Po dwóch tygodniach niezwykłych zachodów słońca, malowniczych fiordów, wodospadów, skał i przepaści, czyli atrakcji, z których słynie Norwegia, odczuliśmy wreszcie potrzebę nowego wyzwania lub powrotu do normalności. Właśnie wtedy trafiliśmy na rozciągnięte wzdłuż północno-wschodnich wybrzeży Norwegii archipelagi: Vesteralen i Lofoty. Tu przeżyliśmy coś, co przytrafia się jedynie nielicznym – zaglądaliśmy w oczy kaszalotom.
Około 60 km na północ od Andoya – najdalej na północ wysuniętej wyspy archipelagu Vesteralen – przebiega granica szelfu kontynentalnego. Miejsce to jest żerowiskiem kaszalotów. Spędzają tu lato, by na głębokości tysiąca metrów polować na olbrzymie głowonogi. Rejon ten można też nazwać żerowiskiem głodnych wrażeń turystów, przybywających na tzw. whale safari. Wypełnione ludźmi stateczki wyruszają z portu Andenes. Po dwugodzinnym rejsie załoga wypatruje „znaku wieloryba”, czyli fontanny pary wodnej wydychanej przez zwierzę po wynurzeniu z ogromnej głębokości. Taka fontanna to znak, że przez kilka minut kaszalot będzie odpoczywał przy powierzchni, by zebrać siły przed następnym prawie godzinnym, nurkowaniem. Przy wielkim szczęściu fontanna może pojawić się na tyle blisko, że statek zdąży podpłynąć na odległość umożliwiającą spojrzenie wielorybowi w oko.
Taki pokaz zdarzył się nam kilkakrotnie w ciągu jednego rejsu. Okazało się, że kontakt wzrokowy z kaszalotem odbiera mowę wszystkim turystom, nawet rozwrzeszczanym dzieciakom. Skamieniali tłoczą się przy relingach do momentu, aż olbrzymi ssak ponownie zanurkuje głową w dół, demonstrując swoją potężną płetwę ogonową. Ale zazwyczaj turyści obserwują z daleka dwie-trzy fontanny, a bliskie spotkania z wielorybem przytrafiają się nielicznym. Mieliśmy więc ogromne szczęście. Podobnie jak kaszaloty na Vesteralen, na sąsiednie Lofoty w poszukiwaniu pożywienia przypływają orki. Ściągają je śledzie, licznie gromadzące się w tutejszych wodach od października do grudnia. Całe stada, czy raczej grupy rodzinne pięknych waleni, spędzają krótkie polarne dni po przesileniu jesiennym na rozkosznym obżarstwie.
Orki także mają swoich entuzjastów, którzy późną jesienią przybywają do Svolvaer na wyspie Austvagoy. Przy dobrej pogodzie ekipy badaczy, filmowców, fotografów i płetwonurków docierają kutrami na orkowe żerowiska, by podziwiać niezwykły spektakl.



W sierpniu, gdy przyjechaliśmy w te strony, jest jednak na to trochę za wcześnie. Chociaż i latem trafiają się niezwykłe zoo-spotkania, np. ze stadami delfinów, które towarzyszą płynącym łodziom. Przy dobrej pogodzie uważni obserwatorzy mają szansę wypatrzyć finwala, a nawet płetwala błękitnego, ale ssaki te są bardzo płochliwe. Vesteralen i Lofoty – te dwa archipelagi leżą w niewielkiej odległości od siebie i mają zbliżone warunki klimatyczne, jednak na tym podobieństwa się kończą. Na płaskim Vesteralen namiot można rozbić niemal wszędzie. Na Lofotach to kompletnie nie do pomyślenia. Niezwykle strome, surowe skały wyrastają wprost z morza. Trudno zrozumieć, jakim cudem udało się przeprowadzić wśród nich tak znakomite drogi. Na poszarpanych zboczach, prawie na gołym kamieniu, walczą o przetrwanie sosny, świerki, a nawet drzewa liściaste, wygięte w fantastyczne kształty. Wykorzystują one każdą szczelinę dla zakotwiczenia się korzeniami w skale. Podobną strategię przyjmują ludzie. Budują swoje siedziby w kompletnie nieoczekiwanych miejscach, wydawałoby się, że całkiem niedostępnych. Maleńkie czerwone domki to znak rozpoznawczy Norwegii, ale tylko na Lofotach widuje się je wetknięte między skały tak wysoko. Mieszkańcy rybackich wiosek z braku płaskiej powierzchni stawiają domy częściowo na palach. W zależności od stanu morza ich chaty wyglądają jak zwodowane arki lub jak unieruchomione w piachu wielkie, czerwone pająki. Podróżowanie po Lofotach nie jest łatwe, trudno zorientować się co do kierunku podróży. Linia brzegowa jest zaprzeczeniem wszelkiej regularności, fiordy wcinają się wąskimi jęzorami głęboko w ląd. Morze wyrasta z każdej strony, niebezpiecznie zbliża się do szlaku, nagle zastępuje drogę. Dopiero po chwili okazuje się, że dotarliśmy do długaśnego mostu, a tylko na podstawie mapy można stwierdzić, czy to następny fiord, czy już całkiem inna wyspa.
W pobliżu Svolvaer, gdzie ściągają jesienią i zimą miłośnicy orek, możemy zmierzyć się z inną atrakcją – wspinaczką na szczyt Svolvaergeita, tzw. Kozi Wierch – słynną 40-metrową skałę o rozdwojonym szczycie. Ponoć niektórzy śmiałkowie przeskakują z jednego czubka na drugi, my jednak nie próbujemy i pozostajemy przy wspinaczce. Szlaki są tu nieźle oznakowane, upał raczej nie daje się we znaki, a widoki zachwycają. Istnieją nawet szkoły wspinaczki zajmujące się organizacją górskich wędrówek.
Kiedy wreszcie syci wrażeń szukamy miejsca na odpoczynek, okazuje się, że nie takie to proste. Pola namiotowe są nieliczne i – jak na Norwegię – gęsto zaludnione. Ale poza nimi nie sposób znaleźć gdzie indziej równego skrawka ziemi pod namiot.

Tę, jedyną zresztą, niedogodność szybko rekompensuje nam przedziwne usytuowanie naszego kempingu. Są to mianowicie niezbyt szerokie, choć w miarę równe tarasy, schodzące stopniowo ku wąskiej zatoce morskiej z przejrzystą, zimną wodą. Rankiem następnego dnia w bezmiernym zdumieniu zamiast jęzora fiordu odkrywamy rozległą, piaszczystą plażę. Morze cofnęło się o dobre sto metrów! Nie chce nam się brnąć po piachu, żeby się wykąpać, czekamy więc, aż woda wróci.
Póki to nie nastąpi, wspinamy się na skałki, które malowniczo ograniczają nasz biwak. Jak na polskie warunki są strome i niebezpieczne, co nie powstrzymuje różnojęzycznej gromady dzieciaków. Ich rodzice, całkowicie zrelaksowani, nawet nie patrzą w tym kierunku, a przecież nawet z dołu widać tablice ostrzegawcze! Z ciekawości wdrapujemy się na szczyt i czytamy: nie wolno śmiecić i przemieszczać kamieni. Nie ma nic o niebezpieczeństwie spadnięcia.
Ponieważ jesteśmy płetwonurkami, z zainteresowaniem rozglądamy się za bazą nurkową. W Kabelvag spotykamy miłych ludzi, którzy wiozą nas łodzią w świetne miejsce. Dziwi ich, że za kołem polarnym chcemy nurkować w piankowych, czyli przemakalnych skafandrach! Chłodna i wzburzona woda norweskich fiordów odstrasza wielu amatorów podwodnej przygody. My jednak udajemy twardzieli. Ale po wynurzeniu się niektórzy z wdzięcznością przyjmują od naszych opiekunów porcję ciepłej wody z termosu, wylaną na plecy pod skafander. Jednak było warto – być na Lofotach i nie zanurkować to jak pojechać do Egiptu i zapomnieć obejrzeć piramidy. Bogactwo życia jest tu nieporównywalnie większe niż w ubogich w pokarm morzach strefy tropikalnej. Skaliste ściany gęsto porośnięte lasami brunatnic są doskonałym schronieniem dla wielu gatunków ryb. Nawet nasze bałtyckie dorsze dorastają tu do rekordowych wymiarów. Spotkanie kilkudziesięciokilogramowej ryby nie jest jednak łatwe – preferują one zwykle głębokości niedostępne dla nurków rekreacyjnych. Ale pływanie w ogromnej ławicy ryb, obserwowanych bacznie przez oczka ukrytych pod kamieniami krabów i homarów, jest też nie lada przeżyciem.
Tam, gdzie silne prądy morskie obmywają pionowe skały, można trafić na kolejną niespodziankę. Podwodne kolorowe ogrody tworzą tu kolonie gąbek i ukwiałów. Na pierwszy rzut oka aż trudno uwierzyć, że to nie rafa koralowa.
Po wielodniowej podróży międzynarodową trasą E10 docieramy do południowego krańca wyspy Vestvagoy, gdzie nasza droga tonie w morzu. W ten sposób odkrywamy cudownie położoną XIX-wieczną wioskę rybacką o dźwięcznej nazwie A. Znaczna jej część została przekształcona w Muzeum Norweskich Wiosek Rybackich – coś w rodzaju parku etnograficznego. Nas jednak najbardziej kusi obserwacja różnych gatunków ptaków, które na tym skrawku wybrzeża znalazły dobre warunki lęgowe. A może, tak jak my, dotarły do końca archipelagu i już nie chciało im się wracać? Chociaż wiemy, że za linią horyzontu są jeszcze dwie wyspy: Vaeroy i Rost, należące do Lofotów, nie jesteśmy już ich ciekawi. Czujemy się pełni wrażeń, nasyciliśmy oczy surowym pięknem tych miejsc. Wystarczy do następnej wyprawy.