Armenia, Górski Karabach, Gruzja. Wędrowaliśmy przez dwa miesiące. Spacerowaliśmy po lodowcu, cofnęliśmy się w czasie w wioskach Swanetii. Poznaliśmy setki kierowców, wysłuchaliśmy tysięcy toastów, wypiliśmy morze wina i kieliszek 30-letniego koniaku. To wszystko za nieco ponad 600 zł od osoby. Wystarczyło nawet na wysłanie pocztówek i zakupy.

Reklama

Uwaga, czołgi

Dojazd z Warszawy do Armenii zajął nam sześć dni. Po drodze znaleźliśmy się m.in. w gruzińskim miasteczku Khulo. Dzięki zaproszeniu kierowcy zaliczyliśmy lokalną imprezę. Za każdym razem urzeka mnie gruzińska gościnność. Podczas przyjęć stół uginał się od jedzenia – mięs, serów i chaczapuri – zapiekanych placków z serem. A na grillu skwierczały szaszłyki. I obowiązkowo wino oraz czacza – bimber winogronowy. Pomiędzy gośćmi krąży specjalny kielich do wznoszenia toastów. Zazwyczaj wykonany jest z plastikowej butelki, ma litr pojemności, uprawnia do wzniesienia toastu i wypicia alkoholu do dna! Po gruzińskiej imprezie ciężki był poranek. Ale posileni ruszyliśmy w dalszą drogę. Do Armenii wjechaliśmy przez przejście graniczne w pobliżu miasteczka Bavra. Pustki. Zdawać by się mogło, że znaleźliśmy się w miejscu zapomnianym przez wszystkich. Pierwsze różnice między Gruzją a Armenią? W Gruzji po wielu drogach leniwie spacerują krowy, które ostentacyjnie ignorują samochody. W Armenii przez ulice przebiegają stada owiec poganiane przez konnych pasterzy. Domy budowane są z tufu – wulkanicznej, lekkiej skały. Płoty i ogrodzenia z pordzewiałych wraków samochodów. Takie było pogranicze. Turystyczna wiza pozwalała nam na trzytygodniowy pobyt. Armenia to maleńki kraj – niecałe 30 tys. km² (mniej niż powierzchnia woj. mazowieckiego). Byliśmy przekonani, że w 21 dni zdążymy ją przejechać. Ale nie udało się, dlatego nasz pobyt przedłużyliśmy o dwa tygodnie. Armenia to kraj gór. Naturze udało się stworzyć tu chyba wszystkie możliwe górskie formy i uroki.

Jest ośnieżony i niebotyczny wulkan Aragac, którego zdobycie pokrzyżowała nam pogoda, są góry łagodne, miękkie od długich kłosów traw, są góry zielone, skryte w gęstwinie lasów i mgieł, są góry martwe, palące rozżarzonymi w słońcu skałami. A pomiędzy tą górską wariacją lśni jezioro Sewan, morze Armenii ocalone przed niszczycielską mocą gospodarczych pomysłów ZSRR. Namiot można rozbić niemal wszędzie. A dzięki gościnności mieszkańców podróżnik z plecakiem na pewno nie umrze z głodu. Przemierzając Armenię, dowiedzieliśmy się od jednego z kierowców, że turyści mogą wjechać do Górskiego Karabachu. Ormianie mówią, że kto raz go zobaczy, będzie chciał się tam żenić, żyć i umrzeć. Ostre górskie granie ciągnące się po horyzont i zalesione doliny robią wrażenie. Nawet jeśli granicę pokonuje się w malutkim aucie, w którym jakimś cudem mieści się pięciu rosłych chłopaków, dwoje polskich turystów i ich dwa wielkie plecaki. Pierwszej nocy kierowca zostawił mnie i Tomka na poboczu. Przedarliśmy się przez chaszcze, by na polanie rozstawić namiot.

Dopiero rankiem zauważyliśmy znak „Uwaga, czołgi”. Byliśmy na pograniczu, gdzie kilka dni wcześniej doszło do wymiany ognia pomiędzy żołnierzami Azerbejdżanu i Karabachu. Wtedy obiecaliśmy sobie, że już nie będziemy zbaczać ze szlaku. Ale jeszcze tego samego dnia złamaliśmy nasze postanowienie, bo kierowca wiozący swojego ojca do dzikich gorących źródeł zabrał także i nas. Kąpaliśmy się nocą w „jacuzzi” pośrodku lasu. Woda bulgotała i parzyła. Tuż obok nas jeden z Ormian – pewnie w przypływie alkoholowego geniuszu – gotował w źródle parówki…

Wieże między kukurydzą

Republika Górskiego Karabachu naprawdę nas oczarowała. Spotkaliśmy wiele gościnnych osób. Choć znacznie mniej wylewnych i hałaśliwych niż mieszkańcy Armenii. Tu chyba każdy ma swoją bolesną historię. Opowiadali nam o wojnie, latach przesiedleń i prześladowań. Odwiedziliśmy m.in. Steppanakert – stolicę republiki, która jest dziś zadbanym, czystym, tętniącym życiem miastem. Ale wystarczy pojechać do pobliskiego Sushi, by zobaczyć miasto gruzów i zniszczenia. Poznaliśmy wszystkie zabytki oznaczone na naszej mapie. Dotarliśmy też na górskie łąki, o których nikt nie mógł nam z całą pewnością powiedzieć, czy były Ormian, Azerów, czy mieszkańców Karabachu, a każda z naszych map zapatrywała się na nie inaczej. Pojechaliśmy do gruzińskiego regionu Swanetia. Odwiedziliśmy wioskę Ushguli, która dzięki swojej architekturze wpisana jest na listę światowego dziedzictwa UNESCO. W Swanetii w każdej wiosce natkniemy się na średniowieczne wieże obronne wyrastające między zagonami kukurydzy, wznoszące się między kurnikiem a chlewikiem. Każdy szanujący się gospodarz miał kiedyś swoją wieżę, by bronić się przed sąsiadami. Swanowie uchodzą w Gruzji za bardzo wojowniczych i bardzo upartych. Są też bohaterami wielu kawałów. A gdy opuści się wioski, gdzie dzieci, kury i warchlaki bawią się wspólnie w strumykach płynących średniowiecznymi uliczkami, wjedzie się w góry tak niewyobrażalnie piękne, że trudno je opisać. Na własne oczy trzeba zobaczyć lodowce, łąki, skaliste stoki, wodospady i potężne jodły… Do Gruzji można wracać bez końca.

Warto wiedzieć: Anna Bunikowska - weterynarz, pochodzi ze Słupska Anna Bunikowska (Fot. Archiwum prywatne)

Wybrałam to miejsce, bo: Zawsze mnie ciągnie w nieznane, a nigdy wcześniej nie byłam w Armenii. Poza tym mieliśmy z Tomkiem bardzo ograniczony budżet, więc w grę wchodziły tylko kraje bez drogiej wizy wjazdowej.

Moja podróż jest wyjątkowa, bo: Poruszaliśmy się jedynie autostopem, nie wydaliśmy nawet złotówki na transport publiczny.

Reklama

Mój patent: Nie ma lepszego sposobu na poznanie kraju i ludzi niż podróż autostopem. I nieważne, czy będziemy siedzieć w szoferce tira, klimatyzowanej limuzynie, czy śmierdzącym benzyną i tanim tytoniem gracie. Nie trzeba rezerwować biletów, czekać na dworcach, rozszyfrowywać rozkładów jazdy. Wystarczy wyjść na drogę i wyciągnąć rękę.

Reklama
Reklama
Reklama