Ja, pielgrzym
Wszystkie (trzy) drogi prowadzą Przeszłam jedną z nich.

Nigdy nie miałam potrzeby, by pójść na pielgrzymkę. Aż kiedyś do samolotu zabrałam Pielgrzyma Paula Coelha. Za oknem chmury, pustynia, zielone wzgórza. A ja czytałam o ćwiczeniu polegającym na tym, by iść dwa razy wolniej, patrzeć i zapamiętywać. O drodze, która z każdym krokiem wzbogaca. Postanowiłam zacząć swoją wędrówkę dokładnie tam, gdzie Pielgrzym ją skończył. W O’Cebreiro.
odróż do grobu świętego Jakuba mógł przebyć każdy jścijanie, dziś także wyznawcy innych religii i ateiści.
W O’Cebreiro pada. „Deszcz zwykłemu człowiekowi nie służy” – myślę i idę prosto do schroniska. Przy barze leżą „paszporty pielgrzymów” – książeczki, do których wbija się stemple. To na ich podstawie w biurze w Santiago wydawane są certyfikaty świadczące o odbytej drodze zwanej „Compostelą”. Po co? Bo nie wszyscy pielgrzymi są tacy znowu święci, o czym przekonano się już w średniowieczu. Zdarzało się, że skazywanym przez kościelne sądy za drobniejsze przewinienia odpuszczano karę, pod warunkiem że dotrą do grobu świętego Jakuba, i na dowód przyniosą stamtąd muszlę. Problem, że podobne muszle można było dostać na przykład na francuskim wybrzeżu. To dla nich – skazańców – zaczęto więc wystawiać pisemne pokwitowania. Aby zdobyć certyfikat, współcześni piechurzy muszą pokonać co najmniej 100 km. Ja mam zamiar przejść 151.
Jest 8 września, dzień patronki O’Cebreiro – Najświętszej Marii Panny. Wraz z tłumem udaje mi się wcisnąć do wnętrza kościoła – niespodziewanie jasnego i przestronnego jak na romańską świątynię. Zbudowano ją w IX w. Lecz z dawnego kształtu niewiele zostało. Niszczona kilkakrotnie przez pożary była za każdym razem odbudowywana. Długi sznur ludzi trzymających w rękach zapalone świece powoli sunie ku XII-wiecznej figurze Matki Bożej. Potem przechodzą do nawy bocznej, aby dotknąć relikwii ciała i krwi Zbawiciela. To wyjątkowa okazja. Na co dzień spoczywają zamknięte w relikwiarzu podarowanym przez królewską parę Izabelę i Ferdynanda, którzy w 1486 r., idąc do grobu świętego Jakuba, zatrzymali się właśnie w O’Cebreiro. Dzięki nim świat usłyszał o cudzie, który miał się tam wydarzyć. Kiedy biedak z sąsiedniej wioski, przemoczony, głodny i spóźniony, wszedł podczas mszy do kościoła, ksiądz trzymający w ręku hostię pomyślał: „temu już żadna modlitwa nie pomoże”. Wówczas chleb zamienił się w ciało, a wino w krew Chrystusa, bo na „drodze zwykłych ludzi” każdy jest równy wobec Boga. Historia „galicyjskiego Graala” zainspirowała Ryszarda Wagnera do napisania opery Parsifal.
I wtedy właśnie po raz pierwszy w łeb bierze mój misterny pielgrzymkowy plan. Miałam zamiar zejść z tej góry i dotrzeć przynajmniej do Hospital da Condesa. Ale zostaję, bo zaczyna się fiesta. Daję się ponieść tłumowi do wielkiego namiotu. Po drodze kątem oka widzę pomnik księdza Valiny. To on w latach 60. wspólnie z chłopcami z O’Cebreiro oznaczył dawną drogę. Używali żółtej farby, którą dostali w prezencie. I takie żółte znaki prowadzą pielgrzymów do dziś.
W namiocie jest duszno i nareszcie ciepło. Stojąca za wielkim stołem kobieta krawieckimi nożyczkami tnie macki ugotowanej ośmiornicy. Stertę biało-fioletowych krążków układa na drewnianym talerzu i posypuje papryką. To galicyjski przysmak pulpo de gallega, jedzenie biedaków. Do tego wino i... rozmowy, rozmowy, rozmowy. O wszystkim, jedzeniu, życiu, wierze, małych śmiesznostkach i wielkich sprawach. Obcy stają się znajomymi.
Następnego dnia śliskim zboczem schodzę w dół. Razem ze mną Eva i Thomas – poznani poprzedniego wieczoru Hiszpanie. Wybieramy dłuższą drogę do Triacastela, po to by zobaczyć Samos. To tam wychował się król Alfons II, ten sam, za panowania którego odkryto grób Jakuba. Po śmierci ojca Alfonsa jego matka, w obawie, że pretendenci do korony zechcą zgładzić prawowitego następcę tronu, ukryła go w klasztorze Benedyktynów. Zbudowany został w VII w. Przy wileje nadane później przez Alfonsa II stały się początkiem potęgi klasztoru. W czasach świetności mieszkało w nim kilkuset mnichów (teraz tylko 18). W XVII i XVIII w. benedyktyni zatrudniali najlepszych architektów. A ci nie przejmowali się historią. Dlatego do dziś przetrwał jeden romański portal i gotyckie sklepienie w wirydarzu. Artyści puszczali wodze fantazji i ozdabiali klasztor według najnowszych, w owym czasie, trendów. Zdarzyło im się przesadzić. Na przykład z fontanną. Wyobrażenia syren z bujnymi biustami wciąż wzbudzają poruszenie wśród pielgrzymów. Natomiast obok jednego z maszkaronów na sklepieniu artysta umieścił napis: I co się gapisz. Cóż, Camino de Santiago jest przecież drogą zwykłych ludzi.
Główna siedziba mnichów jest pełna przepychu i nawiązuje do architektury katedry w Santiago de Compostela. Może dlatego pobliska kaplica, zwana cyprysową, nie robi na nas wrażenia. Ot, maleńki, szary kamienny domek. Tymczasem to właśnie ten budynek jest jednym z najstarszych kościołów Camino de Santiago. Zbudowano go w IX w., kilkaset metrów od współczesnego klasztoru. Naukowcy spierają się, co było pierwsze – kaplica czy cyprys, który wyrósł przy jednej ze ścian. Jego korzenie rozsadzają fundamenty budowli.
W średniowieczu jedyny most na rzece Mino znajdował się w Portomarin. W latach 60. XX w. generał Franco zdecydował, że właśnie tam powstanie sztuczne jezioro. Starą wioskę zatopiono. Z mostu, którym wędrowali królowa Izabela, jej małżonek król Ferdynand oraz miliony pątników, ostało się tylko jedno przęsło. Kościół Świętego Mikołaja kamień po kamieniu, pieczołowicie przeniesiono na wzgórze. Za Portomarin szlak pielgrzymów splata się z asfaltową jezdnią. Ostrzegawczy znak z wizerunkiem człowieka podpierającego się laską oznacza: „Uwaga na pielgrzymów”. Galicyjscy kierowcy na nasz widok wyraźnie zwalniają.
Obecna trasa nie do końca odpowiada dawnemu szlakowi.W średniowieczu wyznaczała go droga oznakowana kamiennymi i drewnianymi krzyżami. Jej fragment zrekonstruowano w Leboreiro. Pachnie tu dymem opalanych drewnem kuchni, macierzanką, skoszoną trawą. To jedno z tych niewielu miejsc, gdzie czas „trwa”, a nie „pędzi”.
Każdy musi znaleźć swój sposób na przebycie drogi. Na mostku w Leboreiro spotykam Michała Anioła i jego żonę Marię Carmen z Kadyksu. Ze śmiechem pokazują swoje adidasy, z których wystają palce w podziurawionej skarpecie. – Wczoraj opatrywaliśmy bąble na stopach i wymyśliliśmy takie wywietrzniki – opowiada Maria Carmen. – Najpiękniejsze jest to, że nigdzie nie trzeba się spieszyć. Tu, na Camino, z ludźmi dzieje się coś, o czym dawno zapomnieliśmy w codziennej bieganinie. Wczoraj na dobranoc śpiewaliśmy na przykład Yellow Submarine. W naszej sali byli ludzie z czterech kontynentów. Okazało się, że to jedyna piosenka, którą wszyscy znamy.
W Melide szlak pątników znów łączy się z szosą prowadzącą do Composteli. Monotonne szyldy i pozbawione charakteru budynki, a wśród nich najstarszy w mieście kościół Świętego Piotra. Obok najstarsze z cruzeiro – kamiennych krzyży wyznaczających Camino de Santiago. Zakupy, porządna kolacja, ot, urok dużego miasta. Radość bliskiego celu miesza się ze smutkiem, że tyle drogi już za mną. Kończowy etap jest jednak najtrudniejszy. We znaki daje się każdy krok. Ostatni wieczór spędzam w Lavacolli. Złośliwcy tłumaczą nazwę miasteczka jako „mycie ogonka” i z filuternym uśmiechem dodają, że pielgrzymi w pobliskiej rzece myli sobie tylko... Hm.
Tak czy owak, kiedy wschodziło słońce w Lavacolli, zaczynał się niezwykły wyścig. Mimo zmęczenia długą drogą pątnicy wbiegali na Monte do Gozo, czyli Wzgórze Radości. Stamtąd było już widać wieże katedry św. Jakuba.
Następnego dnia docieram do celu. I znowu zaskoczenie, bo Santiago nie ma w sobie nic z ascezy. Uliczki miasta kipią kolorami i zapachami. W witrynach restauracji wielkie akwaria z langustami, małżami i krewetkami. Niegdyś każdy z pątników mógł tu jeść i pić do woli, nie płacąc ani grosza. Współcześni restauratorzy aż tak hojni nie są, tym bardziej że biuro pielgrzymkowe wydaje ponad sto certyfikatów dziennie. Któż wytrzymałby taką inwazję głodomorów? W 2002 r. certyfikaty otrzymało 69 tys. osób.
Wszystkie szlaki prowadzą do katedry. Obok niej wybudowany przez katolickich monarchów szpital dla pielgrzymów. Dziś elegancki hotel pod rządowymi auspicjami. Ale kiedy powstawał, chodziło o to, by ludzie nie spali na krużgankach kościoła. Reliktem tamtych czasów jest botafumeiro – gigantyczne kadzidło, tak ciężkie, że aby je podnieść, potrzeba kilku mężczyzn. Służy do tego skomplikowany system lin i wyciąg. Uruchamia się je nadal, po wyjściu pielgrzymów po porannej mszy. Dla odświeżenia zapachu. Taka tradycja, bo już nie konieczność. Sama katedra jest jak wielka księga historii Camino i chrześcijaństwa. Portal Chwały – średniowiecznego Mistrza Mateo, przekracza każdy z pątników. Chłód kamienia wyślizganego milionami rąk. Jak każdy pielgrzym podchodzę pod drzewo Jessego – przedstawiającego genealogię Chrystusa. Po drugiej stronie mistrz Mateo umieścił swój autoportret. Dotknięcie czołem jego głowy jest symbolem uznania dla wielkiego artysty. Przede mną ołtarz, a w nim grób świętego Jakuba. Wystarczy podejść, wyszeptać do ucha modlitwę, prośbę, marzenie. To tylko kilka kroków.
INFO
Powierzchnia Galicii: 29 tys. km2.
Stolica: Santiago de Compostela, siedziba lokalnego parlamentu i prezydenta.
Język: hiszpański, galicyjski (blisko spokrewniony z portugalskim).
Ludność: 2,7 mln.
Waluta: euro = ok. 4 zł.
Najlepiej od maja do końca września. Zimą wiele schronisk i oberży jest nieczynnych.
Camino zacząć można wszędzie.
PIESZO
Droga Południowa – łodziami do portu w Padron i dalej pieszo na północ, do Santiago.
Droga Północna – brzegiem Morza Kantabryjskiego. Z Bayonne przez San Sebastian, Bilbao i Santander, potem na południe ku Oviedo, dalej przez Lugo, aż do celu.
Królewski Szlak Francuski prowadzi z centralnej Europy. Wędrowali nim Izabela Kastylijska, Karol Wielki, święty Franciszek z Asyżu, papież Jan XXIII. Wiodące do Drogi Królewskiej szlaki spotykają się w Puente la Reina i dalej prowadzą na zachód. Francuska droga wiedzie przez Nawarrę, La Rioja, Burgos i Leon. Tuż przed granicą Galicji znajduje się Villafranca del Bierzo i Brama Przebaczenia. Potem zaczynają się galicyjskie góry.
Po przybyciu do Santiago należy zgłosić się do biura pielgrzymkowego, nieopodal katedry. Tam wydawane są certyfikaty
Warto spróbować ośmiornicy, percebes, czyli pąkli – to żyjące na skałach omywanych przez Ocean skorupiaki, galicyjskiej kiełbasy chorizzo i lokalnych serów.
Nie jest to wyprawa dla początkujących podróżników, choćby ze względu na góry i odległości. Warto korzystać z dróg wybieranych przez licznych tu rowerzystów, którzy także zmierzają do Santiago (oni przejechać muszą 200 km).
W czasach gen. Franco nie można było używać języka galicyjskiego. Znaki na Camino ktoś poprawiał wówczas spreyem nadając im galicyjskie brzmienie – „Caminio”.
CZAS: 7 DNI KOSZT: 1 TYS. ZŁ