Sprzedawca biżuterii z jadeitu otwiera przede mną grubą księgę. – Znajdź swoją datę urodzenia i sprawdź, jakim jesteś znakiem w kalendarzu Majów – zagaja. Już wiem, jestem nietoperzem. Za chwilę mężczyzna pokazuje mi kolczyki, wisiorki z wygrawerowanym znakiem Aq’ab’al. – Czy ochronią mnie przed końcem świata? – dopytuję się. Bo jak wieść niesie, podtrzymywana przez wszelkich sprzedawców pamiątek, starożytni Majowie koniec świata przepowiedzieli na 21 grudnia 2012 r. Sprzedawca nie dość, że gwarancji nie daje, to jeszcze stawia zaporową cenę. Co w obliczu światowej katastrofy może zrobić turysta „na niskim budżecie”? Chyba tylko szukać pomocy ze strony współczesnych Majów.

Ci rdzenni mieszkańcy terenów dzisiejszej Gwatemali stanowią 40–50 proc. jej ludności. I wciąż kultywują wiele prekolumbijskich zwyczajów. – Miesiącami możesz mieszkać z nimi pod jednym dachem. Zżyją się z tobą, ale do pewnych rytuałów nigdy cię nie dopuszczą. Budują ścianę i choćby nie wiem co, nie przebijesz się – mówi mi spotkany po drodze Juan, etnolog. Być może dzięki temu przetrwali hiszpańską konkwistę, a potem kolonizację Tlaxcaltecas, ludu mówiącego w nahuatl? To właśnie przybysze z terenów dzisiejszego Meksyku nadali większość używanych dziś nazw geograficznych. Sama nazwa Gwatemala pochodzi od słowa

Quauhtlemallan, które w nahuatl znaczy „miejsce wielu drzew”. Określenie wciąż jest aktualne! Wystarczy wspiąć się na Cerro de la Cruz. Z jego zbocza Antigua wygląda jak miasteczko dla lalek ustawione na tle wulkanu i otulone zielonym dywanem lasów. Między kolorowymi domkami wznoszą się ruiny monumentalnych świątyń. To wspomnienie końca świata z XVIII w., czyli trzęsienia ziemi, które miało wtedy miejsce. Po kataklizmie stolicę przeniesiono do nieco spokojniejszego tektonicznie Ciudad Guatemala. Dziś ruiny kilku świątyń i klasztorów można zwiedzać, a w dawnym klasztorze Dominikanów stworzono jeden z najbardziej luksusowych hoteli w mieście. W pobliskich knajpach, choćby w ChocoMuseo (4a Calle Oriente), można zamówić aztecki pinol, napój z mielonych ziaren kukurydzy z dodatkiem kakao i ziół. Smak majańskiej kuchni poznaję dopiero na bazarze. Tam na straganach zbitych z kilku desek serwuje się atol, napój z mąki kukurydzianej z dodatkiem przyprawy zwanej pepitą.

 

Rap Majów

Końcem świata bardziej realnym, choć w ujęciu jednostkowym, może być spotkanie z maras, czyli gangsterami. To właśnie oni rządzą po zmierzchu. W Gwatemali zamiast powiedzieć „nie idź tam”, mówi się: „tam są maras”. To oni pozbawili Gwatemalczyków poczucia bezpieczeństwa, ale również jakiegokolwiek zainteresowania tatuażami, bo właśnie one wyróżniają gangsterów z tłumu. – Jeśli pracodawca zobaczy na twoim ciele nawet najbardziej niewinny tatuaż, nie dostaniesz pracy. Nie uwierzy, że nie należysz do żadnego gangu – tłumaczy Saul, inżynier z plantacji trzciny cukrowej. – Rok temu maras przyszli na moją ulicę i zażądali pieniędzy. Ale kiedy następnym razem się pojawili, by ściągnąć haracz, zdążyliśmy się uzbroić i przestrzeliliśmy im tyłki. Gwatemalczycy nie idą na rzeź jak barany!

W państwie, gdzie na policję nie można liczyć, obywatele sami muszą zadbać o swoje bezpieczeństwo. Na szczęście dla turystów w Antigua stróże prawa stoją na każdym rogu, nawet w nocy. Dlatego nikt tu nie marnuje czasu na sen, tylko idzie się bawić. Knajpy są otwarte, dopóki nie padnie ostatni klient. Z imprez, a także bogatego życia kulturalnego słyną również miasteczka nad jeziorem Atitlán. Gwatemalscy artyści jeszcze pod koniec wojny zaczęli się osiedlać w Panajachel, największym kurorcie w okolicy. – Bo w przeciwieństwie do stolicy można tu było spokojnie tworzyć – tłumaczy Pablo Robledo, malarz i piosenkarz, mieszkaniec Panajachel od 27 lat.

Za chwilę do naszego stolika przysiada się raper Tz’utu Bak’tun Kan. Zdaje relacje z prac nad swoją płytą. – Chcę, żeby wyszła jeszcze w grudniu – mówi. Dlaczego? Bo poświecił ją kalendarzowi Majów. – Planujemy nagrać 20 kawałków. Tytuł każdego z nich to nazwa kolejnego dnia majańskiego miesiąca. Wiesz, do dzisiaj Majowie go używają. Każdemu dniowi przypisana jest konkretna czynność, praca. Siejemy, zbieramy plony, przepowiadamy przyszłość – wszystko według kalendarza. Tz’utu Bak’tun wie, co mówi. Jest Majem Saqtziquelem i w tym języku pisze swoje teksty. W „Gwatemaja”, jak nazywa swój kraj, powstaje i działa wiele kapel śpiewających w rdzennych językach, a tych jest ponad 20! Majańskiego rapu czy rocka częściej słuchają jednak biali i ladino (tak nazywa się Metysów) niż sami Indianie. – Nasze społeczeństwo zawsze było rozdarte. Ale teraz linia podziału biegnie nie między rdzenną ludnością a przybyszami, lecz między bogatymi a biednymi. Kiedy masz pieniądze, nikt nie pyta, kim jesteś – mówi raper. Choć jak wskazują wszelkie statystyki, to właśnie współcześni Majowie są najbiedniejsi. Mimo że obecnie wielu Indian kończy szkoły i wyższe studia, wciąż trudno im przebić się do politycznego i kulturalnego mainstreamu. Tz’utu Bak’tun wytrwale próbuje. – I nie jest źle, na brak koncertów nie narzekam – zapewnia. Na pewno zagra na wielkim festiwalu Itinerante Q’ij Säq. Imprezy będą się odbywać w różnych miejscowościach wokół jeziora przez całą jesień, aż do 21 grudnia. Sam pomysł festiwalu zrodził się kilka miesięcy temu z inicjatywy majańskich szamanów. – Do fundacji, w której pracuję, przyszło ich trzech. Chcieli wytłumaczyć nam, białym, kilka spraw. Uciąć plotki – wspomina Pablo Robledo. Po pierwsze mężczyźni zapewniali, że starożytni Majowie nie przewidzieli na grudzień zderzenia ziemi z asteroidą. Że nie ma żadnych przesłanek, żeby w najbliższym czasie bać się wybuchu kolejnej wojny światowej czy innych klęsk. Po drugie szamani postanowili dopuścić białych do pewnych obrzędów i przybliżyć im swoją kulturę, w której ważną rolę odgrywa właśnie kalendarz. Od ponad pół roku wraz z Pablem i jego współpracownikami pracowali nad programem wydarzenia. Koncerty, wystawy, seminaria... No i mecze majańskiej piłki! Na czym polega? Podczas meczu zawodnicy odbijają łokciami lub biodrami kauczukowa kulę. Punkty zdobywa się, kiedy przejdzie przez zawieszony nad boiskiem pierścień. Przed przybyciem Hiszpanów wynik gry decydował o życiu lub śmierci. – Ale dziś już nie składa się ofiar z ludzi? – pytam. – Oczywiście, że nie! – potwierdza Pablo. – No, chyba że w bardzo wyjątkowych przypadkach... – dorzuca ze śmiertelnie poważną miną.

 

Święty pali skręty

Podczas majańskich rytuałów najczęściej jednak składa się w ofierze wódkę, papierosy czy jedzenie. Takie przynajmniej dary przynoszą Maximónowi mieszkańcy Santiago Atitlán. Niepomni, że Kościół katolicki tego świętego nie uznaje, jego figurę otaczają boskim kultem. Maximón mieszka w domu jednego z mieszkańców miasteczka. Zwykle przed budynkiem stoi spory tłum ludzi. Znać, że święty jest skuteczny! Wchodzę. Drewniana figurka mężczyzny z brodą, wystrojona jak na odpust, ma w ustach palące się domowej roboty cygaro. Po jego lewicy i prawicy siedzą szamani. Trzeci właśnie odprawia rytuał. – Maximón jest dobry na wszystko, dlatego każdy chce go gościć u siebie w domu – tłumaczą mi zgromadzeni na miejscu ludzie. Na Wielkanoc, podczas uroczystej procesji, odprowadza się go do nowego gospodarza, który przez najbliższy rok całkowicie poświęca się opiece nad świętym. A roboty przy nim sporo. Trzeba na noc zanieść do sypialni, by wypoczął, a w dzień przynieść z powrotem do sali przyjęć. Trzeba też przystroić samo sanktuarium. Aktualny gospodarz urządził je z barokowym przepychem. Z sufitu zwisają kolorowe wycinanki, w rogu leży rzeźba Chrystusa zdjętego z krzyża w szklanej trumnie, pod ścianą zaś figury madonn i świętych. Przy łatwych do spełnienia intencjach wystarczy wsadzić pieniążek za ubranie Maximóna. – Ale czasem zdarzają się tak ciężkie przypadki, że bez żywej ofiary się nie obędzie... – kiwa głową mój przewodnik. – Ludzi poświęcacie? – pytam. – Nie, kury. Te ptaki w Gwatemali są naprawdę uniwersalne. Świetnie sprawdzają się zarówno w rosole, jak i w roli boskiego posłańca.

Kury są wszędzie. Ich uśmiechnięte dzioby widzę w reklamach proszku do prania, o smakowitych daniach z kurzego mięsa śpiewa się piosenki (całkiem słusznie, bo są pyszne), ptaki te towarzyszą też w autobusach zwanych tu, chyba nie przez przypadek, chickenbusami

. Dla mnie jednak drób pełni funkcję przede wszystkim naturalnego budzika. W Chichicastenango pianie kogutów stawia mnie na nogi tuż po wschodzie słońca, a gdakanie kur uniemożliwia ponowną drzemkę. Co mam robić? Ubieram się, wychodzę na ulicę. I wpadam na szamana. Mężczyzna właśnie okadza ulicę kopalem, rodzajem żywicy kopalnianej. Używano jej jeszcze przed przybyciem Hiszpanów. – Robią to na szczęście – tłumaczy później pracownik regionalnego muzeum.
– Tutaj ciągle jeszcze kultywuje się prekolumbijskie zwyczaje. Widziałaś procesję? – pyta z nutą dezaprobaty. Tak, trzy razy mijała mnie grupka Indian z trzema szamanami na czele. Jeden z nich tańczył, trzymając w ręku figurkę jeźdźca na białym koniu. Procesja odbywa się praktycznie codziennie. Jej uczestnicy zatrzymują się na szczycie schodów kościoła Santo Tomás i biją pokłony na cztery strony świata. Tutejsi księża pozwolili Majom odprawiać dawne obrzędy na schodach kościoła, pod warunkiem że się ochrzczą.
Księża nie tylko tolerowali dawne wierzenia i obyczaje. To w klasztorze zachowała się święta księga Majów Popol Vuh. Ale pracownik muzeum jej nie czytał. Nie bierze też udziału w ceremoniach, choć jest pełnej krwi Majem. Kilka lat temu przeszedł na protestantyzm, jak jedna trzecia mieszkańców Gwatemali. Protestanccy pastorzy ganią udział w takich praktykach. Nie pozwalają też na kontakty z szamanami i znachorami, a czasem nawet z członkami swoich rodzin. W ten sposób Majowie powoli odcinani są od swoich korzeni i tradycji.

 

Kiedy zaczął się czas

Jadę do Quirigua. W tym starożytnym mieście Majowie pozostawili kamienne ołtarze, figury oraz stele. Na jednej z nich, oznaczonej literą C, wyryto opowieść o stworzeniu świata. W jej treść wpleciono zapisaną hieroglifami datę – 4 ajaw 8 kumk’u. Dla Majów był to moment zerowy w ich kalendarzu. Według kalendarza gregoriańskiego był to najprawdopodobniej 13 sierpnia 3114 r. p.n.e. – Zgodnie z inskrypcją zapoczątkowany wówczas cykl zakończy się po upływie 13 baktunów, które trwają po blisko 400 lat. Jak wyliczyli naukowcy, nastąpi to mniej więcej 21 grudnia 2012 r. – mówi Louis, spotkany na miejscu archeolog. A co będzie potem? – Zacznie się kolejny baktun, a także kolejny długi cykl – odpowiada spokojnie Louis. On nie wierzy w koniec świata. Zresztą sami Majowie nie zawracają sobie tym głowy. Co innego starożytni. – Oni mieli obsesję na punkcie czasu i przemijania – tłumaczy mi Louis. Oprócz długiej rachuby, podobnie jak Aztekowie, posługiwali się równocześnie jeszcze dwoma kalendarzami – ceremonialnym i solarnym. Dziś w użyciu pozostał jedynie ceremonialny Tzolkin trwający 260 dni. To właśnie według niego jestem nietoperzem.

Wszyscy są jednak zgodni. Nawet jeśli nie wydarzy się żadna katastrofa, koniec świata stanowi świetny pretekst, by na wielkim koncercie w Tikal zagrała Metallica. W organizację imprezy zaangażowane jest samo ministerstwo kultury. Również szamani szykują świece i ofiary.