem pojawiają się skoczne dźwięki fletów, a zza zakrętu wyskakuje postać tańczącej wieśniaczki w czerwonej spódnicy z koronkowym fartuszkiem. Za nią cały w pląsach mężczyzna w czarnym baskijskim berecie i z czerwoną chustką zawiązaną wokół szyi. Znacząco wystają ponad tłum – już z daleka widzę ich od pasa w górę. Mają w końcu dobre 8 m wysokości!

Gdy parada podchodzi bliżej, u stóp tych marionetek gigantów dostrzegam ludzi ubranych na czarno, w czerwonych beretach i chustkach na szyi. Grają na txistu, rodzaju fletu, który stał się symbolem baskijskiego odrodzenia. Jego nazwa wywodzi się prawdopodobnie od słowa ziztu, czyli „gwizdać”, bo takie właśnie dźwięki wydaje z siebie ta piszczałka. Ma zaledwie trzy otwory, więc można na niej grać jedną ręką, a drugą – to już wymaga niezłej koordynacji – uderzać w zawieszony na ramieniu bębenek danbolin.

Roztańczona gromada znika za zakrętem i niemal od razu za nimi pojawia się orkiestra dzieciaków grających baskijskie melodie na wszystkim co się da: od trąbek po akordeon. I znów, wszyscy na czarno, z czerwonymi chustkami zawiązanymi na szyi tak, że z przodu jest węzełek, a na plecy spływa równiutki trójkącik materiału. Jego kolor to nie krwista czerwień ani nawet nie czerwony pomidorowy, tylko raczej lekko zardzewiała, dojrzała wiśnia.

Baskijska czerwień, baskijski błękit

Rozglądam się dookoła, po centrum Saint-Jean-de-Luz. W tym samym kolorze są okiennice okolicznych domów. Ich białe szachulcowe fasady pocięte są równymi liniami szachownicy z desek i bali, również malowanych na ten właśnie odcień czerwieni.

W witrynie sklepu obok dostrzegam materiały w piękne pasy i zaintrygowana wdaję się w rozmowę ze sprzedawczynią, która stoi w progu, podziwiając uliczny spektakl. Okazuje się, że ten charakterystyczny odcień czerwieni znany jest po prostu jako czerwień baskijska. Jej nazwa: „baigorry”, pochodzi od słów ibai gorri, czyli: „czerwona rzeka”. Legenda głosi, że farby w tym kolorze były pigmentowane byczą krwią, która miała odstraszać owady i zwalczać pleśń. Oczywiście z prawdą ma to niewiele wspólnego, bo pigment pochodził z tlenku żelaza, którego ruda powszechnie występuje w tych okolicach.

Z kolei baskijska zieleń, zwana wagonową, wywodzi się od dębu rosnącego w hiszpańskim mieście Guernica (po baskijsku: Gernika-Lumo; rozsławił je swoim obrazem Picasso) uważanym za najstarszą stolicę Basków. Jest on symbolem ich wolności, bo pod tym drzewem przez wieki możnowładcy przysięgali, że będą przestrzegać baskijskich wartości.

Z niebieskim jest najłatwiej – szafirowy błękit ma korzenie w rybackiej przeszłości regionu. Rodziny z wybrzeża, utrzymujące się przede wszystkim z połowu ryb, wykorzystywały do ozdabiania domów farbę pozostałą po malowaniu łodzi. I to właśnie na wybrzeżu niebieskie odcienie drewnianych detali domów są najpopularniejsze.

Ten wykład ekspedientki o kolorach uświadamia mi, że znalazłam się w krainie, gdzie najdrobniejszy szczegół ma znaczenie. Zaczynam więc tym uważniej im się przyglądać. A możliwość ku temu mam idealną, bo trafiłam w sam środek święta patrona miasta Saint-Jean-de-Luz (obchodzonego pod koniec czerwca), czyli św. Jana Ewangelisty.

Dla Basków to ważne święto, ale też znakomita okazja do manifestacji swojej tożsamości. Kraj Basków, zwany też Baskonią, rozciąga się zarówno po francuskiej, jak i po hiszpańskiej stronie granicy. Przy czym warto zaznaczyć, że część hiszpańska jest kilka razy większa.

beret baskijski
Mężczyzna w berecie baskijskim w mieście Sanit-Jean-de Luz fot. Lamio Giancarlo/Shutterstock

Na placu Króla Słońce

Saint-Jean-de-Luz to dawna wieś rybacka, a dziś wytworny kurort. Leży niemal przy samej granicy z Hiszpanią, nad idealnym łukiem zatoki, która stanowi jedyny naturalnie osłonięty port po francuskiej stronie baskijskiego wybrzeża. Był on tu od zawsze i już w XV w. rybacy wypływali z niego hen, ku wybrzeżom Nowej Fundlandii, na połowy dorsza i polowanie na wieloryby.

Wysokie pomosty z ruchomymi trapami przypominają o potężnych pływach. Ale port jest wyjątkowo dobrze schowany. Dodatkowo kryje się za plecami eleganckich domów stojących frontem do oceanu, a konkretnie – Zatoki Biskajskiej. Wpływają do niego właśnie niewielkie łodzie o kolorowych burtach. Jeszcze przed chwilą brały one udział w wyścigach na wodach zatoki. Mają 6 m długości, a w każdej siedzi przy wiosłach trzech mężczyzn o potężnych ramionach, wyrobionych ciągłymi zmaganiami z wysokimi falami.

Batteleku – tak nazywa się tutejsza tradycyjna łódź rybacka na żagiel lub wiosłowa. Określenie pochodzi od od słowa batel, czyli „kajak”. Jednostki te znane tu były już w XIII w. Łowi się z nich głównie małe kalmary (słynne i pyszne chipirones), anchois i morszczuka. Niewiele brakowało, a batteleku odeszłyby w zapomnienie. Gdy pewien pasjonat w latach 70. XX w. rozpoczął ich poszukiwania, odnalazł tylko pięć „ostańców”. Dziś znów są stałym elementem krajobrazu, a ich zawody uświetniają wiele świąt, jak np. to dzisiejsze.

Tuż przy porcie mieści się najważniejszy w mieście plac – Ludwika XIV, który do historii przeszedł jako Król Słońce. Dlaczego akurat o nim się tu tak pamięta? Wszystko za sprawą traktatu pirenejskiego z 1659 r., który zakończył wojnę francusko-hiszpańską. Symbolicznie przypieczętowało go małżeństwo Ludwika XIV, który przybył właśnie do Saint-Jean-de-Luz, by poślubić infantkę Hiszpanii, Marię Teresę Austriaczkę.

Oboje mieli po 22 lata i byli podwójnymi kuzynami. Królewna – jak przystało na dziedziczkę Habsburgów – była dość niska, pulchna, a pod jej blond czupryną kryły się małe niebieskie oczy i charakterystyczna „habsburska warga” (wynik ciągłego zawierania małżeństw wewnątrz jednego rodu). W czasie uroczystości zamieszkała w efektownej rezydencji bogatego baskijskiego armatora, górującej nad portem. Budynek, nazywany dziś, a jakże, Domem Infantki, wyróżnia się różową fasadą z cegły i kamienia oraz dwiema galeriami z arkadami w stylu włoskim. Ślub wzięli w katedrze słynącej z zachwycającego złotego ołtarza. Nie zważali przy tym na to, że była ona wciąż jeszcze w budowie.

Miasto pałaców i surferów

„Jedliśmy krewetki i piliśmy piwo. Miasto było zatłoczone. Każda ulica pełna. Duże samochody z Biarritz i San Sebastián bez przerwy podjeżdżały i parkowały wokół placu. Przywoziły ludzi na corridę” – pisał sto lat temu w powieści „Słońce też wschodzi” Ernest Hemingway. Do Biarritz, które wyznacza drugi kraniec wybrzeża francuskiego Kraju Basków, miał szczególny sentyment. I trudno mu się dziwić. To pyszny kurort pełen imponujących kamienic, które równie dobrze mogłyby stać w Paryżu. Pełno tu XIX-wiecznych pałaców i domów bogatych rodzin. Jak np. równie dostojna, co potężna willa Eugenia. Powstała w 1854 r. na polecenie Napoleona III jako letnia rezydencja dworu i cesarzowej.

Niejako dla kontrastu powyrastały pomiędzy nimi dziwne betonowe budowle schodzące po klifach niemal do samego poziomu oceanu. A także masywne hotele i apartamentowce stojące za plecami pięknego łuku Grande Plage o złotym piasku. Tę architekturę można by było określić jako nowoczesną pewnie jakieś 60 lat temu.

biarritz
fot. Roaming Pictures/Shutterstock

Są tu też modne butiki, świetne knajpy, no i przede wszystkim wszechobecni surferzy. Schodzą w czarnych piankach ulicami ku plaży, by ujarzmiać wielkie fale lub dopiero się tego nauczyć. Z policzkami i nosami wymalowanym na różowo, biało lub niebiesko, by uniknąć poparzeń, z piaskiem i solą we włosach. To oni nadają Biarritz ton i luz.

Piękne plaże, piękne fale

A skoro o surferach mowa, to przenieśmy się do Guéthary, osady, która rozłożyła się na klifach pomiędzy piaszczystymi plażami. Jej centralnym punktem jest oczywiście port, dawniej ważny, dziś ledwie zauważalny.

Zamieszkuję w domu mającym to szczęście, że stoi w pierwszej linii, na klifie, tuż koło latarni morskiej, która kiedyś służyła wypatrywaniu wielorybów. Dom nazywa się Etxea, czyli po prostu... „dom”. Jest rozłożysty, z dwuspadowym, niesymetrycznym dachem, ma szachulcową fasadę. Ale i tak nikt na nią nie patrzy, bo całą uwagę skupia ocean. A także wściekle zielone klify porośnięte intensywną zielenią. Są tu hortensje z kwiatami wielkimi jak ludzkie głowy, odurzający jaśmin i trawy sięgające do ramienia.

Z tej obfitości wyłaniają się porozrzucane na klifie piękne domy otoczone wymuskanymi ogrodami. U ich stóp kultowa wśród surferów plaża Parlementia – znana z dużych fal załamujących się daleko od brzegu. Stromą ścieżką wzdłuż klifu schodzą tu surferscy wyjadacze z małymi, szybkimi i zwrotnymi deskami niesionymi nonszalancko pod pachą albo na głowie. Kocioł zacznie się, gdy już wejdą do wody. Fale załamują się elegancko, można na nie liczyć. Tak samo jak na to, że przemielą mniej wprawnych śmiałków i podniosą wszystkim poziom adrenaliny.

Potem aperitif w barze z widokiem, gdzie nie ma stolików, tylko deski surfingowe poprzyczepiane wprost do nabrzeżnego murka. Można też coś zjeść w Bahia Beach przy wielkich ławach, które po godz. 22 zamieniają się w taneczny parkiet. Właściciel odstawia garnki i bierze w obroty niewielki syntezator oraz mikrofon. Modnie ubrana młodzież rusza w tan. Kontuzji kostki łatwiej się tu chyba nabawić niż w trakcie surfingu. Śpiewają, biją brawa i mielą powietrze, kręcąc młynki chustkami. Czerwonymi, rzecz jasna.

Kraj Basków – jak zaplanować podróż

Do Biarritz z Paryża najwygodniej dotrzeć samolotem (m.in. z lotniska Orly), a ceny biletów w obie strony zwykle zaczynają się dziś od ok. 700–1000 zł, zależnie od terminu, alternatywą jest szybki pociąg TGV, który pokonuje trasę z Paryża do Biarritz w ok. 4 godziny, a ceny biletów w jedną stronę najczęściej mieszczą się w przedziale 80–120 euro przy wcześniejszej rezerwacji.

Na nocleg warto rozważyć Kaliko w Bidart, mieszczące się w tradycyjnym baskijskim domu z elementami szachulcowymi (ceny zwykle od ok. 100–120 euro za noc) lub Mosaikhotel w Saint-Jean-de-Luz, kameralny i położony kilka minut spacerem od plaży (od ok. 90–110 euro).

Jeśli chodzi o jedzenie, w Bidart świetnym adresem jest Auberge Koskenia przy głównym placu, znana z doskonałych tapas i lokalnych win, w Saint-Jean-de-Luz warto zajrzeć do Xaya, serwującej nowoczesną kuchnię baskijską opartą na sezonowych, lokalnych produktach, natomiast w Biarritz nie można pominąć historycznej Café Miremont, legendarnej cukierni i herbaciarni działającej od 1872 roku.

Warto też wiedzieć, że charakterystyczny baskijski beret pozostaje ważnym symbolem lokalnej tożsamości – tradycyjnie czarny, dziś często także czerwony, wykonywany z wełny merynosów z Pirenejów i produkowany m.in. w manufakturach w Bayonne oraz Oloron-Sainte-Marie, a jego cena wynosi obecnie około 30–35 euro.

Źródło: National Geographic Traveler

Nasz ekspert

Anna Janowska

Dziennikarka i pisarka podróżnicza. Wszystko robię wolno, więc wpisuję się – niejako mimo woli – w trend na podróżowanie slow. Nie liczę odwiedzanych krajów, bo napędza mnie ciekawość świata, a nie potrzeba bicia rekordów. Szczególnie pociągają mnie wyspy, bo widok na wodę to coś, co uwielbiam, a ograniczone terytorium i efekt – nawet pozornego – oddalenia mnie fascynują. Od niedawna więcej podróżuję na krótszych dystansach, bo przeprowadziłam się do Tuluzy i wciąż odkrywam ten nowy dla mnie kawałek Francji. 

Anna Janowska
Reklama
Reklama
Reklama