1. dzień – Hurghada


Pan Marek, przewodnik, wita nas na lotnisku w HURGHADZIE i niczym dobry pasterz sprawnie zapędza 40-osobowe stado amatorów piramid do autokaru. Z miejsca zaczyna przepraszać za standard hotelu. Tym błyskotliwym posunięciem kupuje mój głęboki szacunek – kto się teraz odważy poskarżyć na zły widok z okna albo żółte plamy na niegdyś białej pościeli? Przygotowana na najgorsze, widząc mój bungalow, stwierdzam, że nie jest tak źle! Co prawda po podłodze biegają mrówki faraona, ale jest łazienka, wygodne łóżka. Szkoda tylko, że gdy włączam klimatyzację, przestaję słyszeć własne myśli, a gdy ją wyłączam, też ich nie słyszę, bowiem za ścianą trwa techno party.  No tak, czytałam, że Hurghada to kurort zasypiający nad ranem. Awantura, którą robię o 1.00 rano, kończy dyskotekę, na której bawi się, a właściwie drzemie na krzesłach, para Rosjan.

2. dzień – Kair


Jest 3.00. Mocno zaspana pakuję się do autokaru. Przede mną 450 km drogi do Kairu, którą pokonam w konwoju. To właśnie przez konieczność podróżowania w konwojach zrezygnowałam z samodzielnej wyprawy do Egiptu. Teraz wiem, że mądrze postąpiłam. Jedziemy w niekończącym się sznurze samochodów i autobusów. Ochronę zapewniają uzbrojeni żołnierze i policja turystyczna. Środki bezpieczeństwa godne delegacji państwowej. Spisano nas i policzono z dziesięć razy. Na trasie posterunki, wstrzymany ruch lokalny. Mimo zmęczenia nie jestem w stanie zmrużyć oka. Doprawdy, trudno zasnąć w autokarze ze sprawną klimatyzacją, co oznacza, że ci, którzy nie mają kożuchów, szczękają zębami z zimna. Oczywiście nie sposób jej wyłączyć, można się jedynie modlić, aby się zepsuła.

Nie bez powodu turyści zaczynają przygodę z Kairem od Cytadeli pamiętającej czasy Saladyna, pogromcy krzyżowców. Z wysokiego wzgórza, na którym wzniesiono fortyfikacje, meczety, medresy, a nawet pałac i więzienie, widać miasto spowite szarożółtą zawiesiną. Wyłaniają się z niej niczym widma chaotyczne rzędy kremowych domów z płaskimi dachami, nad którymi niczym strażnicy porządku dominują minarety meczetów.

Kairu nie da się ogarnąć wzrokiem, podobno z zachodu na wschód ma 65 km długości i 35 km z północy na południe. Podobno żyje tu 20 mln ludzi, a na metr kwadratowy przypada 3 razy więcej mieszkańców niż w Paryżu. Pewnie dlatego wszędzie otacza nas tłum. Horda sprzedawców papirusów dopada nas przy wyjściu z Meczetu Alabastrowego (wzorowanego na świątyniach tureckich) i nie opuszcza nawet w autokarze. Cena wywoławcza – 5 dol. za jeden obrazek, końcowa – 1 dolar za tuzin. Turystki, które nie przystały na początkową cenę, teraz robią świetny interes. Te, które już kupiły, są rozżalone. Kiedy przewodnik wyjaśnia, że to nie papirus, ale stemplowana podróbka z bananowca, wszyscy tracą humor.

W Kairze spędzimy w sumie cztery dni wypełnione atrakcjami. Na dziś zaplanowano wycieczkę do położonej za miastem Sakkary – nekropolii najstarszej dynastii faraonów rządzących Egiptem. Tutaj znajduje się niezwykle ważna dla historii architektury budowla – piramida schodkowa Dżosera, która wygląda jak 62-metrowa kupa kamieni ułożonych w sześć stopni. Po tych schodkach po śmierci faraon miał udać się w stronę wieczności. Choć dziś niepozorna – 4,5 tys. lat temu była kamieniem milowym wyznaczającym nowy trend budownictwa cmentarnego. Kolejni władcy nie chcieli już spoczywać w mastabach, lecz w budowlach bardziej okazałych, czego przykładem są piramidy w Gizie.

Gdyby nie potworny upał, do oddalonego o 3 km Dahszur poszłabym piechotą. Z piasków pustyni wyrastają tam m.in. dwie piramidy wzniesione dla faraona Snofru, ojca Cheopsa. Dlaczego dwie, czyżby Snofru był aż tak próżny? Okazuje się, że pierwsza piramida, zwana Łamaną, nie udała się, zbudowano więc drugą. Z zapałem pokonuję kilkadziesiąt schodków prowadzących do Piramidy Czerwonej, której sylwetka osiągnęła kształt idealnego ostrosłupa. Wciskam się w wąski, niski i bardzo długi korytarz biegnący stromo w dół do komory grobowej. Z każdym krokiem coraz bardziej brakuje mi powietrza. Na dodatek konstrukcja jęczy, jakby miała się za chwilę zapaść. Przebyłam 40 m i nie zamierzam zrobić ani kroku dalej. Zawracam. Pierwszy haust świeżego powietrza działa niczym gaz rozweselający. Nawet nie bardzo mi wstyd, że się poddałam, zwłaszcza że ci, którzy dotarli do celu, zamiast rozpływać się w zachwytach, wspominają zapach przepoconych skarpet.

3. dzień – Synaj


Z okna mojego apartamentu w hotelu w Gizie podobno widać piramidy. Wytężam wzrok, przecieram oczy i... nic. Mleczna złowroga zawiesina niczym mgła z horroru Carpentera pożarła trzy gigantyczne ostrosłupy. Rozczarowana schodzę na śniadanie, z nadzieją że mocna kawa postawi mnie na nogi po kolejnej nieprzespanej nocy. (Niestety tutejsza kawa stawia na nogi jedynie obsługę, która musi ją nalać do filiżanek). Zasnąć nie pozwalał mi warkot rozklekotanych samochodów oraz przeszywające uszy dźwięki klaksonów, których kierowcy używają bez skrępowania. O 5.00 rano do dzikiej kakofonii dołączył muezin nawołujący wiernych do modlitwy przez megafon. Żadna ściana nie jest dla niego za gruba, żadne okno wystarczająco dźwiękoszczelne.

Punktualnie o 7.45 wyruszam na wycieczkę fakultatywną nad Kanał Sueski. Ci, co się na nią nie zdecydowali (trzeba dodatkowo zapłacić 40 dol.), kończą zwiedzanie na Dzielnicy Koptyjskiej, jednej z największych atrakcji Kairu. W VII w. chrześcijaństwo było religią panującą Egiptu (100 lat później wraz z arabskim podbojem zastąpił je islam). Ponieważ Koptowie to chrześcijanie, uznaje się ich za potomków starożytnych Egipcjan. Nigdy nie przyjęli oni ani zwierzchnictwa Watykanu, ani kościołów prawosławnych. Wiernym przewodzą patriarchowie wywodzący się od św. Marka, a ich życie religijne skupia się wokół kilku tonących w półmroku świątyń wyłożonych boazeriami, udekorowanych malowidłami. Jedną z nich jest kościół Św. Sergiusza, zbudowany na krypcie, gdzie ponoć schroniła się Święta Rodzina uciekająca przed siepaczami Heroda.

Opuszczamy Kair, by po dwóch godzinach zatrzymać się przy przeżartej rdzą przystani, wkopanej w szeroki rów, w którym mieszają się wody mórz: Czerwonego i Śródziemnego. Kanał Sueski, dzieło ludzkiego geniuszu i mięśni (kopano go głównie motykami), ma niewiele ponad 160 km długości i maksymalnie 300 m szerokości. Choć na pierwszy rzut oka wydaje się wymarły (czekamy już 20 minut na jakąś większą jednostkę), dziennie pokonuje go ponad 40 statków – każdy płaci za ten przywilej kilkaset tysięcy dolarów. Przewozi się tędy 7 proc. towarów świata, co czyni kanał jednym z najważniejszych źródeł dochodów Egiptu.

Mostem niedaleko Port Said przedostajemy się na SYNAJ. Azja wita nas morzem złotego piasku. Wyżłobione w nim kanały rozprowadzające słodką wodę wydzierają pustyni nowe tereny pod uprawę. Dawniej Egipt był spichlerzem Rzymu. Dziś, aby wyżywić swoich mieszkańców (co roku jest ich 1,3 mln więcej), musi zboże importować.

Na horyzoncie majaczą Gorzkie Jeziora – hipotetyczne miejsce biblijnego Exodusu. Wyjątkowo malowniczo prezentują się z wieżyczki strażniczej Wzgórza Pokoju pocięte go okopami, w których tkwią gipsowi żołnierze, i opasanego zasiekami z drutu kolczastego. To pamiątka po konflikcie izraelsko-egipskim zakończonym w 1978 r. traktatem w Camp David. Na jego mocy Izrael wycofał się z okupowanych terenów i przekazał je Egiptowi. 60 tys. km2 „niczego” (tak bywa nazywany Synaj) paradoksalnie stanowi bardzo łakomy kąsek.

4. dzień – Kair


Cały dzień będziemy samodzielnie eksplorować Stary Kair. Aby tam dotrzeć, musimy złapać taksówkę. Nasze auto jest wiekowe, ale nie starsze niż większość tutejszych wehikułów, ma rozprutą tapicerkę (jakby ktoś szukał w niej ukrytych skarbów), wszędzie wystają przewody, a w bagażniku zamiast tobołków tkwi kolejna para siedzeń. To ostatnie trochę mnie zdumiewa, ale przecież egipskie rodziny to raczej model 2+6, a bagaż zawsze można umieścić na dachu.

Przemieszczamy się w żółwim tempie w potwornym korku, upale i smrodzie spalin. Po godzinie tortury się kończą – wysiadamy przy Dżazirat, czyli po arabsku wyspie. Widząc statki wycieczkowe na Nilu, wahamy się, czy nie zmienić planów i wypłynąć w rejs, jednak Kair jest taki kuszący. Cóż może być bardziej fascynującego niż zgłębianie miasta sprawiającego wrażenie, jakby zostało wybudowane na wysypisku śmieci. Gdziekolwiek spojrzeć, leżą sterty puszek, papierzysk, opakowań po wszelkich produktach, jakaś słoma, strzępy ubrań, schodzone do granic możliwości bambosze. W powietrzu fruwają czarne reklamówki, w asfalcie i chodnikach nie ma centymetra kwadratowego bez dziury, w domach brakuje ścian, o oknach nie wspominając, a w nurcie Nilu wczoraj widziałam martwe osły i krowy. Pan Marek wyjaśniał nam już pierwszego dnia, że wystarczy kilka tygodni i człowiek przestaje dostrzegać te śmieci. Z całą pewnością ma rację, w przeciwnym wypadku mieszkańcy wzięliby miotły w dłonie i tu posprzątali.


Głowa rozbolała mnie od prób zrozumienia koncepcji architektonicznej tego molocha, która zdaje się przekonywać, że wartością nadrzędną w projektowaniu nie musi być estetyka, lecz indywidualny gust mieszkańców. Kto powiedział, że budynki muszą ze sobą harmonizować, że mieszkania powinny mieć drzwi i okna, a chodniki płyty, że trzeba coś skończyć, zanim się rozpadnie. Tutaj nawet nowe obiekty zdają się wymagać natychmiastowych poprawek. Zresztą w Kairze nic nie jest proste i oczywiste. Nawet próba przejścia przez ulicę na zielonym świetle kilka razy kończy się porażką. Starszy pan, który przeprowadza nas na drugą stronę, też nie jest tym, kim się wydaje, czyli uczynnym człowiekiem z sympatii do Polaków zapraszającym nas na herbatę. Zapomniał tylko wspomnieć, że wypijemy ją w perfumerii jego znajomego. Tak więc wbrew naszym zamiarom stajemy się posiadaczami kilku flakonów „wyjątkowych” perfum o kuszących nazwach – Izis, Harem, Arabska Noc i zapachach równie ulotnych jak piaski pustyni, o czym przekonujemy się później. Niestety, tego dnia nie będzie to ostatnia przygoda z perfumami. Jeszcze wielu miłych panów zwabi nas do swoich salonów, zanim nauczymy się, że w Egipcie każda uprzejmość, a nawet komplement mają swoją wartość wyrażoną w funtach, dolarach lub euro.

Mądrzejsi, co nie znaczy, że odporniejsi na sztuczki kairskich naganiaczy docieramy do położonego w sercu Kairu bazaru Chan al-Chalili. W cieniu meczetu w labiryncie uliczek obrośniętych sklepikami zgromadzono tyle towarów, że Ali Baba zzieleniałby z zazdrości. Zakupoholicy powinni omijać to miejsce szerokim łukiem. Ja również. Nie mogę oderwać oczu od kryształowych lamp, ręcznie tkanych dywanów, podróbek starożytnych figurek, kolorowych przypraw uformowanych w kopczyki, stert szali. Fakt, że nic nie kupiłam, zawdzięczam sprzedawcom – ich namolność, zdeterminowanie, żeby wcisnąć mi cokolwiek, a jednocześnie dobrze na tym zarobić, podziałały na mój zapał niczym zimny prysznic. W drodze powrotnej do naszego hotelu zatrzymujemy się przy Sheratonie. W ciągu czterech dni od przylotu w tutejszym sklepie wolnocłowym można zrobić zakupy. Pierwszemu panu mówię, co chcę kupić (piwo) i w zamian otrzymuję kwit. Idę z nim do drugiego pana, który z mojego paszportu spisuje jakieś dane do komputera i wręcza mi nowy kwit. Kasjer sprawdza go, przyjmuje pieniądze, przybija na papierze nowe pieczątki. Ostatni pan wydaje mi towar. Teraz rozumiem, dlaczego w Egipcie nie ma bezrobocia, a średnia pensja to 130 zł.

5. dzień – Giza


Gdy bóg Ozyrys, pan świata, został podstępnie pokonany i poćwiartowany przez swojego brata Seta, troskliwa żona Izyda odnalazła prawie wszystkie części jego ciała i zrobiła z nich pierwszą mumię. W ten sposób przywróciła Ozyrysowi życie. Starożytni Egipcjanie wierzyli, że mumifikacja da im nieśmiertelność. W pewnym sensie mieli rację – ciała ich największych faraonów: Ramzesa II, jego ojca Setiego I i królowej Hatszepsut przetrwały zawieruchę dziejów i spoczywają w Muzeum Kairskim. Niewielka sala mumii, od której zaczęłam zwiedzanie muzeum, zupełnie nie koresponduje z rangą wystawionych tu osobistości. To wrażenie dotyczy zresztą całego budynku, który pęka w szwach od bezcennych eksponatów. Czuję się, jakbym zwiedzała magazyn – większość obiektów nie została nawet opisana. Choć trudno w to uwierzyć, zgromadzone tu skarby bledną przy ekspozycji poświęconej Tutanchamonowi. Podziwiam tysiące błyszczących od złota i drogich kamieni przedmiotów; sarkofagów, naszyjników, łodzi, tronów, pierścieni, figurek. Jakie skarby skrywały grobowce wielkich faraonów, skoro mało znaczącego władcę wyposażono tak hojnie.

Zaraz zobaczę piramidy – na ten moment czekałam od dawna – od kiedy dowiedziałam się, że istnieją. Trzy sterty kamiennych bloków powiększają się z każdym metrem. Piramidy Cheopsa, Chefrena i Mykerinosa mimo wieku wciąż prezentują się świetnie. Choć rozrastająca się Giza osacza je mackami domów, dzielnie bronią swojej pozycji – trwają tu od 4,5 tys. lat. Mam tylko godzinę, żeby się nimi nacieszyć, wybieram więc spacer dookoła wspaniałych ostrosłupów. Szybko zamienia się on w przejażdżkę na wielbłądzie. Jego właściciel oferuje milion wielbłądów za moją siostrę. Gdy chcę dobić targu, młody mężczyzna uśmiecha się i wyznaje, że tak naprawdę ma ich tylko pięć.

Nie wiadomo, ile ma lat, czyją twarz, kto oberwał mu nos i dlaczego wciąż leży, taki potężny i majestatyczny. Przecież mógłby wstać, ziewnąć, zrobić koci grzbiet i pójść na spacer. Sfinks, olbrzymi 20-metrowy lew, dawniej pomalowany był ochrą. Dziś zachodzące światło maluje go na czerwono, a wyrastające za nim piramidy – na złoto. Ten widok odbieram niczym prezent pożegnalny. Wieczorem opuścimy Gizę, by pociągiem dotrzeć do Asuanu.


6. dzień – Asuan


Przedział mojego „Orient Ekspresu” ma zaledwie metr na dwa, ale jakimś cudem zmieściły się tutaj dwa łóżka, umywalka, stolik, a nawet walizki. Mimo ciasnoty i braku świeżego powietrza budzę się rześka i wypoczęta. Za oknem widzę pola trzciny cukrowej, kukurydzy, sady, palmy, rolników, dzieci wracające ze szkoły, osiołki. O 13.30 po pokonaniu prawie tysiąca kilometrów pociąg  zatrzymuje się w Asuanie. Przesiadamy się do autobusu i promenadą wzdłuż Nilu docieramy do Wielkiej Tamy, którą złośliwi nazywają piramidą Nasera. Z materiału, jaki zużyto na jej budowę, podobno można byłoby wznieść 20 piramid Cheopsa. Stoję na szczycie 40-metrowej konstrukcji ujarzmiającej Nil. Przede mną srebrzysta tafla Jeziora Nasera. Zbiornik ma 480 km długości i 170 bln m3 wody. Gdyby konstrukcja pękła, wszystko po drugiej stronie zniknęłoby pod wodą. Budowa zapory wymusiła przeniesienie wielu zabytkowych obiektów. Jednym z nich jest świątynia Izydy na wyspie File, do której dopływamy łodzią prującą spokojne wody Nilu. Tonące w zieleni sanktuarium z pylonami i lasem kolumn wygląda baśniowo. Kult Izydy, bogini magii, przetrwał w Egipcie najdłużej – do VI w. Potem większość świątyń przejęli chrześcijanie. Skuli wszystkie pogańskie elementy na ścianach. To oni okazali się bardziej destrukcyjni niż czas, który zdaje się nie imać tych zabytków.

7. dzień – Abu Simbe


Już dwie godziny stoję w mroku wśród podekscytowanego tłumu czekającego na wschód słońca. Dziś, 22 października, jego promienie wpadną przez drzwi świątyni Ramzesa II w Abu Simbel i oświetlą znajdujące się tam wizerunki bogów oraz samego faraona. Aby zobaczyć ten spektakl odbywający się dwa razy w roku, musieliśmy dołączyć do konwoju wyruszającego z Asuanu o północy i pokonać 300 km, przekraczając zwrotnik Raka. Trudno docenić wagę wydarzenia, stojąc na zewnątrz, podczas gdy widowisko rozgrywa się w środku. Rozczarowanie mija w obliczu rozświetlonego wschodzącym słońcem majestatu Ramzesa II, którego cztery gigantyczne posągi ocieniają wejście do świątyni. Między monarszymi nogami wyrzeźbiono królewską małżonkę – Nefertari oraz dzieci Ramzesa (oczywiście nie wszystkie, władca miał ich co najmniej sto). Setki reliefów wyrytych na wewnętrznych ścianach świątyni opiewają dokonania faraona, zapewniając mu doskonały wieczny piar.

Jak długi jest dzień, gdy zaczyna się go o północy, przekonuję się, słysząc listę atrakcji zaplanowanych na popołudnie. Rozpoczyna je wizyta w kamieniołomie w centrum Asuanu, gdzie spoczywa nieukończony granitowy obelisk. Stawiano je parami przed wejściem do świątyń, aby ściągały energię kosmiczną, która zasilała boskie posągi. Gdyby udało się tego kolosa wydobyć (niestety pękł), miałby 11 pięter wysokości i ważyłby 1 200 ton.

Opuszczamy rozgrzany słońcem kamieniołom i feluką płyniemy do ogrodu botanicznego na wyspie rozkwitającego niczym fatamorgana wśród błękitu Nilu. Pewien bogaty Brytyjczyk zasadził tu drzewa z całego świata. Mijamy gigantyczne palmy, drzewa kiełbaskowe, fikusy, jaśminy, akacje, tamaryndowce, draceny. Powietrze pachnie kwiatami i ziołami, słychać śpiew ptaków. Szkoda, że nie możemy dłużej delektować się tą ciszą. Przesiadamy się na kolejną łódź i zagłębiamy w kataraktę Nilu. Przedzieramy się przez tunele z sitowia, manewrujemy między wielkimi jak domy blokami granitu. Opływamy wyspy, na których życie toczy się z dala od cywilizacji. Po godzinie przybijamy do nubijskiej wioski. Osaczeni przez domagające się prezentów dzieciaki, wędrujemy między kolorowymi domami. Na drzwiach wymalowane są chroniące przed urokami dłoń Fatimy lub oko Horusa. Nubijczycy przenieśli się tutaj, bo ich ziemię pochłonęła woda. Rodzina zaprzyjaźniona z naszym przewodnikiem zgodziła się pokazać swój dom (oczywiście nie za darmo). Zamiast podłogi – piasek, zamiast dachu – maty z sitowia, przez które prześwitują gwiazdy. Okazuje się on zadziwiająco przestronny. Jego najważniejszą częścią jest salon, do którego przylegają małe sypialnie mieszczące jedynie łóżko. Siadamy na ławach przykrytych kolorowymi derkami i pijemy słodką miętowa herbatę podaną przez ciemnoskórą gospodynię. Jej uśmiech wyraża tak wiele – niełatwo żyć w skansenie skazanym na hojność turystów.


8. dzień – Rejs po Nilu


Jest 6.30, przybyliśmy do Kom Ombo (około 30 km od Asuanu). Wczoraj zostaliśmy zaokrętowani na statek wycieczkowy płynący do Luksoru – spędzimy na nim trzy dni. Teraz przez trap schodzimy na ląd wprost do świątyni poświęconej bogom Sobkowi i Horusowi. Pan Marek zwraca nam uwagę na ściany. Na jednej wyryto tajemne medyczne receptury, na drugiej – kalendarz ze wszystkimi staroegipskimi świętami. To bardzo praktyczne rozwiązanie ratowało śmiertelników przed przykrymi konsekwencjami urażenia jakiegoś bóstwa.

Czas na statku płynie bardzo wolno. Minuty z bólem zamieniają się w godziny. Leżąc na górnym pokładzie, oglądam monotonne plamy zieleni pocięte hałdami piasku, czasem pojawi się jakiś człowiek i pomacha nam ręką. O 12.00 dobijamy do kolejnego portu, by zwiedzić świątynię Horusa w Edfu oddaloną o kilkanaście minut jazdy autokarem. Podziwiam doskonale zachowany 36-metrowy pylon, z którego przed wiekami powiewały kolorowe sztandary, a w oknach stali kapłani pilnujący porządku. Na reliefach ocalały resztki farby, dając wyobrażenie o bajecznych kolorach budowli w czasach faraonów. Na jednej ze ścian toczy się trwająca 70 lat walka Horusa (syna Ozyrysa) z jego wujem Setem. Zwycięzca – Horus – zostaje panem Egiptu, a każdy kolejny faraon jest uważany za jego „inkarnację”.

Resztę dnia spędzamy na statku. Po kolacji zaczyna się galabija party. Nie jest to jednak impreza warta nieprzespanej nocy. Po kilku próbach przypomnienia układów z kursu tańca brzucha poddaję się i wracam do pokoju.

9. dzień – Luksor


Dopłynęliśmy do portu niedaleko Luksoru, miasta, które wyrosło na ruinach Teb – stolicy Egiptu w czasach największej potęgi. (Dziś to turystyczne zaplecze, z którego można dostać się do wielu historycznych miejsc). Otoczony zasiekami i pilnowany przez wojsko wygląda jak ekskluzywny obóz dla uchodźców. Opuszczam go na kilka godzin, na fakultatywne zwiedzanie Dajr al Madina – wioski budowniczych królewskich grobowców w pobliskiej Dolinie Królów. Najwybitniejsi artyści tamtych czasów mieszkali w 70 domach. Pilnowani przez wojsko mogli w spokoju tworzyć na wieczną chwałę faraonów. Jednym z ich mecenasów był wojowniczy i potężny Ramzes III. Jego świątynia grobowa w Madinat Habu, dziś malownicza ruina, dawniej przypominała otoczone murem miasto ze świątyniami, pałacami, domami dla służby. Ocalałe reliefy ukazują Ramzesa III poniewierającego głowy swoich nieprzyjaciół, żołnierzy usypujących przed faraonem kopczyki z odciętych dłoni lub penisów wrogów. Przed tym monarchą drżał cały świat, a zdradziły go i zgładziły kobiety z jego własnego haremu.

Po obiedzie udajemy się do Karnaku położonego na obrzeżach Luksoru. Największy kompleks świątynny świata zajmuje 100 ha. Zbudowano go, by uczcić Amona – najważniejszego boga Nowego Państwa. Każdy faraon chciał mu się przypodobać, wznosząc lub dodając coś do już istniejących budowli. Karnak upiększano przez 1 500 lat nieustannej adoracji. Tu wszystko musiało być imponujące – od alei procesyjnej ozdobionej szpalerem baraniogłowych sfinksów po liczbę świątyń, pylonów, obelisków, posągów, kolumn, a nawet rozmiary sztucznego jeziora.

Trudno zrozumieć wiarę, która stworzyła Karnak. Podobnie jak trudno nie uśmiechnąć się na widok ludzi okrążających figurkę olbrzymiego skarabeusza (boga wschodzącego słońca). Sześć rundek w przeciwnym kierunku do ruchu wskazówek zegara ma zagwarantować potomstwo, trzy oznaczają powodzenie, a siedem – rozwód.

10. dzień – Kolosy Memnona i Dolina Królów


W Egipcie każdy dzień jest wyjątkowy, ale ten będzie szczególny. Zaczyna się od obejrzenia Kolosów Memnona. Samotne 20-metrowe olbrzymy siedzą na wielkich tronach pozbawione kontekstu – jakby ktoś je tu porzucił przez pomyłkę. Dawniej strzegły wstępu do świątyni Amenhotepa III, dziś pilnują pasących się kóz i spokoju położonego obok zapyziałego miasteczka. Wzbijając tumany kurzu, docieramy do pięknej, amfiteatralnej doliny Wzgórz Tebańskich. Na miejsce swego kultu wybrała ją Hatszepsut, sławna kobieta faraon. Wybudowała tu świątynię grobową zadziwiająco nowoczesną, zupełnie niepodobną do tych, które widziałam. Przyklejona do zbocza składa się z trzech tarasów połączonych rampami, a każdy z nich  wyznaczają skromne kolumnady. Na dolnym tarasie był kiedyś ogród z drzewami mirrowymi i fontannami. Władczyni nazwała swoją świątynię najwspanialszą ze wspaniałych. I choć dziś budowla nie prezentuje się tak okazale, nie pozwala zapomnieć o kobiecie, której sława przetrwała dłużej niż pamięć o tych, którzy starali się na zawsze wymazać jej imię z historii.


Okrążamy skały do białości wypalone promieniami słońca. Linia Wzgórz Tebańskich osłaniających wąską dolinę kształtem przypomina piramidy. Może z tego powodu faraonowie uznali to miejsce, nazwane później Doliną Królów, za odpowiednie na wieczny spoczynek. Oddalona od siedzib ludzkich, zabójcza z powodu temperatur i otoczona kordonem wojska miała zapewnić bezpieczeństwo królewskim mumiom. Przez setki lat w skałach wydrążono setki korytarzy, dziesiątki sal, wyryto miliony scen i ukryto bogactwa, jakich nie znał świat. Bilet wstępu pozwala na zwiedzanie czterech z ponad 60 grobowców. Zaczynam od grobowca Ramzesa III, w którym przetrwały kolorowe reliefy, a kończę na grobowcu Tutmozisa III. Aby się tam dostać, muszę pokonać kilkadziesiąt schodków. Niestety, obrabowane wnętrza i puste sarkofagi przygnębiają (jedynie w grobowcu Tutanchamona znajduje się mumia władcy). Panuje w nich potworny zaduch, więc pocąc się i dysząc, zwiedzam je raczej z obowiązku niż dla przyjemności.

11. dzień – Abydos i Dandara


Czyż nie byłoby miło zostać w Luksorze i przechadzać się po promenadzie, mając po jednej stronie Nil, a po drugiej piękną świątynię wzniesioną przez Amenhotepa III? Potem mogłabym się zagubić na pobliskim bazarze i poczuć niczym gwiazda filmowa ścigana przez paparazzich w osobie zdeterminowanych sprzedawców wszystkiego. Tymczasem jadę w konwoju do Abydos, miejsca kultu boga śmierci Ozyrysa. Tutaj niczym muzułmanin do Mekki chciał odbyć pielgrzymkę każdy Egipcjanin przed śmiercią. Podobno w okolicy świątyni znajdowało się wejście do podziemnego królestwa. W Abydos zachowały się najpiękniejsze płaskorzeźby, jakie do tej pory widziałam, oraz tzw. galeria królów, czyli lista 34 faraonów – poprzedników fundatora świątyni Setiego I. Twórcy spisu pominęli kilka osób, zapewne karząc ich za nieprawomyślne poglądy: Hatszepsut zawiniła, gdyż była kobietą, Echnaton z powodu swoich herezji, a faraonowie nubijscy, bo nikt nie lubi, jak pokonują go sąsiedzi.

Moja przygoda ze starożytnym Egiptem kończy się w Dandarze – na świątyni Hathor – bogini miłości. Wizerunki Hathor, pucułowatej kobiety z krowimi uszami, dostrzegam wszędzie. Największe emocje zwiedzających wzbudza jednak „coś”, co znajduje się w wąskim korytarzu. Patrzę na relief, który Daniken uznał za prototyp żarówki, a inni za bakłażan. No cóż, po tym, co zobaczyłam, związki starożytnych Egipcjan z kosmitami nie wydają mi się takie oczywiste.

12.–15. dzień – odpoczynek w Hurghadzie


Wracamy do HURGHADY, by nareszcie odpocząć. Mój apartament składa się z olbrzymiej sypialni, olbrzymiego salonu, olbrzymiego łóżka, wielkiej wygodnej kanapy i dużych telewizorów w każdym pomieszczeniu. Wzrusza mnie biel ręczników, ścian, a nawet zapach mydła. Po prostu luksus.

Szwedzki stół na śniadanie, szwedzki stół na obiad. Człowiek z miejsca zapomina o diecie albo czasowo ją zawiesza. Po sutych posiłkach nie zostaje nic innego, jak godzinami leżeć na plaży. Problem w tym, że ja należę do wąskiego grona ludzi, którzy na plaży są w stanie wytrzymać najwyżej 10 minut, a potem zaczynam się nudzić. To właśnie nuda podsunęła mi pomysł, aby udać się na szaloną kilkugodzinną eskapadę na quadach przez pustynię, połączoną z jazdą na wielbłądach i odwiedzinami w wiosce Beduinów, w której jednak Beduinów nie było.

Dlaczego w opisie pominęłam jedną z największych atrakcji Egiptu, jaką jest rafa koralowa Morza Czerwonego? Może dlatego, że postój na koralowej wyspie zamiast godzinę trwał 15 minut, że na statku panowało przenikliwie zimno, a fale na morzu były tak wysokie, że machając jak szalona wszystkimi kończynami, miałam wrażenie, że płynę w miejscu. (Tym prawdopodobnie wypłoszyłam wszystkie ryby). Są ludzie, którzy byli w Hurghadzie wiele razy i nigdy nie widzieli piramid, ja cieszę się, że będąc w Egipcie, widziałam wszystko, co chciałam, no może poza rybkami.