Barbara Żukowska, redaktor National Geographic Travelera, opowiada o tym, czym zachwycił ją Dunaj. Nici z oglądania Baszty Rybackiej, wzgórza Gellerta, ulicy Váci Utca – jednym słowem tego wszystkiego, co w Budapeszcie zobaczyć należy. Przyleciałam kilka godzin później, niż planowałam, i musiałam obejść się smakiem. Tak przynajmniej myślałam na początku. Czasu było akurat tyle, żeby przejść się po pełnej zieleni i zabytków Wyspie Małgorzaty (tam był mój hotel) plus jeszcze na coś naprawdę ekspresowego. Postawiłam na rejs motorówką po Dunaju. Wybór był całkiem naturalny. Znajdowałam się przecież na środku rzeki, pomiędzy Budą i Pesztem. Zapadał zmierzch, włączyły się już iluminacje, ale niebo było jeszcze granatowe. Idealny moment. Na początku łódź płynęła powoli, jakby dla rozgrzewki, a później ruszyła pełną parą, zostawiając na wodzie białą spienioną grzywę. Na brzegach przesuwał się jaśniejący niczym widmo budynek parlamentu, mieniące się światłami Muzeum Sztuki Nowoczesnej, w niebo strzelały światła laserów. Nad głową regularnie migał któryś z budapeszteńskich mostów. Patrzyłam na miasto z poziomu rzeki i już wiedziałam, że nie chcę się od niej oddalać.

Powyżej Budapesztu rzeka skręca na zachód, tworząc gigantyczny łuk zwany Zakolem Dunaju. Niektórzy widzą w nim zarys serca. I rzeczywiście, jak się przyjrzeć na mapie, można zobaczyć komorę, dwa przedsionki. Między nimi, we wgłębieniu, leży miasteczko Wyszehrad, znane ze spotkań Grupy Wyszehradzkiej. Dalej, przy ujściu wyimaginowanej tętnicy, jest miasto Esztergom, pierwsza stolica Węgier. Nie mam już wątpliwości, gdzie bije serce tego kraju. Następnego dnia ruszam w górę Dunaju, do leżących nad nim sielskich miejsc i miasteczek.

Z Budapesztu najbliżej jest do Szentendre. To miasto uciekinierów ze stolicy, artystów i kościołów różnych wyznań, wąskich uliczek i ciekawych muzeów. Jednym z nich jest skansen. Wiem, skansen nie brzmi za ciekawie, kojarzy się z czymś starym i zakurzonym. Ale nie w tym przypadku. Oddalam się nieco od rzeki, żeby zobaczyć żywe muzeum etnograficzne pod gołym niebem. Jest tam wiatrak z dyżurnym młynarzem, drewniane i murowane domki, zagroda ze zwierzętami. Najwięcej emocji, nie tylko u dzieci, które przyszły tu z przedszkolną wycieczką, wzbudza tradycyjne węgierskie bydło z niesamowicie długimi rogami. Są też nie mniej tradycyjne świnie mangalice. Ich szczecina jest tak gęsta i kręcona, że przy odrobinie nieuwagi można je pomylić z owcami.

W głębi skansenu widać protestancki kościół z XVI w. Staruszek został tu przeniesiony aż z drugiego końca Węgier – z Mand. Stał tam nad małą rzeką, teraz zaparkował w pobliżu Dunaju. Ciekawostką jest to, że nie ma fundamentów. Tak było też w oryginale. Kiedy przychodziła powódź, zabierała świątynię, ale jej nie niszczyła. Gdy woda opadała, mieszkańcy przyciągali ją na miejsce na linach. Skansen ma więcej takich ciekawostek, ale żeby je poznać, trzeba się nieźle nachodzić. Teren jest bardzo rozległy, na szczęście kursuje tam kolejka wąskotorowa. To dobre miejsce, żeby w krótkim czasie zobaczyć, jak wyglądało codzienne życie na Węgrzech. I znaleźć się bliżej natury. Łagodne wzgórza wokół muzeum są obstawione domkami tych, co uciekli z Budapesztu.

Jadąc lub płynąc dalej w górę Dunaju, natkniemy się na Wyszehrad. Nie mam wątpliwości, dlaczego właśnie tu spotkała się Grupa Wyszehradzka, by dyskutować o ważkich sprawach politycznych. Z ufortyfikowanego wzgórza roztacza się taki widok na rzekę, że nie sposób oderwać oczu. W końcu muszę to jednak zrobić. Skusiła mnie wycieczka po Wyszehradzie na segwayach.  

Na początku ujeżdżenie dziwnego rumaka na dwóch kołach wydaje się trudne, ale dzięki żyroskopowi, który ten wynalazek utrzymuje w równowadze, da się wierzchowca opanować. Robię kilka ostrożnych kółek, a później ruszam już odważniej za przewodnikiem po stromych ulicach i wzdłuż brzegu Dunaju. Przekonuję się, że segway jest bardzo intuicyjny i wrażliwy na każdy ruch. Prawdziwym sprawdzianem okazuje się jednak brukowany podjazd do zamkowych wrót.

Wieczorną atrakcją na zamku jest pokaz zręczności łuczników, kuszników i różnych zabijaków w strojach wzorowanych na średniowiecznych. W takich popisach łatwo popaść w kicz, ale grupie rekonstrukcyjnej z Wyszehradu to nie grozi. Celują do tarcz w biegu, walczą wręcz, wciągają do zabawy widownię. Wino (i sok) leją się szerokim strumieniem – wśród widzów krążą bowiem młodzieńcy w strojach z epoki i z dzbanami w ręku. Po pokazie na zamku jedynym właściwym miejscem na zakończenie wieczoru wydaje się restauracja Renaissance stylizowana na średniowieczną. I tam właśnie zmierzam – w blasku pochodni i przy dźwięku bębnów, bo scenariusz pokazu zawiera także odprowadzenie widzów do knajpy. Choć bardziej przydałoby się to raczej po wizycie w restauracji.
Cały wystrój wygląda jak żywcem przeniesiony z dawnej epoki, jest nawet dziewczyna przygrywająca na flecie. Stół ugina się od węgierskiego jadła i ciężkich glinianych naczyń i półmisków. Nawet palinka i wino są podawane w glinianych czarkach. Klimat jest wyjątkowy, więc nic dziwnego, że budapeszteńczycy przyjeżdżają tu specjalnie na niedzielne obiady.

Po kameralnym Wyszehradzie Esztergom wydaje się być metropolią. To wrażenie potęguje ogromna bazylika wzniesiona na wzgórzu nad brzegiem Dunaju. Wzgórze było pierwotnie zbyt małe, żeby świątynia mogła się zmieścić, dlatego trzeba było je sztucznie powiększyć. W „dosypanej” części zbudowano rozległe piwnice, w których przechowywano wino. Później przez wzgórze przebito prawie 100-metrowej długości wysoki tunel i drogę, by ułatwić połączenie między dwiema częściami miasta. W latach 50. piwnice zajęli komuniści i zrobili tam skład militarny. Zamiast szlachetnych trunków w podziemiach gromadzili czołgi.
Tunele i piwnice o imponującej powierzchni 3,7 tys. m² przetrwały do dziś i znów króluje w nich wino pod różną postacią. Jest wystawa poświęcona jego produkcji, są automaty, w których można kupić kieliszek trunku, działa też Prímás Pince – restauracja gourmet z nowoczesną kuchnią węgierską, której bliżej jednak do francuskiej.
W bazylice można zwiedzać nie tylko imponujące wnętrze, ale też wielgachną kopułę pokrytą zaśniedziałą miedzianą blachą. Kiedy się wejdzie na górę, wszystko wokół jest zielone. Wzgórza, trawniki, kopuła. W tej zieleni mieni się w słońcu Dunaj, czerwienieją dachy domów. Na drugim brzegu jest już Słowacja i miasteczko Štúrovo oszpecone kominami fabryk. Rzeka oddziela dwa światy, dwa wrażenia estetyczne. Wyniosły, piękny Esztergom i płaskie Štúrovo, które z daleka wygląda jak nieco poszarzałe.

Jeśli ktoś myśli, że Węgry są płaskie jak stół, nad Dunajem zmieni zdanie. Przeprawiam się na drugi brzeg rzeki, do Parku Narodowego Dunaj-Ipola. Najwyższe wzniesienie ma tu 938 m. Zanim zacznę wdrapywać się na zalesione wzgórza (do hotelu), zatrzymuję się w Nagybörzsöny. (Naprawdę można się tej nazwy nauczyć, mnie się kojarzy z „nagim burżujem”, podobnie zresztą się ją wymawia). Tam warto zajrzeć do sklepu z... dżemami. Właścicielka, Monika Schvab, przeprowadziła się tu z Budapesztu razem z mężem. Wcześniej przyjechali na wakacje i zakochali się w tym miejscu. Zaczęli robić dżemy i sprzedawać. Miały takie wzięcie, że teraz produkują 90 ich rodzajów i eksportują m.in. do Wielkiej Brytanii. A jak brakuje owoców, kupują z Polski, bo u nas jest świetna na przykład czarna porzeczka. Wybór przetworów jest rzeczywiście ogromy, a jakie oryginalne zestawienia smaków: wiśnie z czarną czekoladą, truskawki z rozmarynem, morele z palinką. Próbuję i kupuję, także na prezenty – węgierskie z polską nutą.

Następnego dnia jadę z biegiem Dunaju, do miasta Vác. Tam wchodzę do Galerii Sajdika Ferenca i doznaję olśnienia. Oglądam pełne humoru rysunki ptaków (węgierski artysta je uwielbiał), ludzi i scenek rodzajowych. Skądś już znam tę kreskę. Kiedy widzę pomarańczowy „pompon”, pojawia się wspomnienie z dzieciństwa. Ten pompon, który raz udawał perukę, raz mopa, raz kudłatego psa, widywałam w wieczorynkach. To przyjemne uczucie, kiedy dawno niewidziane obrazy materializują się nagle w węgierskiej galerii w Vácu. I w takim artystycznym klimacie pozostaję już do końca. Zwiedzam galerię, gdzie na honorowym miejscu wiszą dzieła artysty o nazwisku Gyula Hincz. Był przyjacielem Picassa, wielu prace Węgra uważa jednak za lepsze. Oglądam zbiory ceramiki, wyrobów z brązu, rzeźby, obrazy wykonane w różnych technikach. Nie mogę uwierzyć, że w takim małym mieście jest tyle ciekawego do zobaczenia.
Śpieszę się, ale czas ucieka. Więcej i tak nie zdołam zwiedzić. Muszę na czas wrócić do Budapesztu, bo mało prawdopodobne, żeby mój samolot był odwołany.