Chłodna słodycz soku z arbuza rozkosznie gasi pragnienie. Jest 30°C, więc ukryłam się w cieniu na tarasie restauracji. I wcale nie myślę o tym, że w Warszawie jest minus 10. Prawie w ogóle nie myślę, trwając w absolutnym błogostanie. Patrzę na spokojne dziś morze, na gładki piasek plaży, na gęstwę palm i zaczynam rozumieć magię tych plaż. Jeszcze nie tak dawno masowo kwitły tu dzieci kwiaty, a dziś ściągają ci, co dość mają pośpiechu, wielkomiejskiego życia i nadmiaru dobrodziejstw cywilizacji. Zwyczajni turyści, ale i wszelkiego rodzaju oryginały z całego świata przyjeżdżają do Arambolu i innych miejsc na Goa, by leżeć w słońcu, popijać piwo w barach na plaży, a noce spędzać w stojących na niej bambusowych chatach, gdzie co prawda jest zakaz palenia trawki, ale przecież można wyjść na zewnątrz. Absolutnie wolni. Dzieci kwiatów prawie już nie ma, przetrwały jedynie najbardziej konsekwentne w wyborze takiej życiowej drogi okazy, które przybyły na Goa na przełomie lat 60. i 70., gdy setki tysięcy hipisów wyruszyło na wyprawę do Indii w poszukiwaniu love, peace and freedom.

Droga z zaśnieżonego Okęcia do tego raju zajęła mi dziesięć godzin lotu i „postarzyła” mnie o cztery i pół godziny – o tyle w przód należy tu przesunąć zegarek. Ledwie dwa dni temu powitałam Nowy Rok. Po wyjściu z samolotu jak najszybciej pozbywam się swetra. Powietrze jest gorące i wilgotne. Na szczęście w busie, który wiezie mnie do hotelu w miejscowości Cavelossim, działa klimatyzacja. Za oknem migają kolorowe naszyjniki świateł rozpiętych na domach, hotelikach, restauracjach. Niemal przed każdym z tych budynków świecą białe gwiazdy betlejemskie, które znikną dopiero po 4 stycznia. Wielu mieszkańców Goa to chrześcijanie i Boże Narodzenie obchodzi się tu bardzo uroczyście.

Położone na południowo-zachodnim wybrzeżu kraju Goa to najmłodszy z indyjskich stanów. Przez 450 lat był prowincją portugalską. 18 grudnia 1961 r. indyjska armia w ciągu kilku godzin dokonała inwazji na jego terytorium, a nazajutrz rząd ofi cjalnie ogłosił przyłączenie Goa do Indii. Portugalskiedziedzictwo widoczne jest tu na każdym kroku, także jako liczne kaplice, kościoły. Chrześcijanie stanowią obecnie około 30 proc. populacji. Wyznawców hinduizmu jest blisko 65 proc., muzułmanów – 3 proc.
W hotelowym pokoju wita mnie gekon. Przyklejony nieruchomo do ściany pod sufi tem wygląda jak żółta broszka. Witaj! Liczę na to, że uwolnisz mnie od komarów i innych insektów, które dobrze się mają w tym wilgotnym, gorącym klimacie. Rano szybki chłodny prysznic stawia mnie na nogi, ale już za progiem czuję, że jestem w tropikach. To dzień na aklimatyzację – zatem plaża! Jedna z najpiękniejszych na Goa. Cicha, spokojna, czysta. Szeroki pas drobnego, białego piasku ciągnie się przez 10 km. Idę na spacer brzegiem ciepłego morza. W pobliżu mego hotelu skupiły się bary serwujące owoce morza i piwo o nazwie Kingfisher – zimorodek. Ten ptak o bajecznie kolorowym upierzeniu to jakby znak firmowy Goa. Tak nazywają się piwo i lokalne linie lotnicze. Grupa chłopców gra na piasku w krykieta – sport popularny w Indiach, ale nie tu – na Goa gra się w piłkę nożną! Przecież jeszcze 50 lat temu to była Portugalia…

Zesztywniałe od ślęczenia przy komputerach, blade europejskie ciała przywracają do formy indyjscy masażyści. Za stosunkowo niewielką opłatą 700 rupii (około 14 dolarów) oferują turystom godzinny zabieg na plażowym łóżku. Czemu nie? Poddaję się ugniataniu i rozciąganiu całego ciała, od palców stóp po czubek głowy, i podnoszę się jak nowo narodzona. Pachnę kokosowym olejkiem, którym masażysta natarł mi nawet głowę. Teraz dopada mnie jego żona. Nim zdążyłam zaprotestować, rozłożyła wokół mnie cały swój kram: bransoletki i pierścionki na ręce i stopy, kolorowe puzderka. Wszystko very good price. Sąsiednie łóżka osaczyły jej koleżanki. „Może henna na dłonie? Amoże wzorek na paznokcie? Od tamtej kupiłaś biżuterię, a jeszcze nie oglądałaś mojej! Very good price…”. Niełatwo odmówić.


Nazajutrz w planie kolejna plaża – słynna, bo filmowa. Odkąd Palolem Beach zagrała w filmie Krucjata Bourne’a, turyści muszą ją koniecznie zaliczyć. Już dawno wypłoszyli stąd hipisów, którzy, uciekając przed nimi, przenoszą się z jednej plaży na drugą. A na wybrzeżu Goa mają ich do dyspozycji kilkadziesiąt. Jazda na południe stanu do Palolem trwa półtorej godziny i dostarcza specjalnych emocji. Dopiero teraz widzę, jak wąska i kręta jest szosa, po której pędzą samochody, skutery i rowery, przechodzą ludzie, przebiegają psy i flegmatycznie snują się krowy.
Portugalczycy podbili Goa w XVI w. W 1498 r. Vasco da Gama postawił stopę na plaży na Wybrzeżu Malabarskim, w pobliżu portu Kalikat, gdzie Arabowie i Chińczycy handlowali przyprawami, i założył tu faktorię. Handel pieprzem i innymi bezcennymi korzeniami stanowił dla Portugalii źródło ogromnych dochodów. W tym czasie Goa było pod rządami sułtana Bijapuru. W 1510 r. Portugalczycy pod wodzą komendanta Afonso de Albuquerque pokonali sułtana i przejęli całkowitą władzę nad stanem. Za żołnierzami podążyli misjonarze, z czasem coraz bardziej siłą wprowadzając chrześcijaństwo, ale przy okazji budując liczne kościoły, dzięki którym Goa zaczęto nazywać „Rzymem Wschodu”. Dziś chrześcijanie i hinduiści żyją tu w harmonii, wspólnie obchodząc swoje święta, a świątynie są odwiedzane przez wyznawców obu religii. Przy drodze, którą jadę, przed domami stoją bożonarodzeniowe szopki.

Mijam stare portugalskie domy. Charakterystyczna architektura łączy cechy orientalne i europejskie. Urokliwe werandy porośnięte kwitnącymi bugenwillami, z kolumnami pokrytymi barwną ceramiką, balkony otoczone balustradami, czerwona dachówka. Ściany domów są różowe, fioletowe, zielone, czerwone, pomarańczowe. Niedawne monsunowe deszcze jak zwykle na wszystkich pozostawiły swój niszczący ślad. Jedne wyglądają dostatnio, inne są odrapane, ale nie należy dać się zwieść pozorom – wewnątrz często jest wręcz luksusowo. Goa to najmniejszy, ale najbogatszy stan w Indiach, a koszty utrzymania są niskie. Chętnie spędzają tu wolny czas coraz liczniejsi indyjscy milionerzy, którzy nie muszą się zadręczać wyrzutami sumienia, patrząc na slumsy.

Przed wejściem na słynną plażę w Palolem siwowłosa Hinduska w sari za kilka rupii maluje czerwoną kropkę – bindi – na czole europejskiej turystki. W sanskrycie słowo bindu oznacza „trzecie oko”. Dziś to na ogół element dekoracyjny, ale w dawnych Indiach znak miał wymiar symboliczny – nosiły go zamężne kobiety, które podkreślały w ten sposób swój społeczny status.
Niewielka, ale malownicza plaża otoczona jest bujną zielenią chylących się ku niej kokosowych palm. Liczne bary obsiedli turyści, racząc się homarami, krewetkami czy rekinem i gasząc pragnienie sokiem ze świeżych owoców mango, pomarańczy, arbuza lub chłodnym piwem. Wielu z nich spędza tanie wakacje w krytych palmowymi liśćmi bambusowych szałasach przy plaży, gdzie warunki są spartańskie, ale niewygody warte egzotycznych wrażeń. Te prawdziwie egzotyczne można znaleźć niedaleko Palolem, w rezerwacie przyrody, gdzie żółwie przypływają, by składać jaja na dziewiczej wciąż jeszcze plaży Galgibaga.
Jest gorąco, więc dla orzeźwienia zamawiam lassi, słonawy napój wytwarzany z jogurtu i przypraw. A na lunch kawałki kurczaka w sosie doprawionym popularną w Indiach pikantną, intensywnie pachnącą masalą. Pora wracać. Po drodze mijam zielone pola ryżowe, na których brodzą czaple. Tych pól jest coraz mniej. Mieszkańcy Goa wolą żyć z turystyki. W rozległych stawach kwitną różowe lotosy. Jak barwne kwiaty wyglądają indyjskie kobiety. Patrzę na nie z zachwytem i zazdrością. Niemal wszystkie – dziewczyny i staruszki – noszą sari: intensywnie kolorowe, często wyszywane błyszczącymi dżetami. Nawet te najuboższe wyglądają w nich jak księżniczki.

Kolejny ranek wita mnie mgłą, która szybko opada, gdy pokonuję busem drogę do stolicy stanu Goa – Panadźi. Sielski dotąd krajobraz zmienia charakter – pojawiają się fabryki leków i komputerów, salony samochodowe. Mijam rzekę Zuari i spinający ją most kolejowy. Sieć kolei w Indiach ma 62 tys. km, podróżują nią codziennie miliony pasażerów.
Miasto, położone na lewym brzegu rzeki Mandavi, wspina się na wzgórza, na których stoją okazałe, przypominające pałace apartamentowce. Z ich tarasów indyjscy bogacze patrzą na swoje zacumowane na wodzie jachty. Wiele z tych statków to pływające kasyna. Liczne domy gry stoją też na brzegu. Rejsy statkami po rzece Mandavi są jedną z atrakcji Panadźi. To ich światła widziałam parę dni temu, gdy mój samolot wieczorem lądował na Goa.

 


Panadźi w 1843 r. oficjalnie została administracyjną stolicą Indii Portugalskich, zastępując Goa, nazywane dziś Starym. W XVII w., podczas epidemii cholery i malarii, wicekról przeniósł swoją rezydencję do odległej o kilka kilometrów wioski Pangim. Pierwotna stolica jest dziś wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Tam właśnie teraz ruszam i już po chwili jestem pod jej urokiem. Wędruję zaułkami, zadzierając głowę ku piętrowo stojącym domom. Turyści o niewielkim budżecie szukają tu niepowtarzalnej atmosfery dawnych Indii Portugalskich, świetnej kuchni i tanich pokoi. Atrakcją Starego Goa iPanadźi są też kościoły. Barokowa bazylika Bom Jesus w Starym Goa, cel licznych pielgrzymek, kryje relikwie św. Franciszka Ksawerego, patrona misjonarzy. Katedra Sé, dedykowana św. Katarzynie, to największy kościół w Azji. Z kolei w Panadźi osobliwą sławą cieszy się kościół pod wezwaniem Niepokalanego Poczęcia stojący przy głównym placu w centrum miasta. Jego podwójne, białe zygzakowate schody dobrze znają wielbiciele bollywoodzkich filmów, w których służą za scenę tancerzom.

Chwila odpoczynku na tych schodach i ruszam w drogę. Dziś środa, a więc legendarny pchli targ w Anjuna Beach. Zasłynął w latach 60., kiedy hipisi, gdy zabrakło im gotówki, sprzedawali na nim swoje markowe ubrania, buty i inne atrakcyjne dla miejscowych towary. Dziś handlują tu tylko Hindusi. Obcokrajowcy natomiast pozbywają się motocykli, na których objeżdżali Indie. Docieram na plac. Trudne do ogarnięcia wzrokiem kolorowe morze straganów i wielotysięczny tłum. Nawoływania kupców i turystów, którzy oglądają, mierzą, targują się i poszukują swoich zagubionych towarzyszy. W powietrzu intensywny zapach przypraw. Muzyka z lat 70., epoki dzieci kwiatów, prowadzi mnie ku plaży, nad którą w cieniu usadowiły się zatłoczone bary. Zanim wrócę do samochodu, zajrzę jeszcze do małej i cichej enklawy Tybetańczyków, gdzie kuszą wyroby ze srebra i półszlachetnych kamieni.

Nazajutrz wyruszam do dżungli na spotkanie ze słoniami w wiosce Szanti. Czy mają coś przeciw temu, że występują w przedstawieniu dla spragnionych egzotyki turystów? Mam nadzieję, że chłopcy, którzy na nich teraz siedzą, doceniają inteligencję i dumę tych zwierząt. Jeźdźcy trzymają stopy za uszami olbrzymów i w ten sposób nimi kierują. Słonie tańczą, grają w piłkę, w kręgle, a na koniec malują obrazy. Nie zdecydowałam się na przejażdżkę na grzbiecie króla dżungli ani nie wykąpałam się z nim w jeziorze. Mam wrażenie, że polewając widzów trąbą jak prysznicem, zwierzęta rekompensują sobie upokorzenie.

 

Shahakari Spice Farm to jedna z większych plantacji, na których uprawia się przyprawy. Umundurowany strażnik przy bramie pilnuje tutejszych skarbów. Naterenie plantacji rosną najdroższe na świecie dodatki do potraw: goździki, kardamon, gałka muszkatołowa i wanilia. Najcenniejszy jest szafran. Ruszam ścieżką pod baldachimem palm. Wilgoć w gorącym powietrzu wzmagają spryskiwacze. Na ziemi leżą owoce wielkości śliwki. To betel. Jego orzech żuje się, by zapobiec zmęczeniu. Obok na gałęzi kwitną drobne kwiatki goździków. Dalej rośnie muszkatołowiec. Gałkę muszkatołową z szafranem dodawano kiedyś do mleka młodej parze w noc poślubną. Dziś używa się jej do produkcji viagry. Nagryzam ziarenko pieprzu z kiści zerwanej z drzewa i prędko je wypluwam! Tymczasem pracownik farmy wspina się na czubek palmy kokosowej. Zrzuca teraz owoce, które z łoskotem spadają na ziemię. Za chwilę przekonam się, jak lekko cierpkie mleczko kokosowe wspaniale gasi pragnienie!

Na koniec zaopatrzona w przyprawy i aromatyczne olejki opuszczam farmę. W planie mam dziś jeszcze wyprawę łódką po kanale łączącym rzeki Zuari i Mandavi. Mam nadzieję, że zobaczę mieszkające tu krokodyle. Łódź płynie powoli wzdłuż bagnistych brzegów, ale poza pstrymi zimorodkami nie dostrzegam tu żadnych oznak życia. Krokodyle zaszyły się głęboko i nie mają zamiaru się pokazać. Moi współpasażerowie mają coraz bardziej zawiedzione miny. Żartujemy, że trzeba by poświęcić kogoś na przynętę… Sternik chyba jest przygotowany na takie okoliczności. – Jest jeden mały! – krzyczy i kieruje łódź w stronę mulistego brzegu. Niczego nie widzimy. W końcu rzeczywiście – jest! Ukryty pod krzakami leży półmetrowej wielkości gad. I ani drgnie. Czekamy jeszcze chwilę, po czym odpływamy, nie bez pewnych podstaw podejrzewając, że pokazano nam dyżurnego krokodyla „made in China”.

Gdy następnego wieczoru będę siedziała w samolocie do Warszawy, odpędzę od siebie myśli o śniegu i mrozie. Wrócę na plażę w Arambolu. Goa nadal pozostaje słonecznym rajem, a rozwój turystyki nie zniszczył jego charakteru. Choć nie brak tu luksusowych hoteli, wybrzeża nie szpecą wieżowce, a zapędy deweloperów zostały w porę powstrzymane. Na plaże wróciły zagrożone jeszcze niedawno przez nielegalne polowania żółwie, które od listopada do marca składają tu jaja. Co rok małe żółwiki wyłaniają się z piasku, by podążyć do morza. Pięć rezerwatów przyrody i jeden park narodowy pozwalają obserwować setki gatunków fauny i flory. Magia Goa trwa.

Danuta Śmierzchalska