Dramatyczne relacje Polaków z Jamajki. „To makabryczne. Jest jak w filmie katastroficznym”
Kilka dni temu huragan Melissa uderzył w Jamajkę, przynosząc porywy wiatru przekraczające 200 km/godz. i intensywne opady, które zalały zachodnie rejony wyspy. Najbardziej ucierpiały nadbrzeżne obszary: domy zostały zniszczone, linie energetyczne uszkodzone, a drogi w wielu miejscach pozostają nieprzejezdne z powodu osuwisk i przewróconych drzew. Choć cyklon przesunął się dalej nad inne wyspy Karaibów, jego skutki Jamajczycy będą odczuwać przez wiele miesięcy. Na miejscu są także Polacy, którzy w poruszających słowach opisali nam, jak wygląda życie po kataklizmie.

Spis treści:
- Jak po huraganie Melissa wygląda Kingston?
- Relacja polskiej turystki z Montego Bay
- Polska Misja Katolicka w sercu zniszczeń
Huragan Melissa początkowo rozwinął się nad Morzem Karaibskim jako tropikalna burza, lecz sprzyjające warunki doprowadziły do jego gwałtownego rozwoju — w ciągu kilkudziesięciu godzin przekształcił się w cyklon najwyższej kategorii. Gdy dotarł do Jamajki, wiatr zrywał dachy, a ulewne deszcze zamieniały ulice w rwące rzeki.
W wielu obszarach nie było prądu, mosty się zawaliły, a służby ratownicze miały utrudniony dostęp do najbardziej poszkodowanych. Najmocniej ucierpiały regiony St. Elizabeth i Westmoreland, gdzie żywioł zniszczył setki domów i odciął od świata całe społeczności. Polacy przebywający na wyspie opisują krajobraz po burzy jako zrujnowany — zalane domy, brak łączności i długie kolejki po wodę pitną stały się nową codziennością.
Jak po huraganie Melissa wygląda Kingston?
Zdołaliśmy się skontaktować m.in. z Michałem Biernackim, polskim inżynierem od roku mieszkającym w Kingston. Na co dzień pracuje on przy rozbudowie terminala kontenerowego dla firmy CMA, a na wyspie towarzyszy mu żona i dwie córki. Jak mówi, życie w tropikach oznacza ciągłe czuwanie między spokojem a stanem gotowości. – Przyjechaliśmy tu po huraganie Beryl, więc już wcześniej doświadczyliśmy skutków takiego żywiołu, czyli wysokich cen, braków w sklepach, pustych stoisk z owocami i warzywami. Teraz przeszliśmy przez Melissę – opowiada.
– Przygotowania zaczęliśmy około dwóch tygodni wcześniej, gdy pojawiły się pierwsze prognozy o możliwości przejścia huraganu przez Jamajkę. Kupiliśmy zapasy żywności, wody butelkowanej, paliwa, sprawdziliśmy agregat i zabezpieczyliśmy dokumenty – relacjonuje. Ddodaje, że rodzinę w Polsce uprzedził, iż kontakt może zostać zerwany na tygodnie, a lokalnie ustalił, kto w razie potrzeby ma łączność satelitarną.
Choć w jego okolicy nie ogłoszono ewakuacji, inżynier zwraca uwagę na brak jasnych instrukcji i powolną reakcję władz. – Według mnie komunikaty ostrzegawcze były spóźnione. Wielu Jamajczyków wierzyło, że „Bóg ochroni wyspę”, że „zawsze mamy szczęście, więc to nas ominie”. Kiedy huragan był już bardzo blisko, w sklepach zaczęło brakować podstawowych produktów, m.in. chleba, jajek – wspomina.
Na dwa dni przed nadejściem żywiołu pojawiły się informacje, że Kingston znajdzie się poza głównym nurtem cyklonu. Dzięki temu w stolicy, jak opisuje, nie widać bardzo poważnych zniszczeń. – Nie ma zalanych dzielnic, dachy zostały, tylko gdzieniegdzie zwisają kable – mówi, podkreślając, że najgorsze wiadomości dochodzą z zachodu wyspy.

Relacja polskiej turystki z Montego Bay
Podobnego zdania na temat przygotowania mieszkańców wyspy do nadciągającego huraganu jest Paulina Dobrosmysloff, która w czasie żywiołu przebywała na Jamajce na wakacjach. – Naszym zdaniem Jamajczycy, a przynajmniej większość z nich, całkowicie zignorowali zbliżające się zagrożenie. Jedynym zaleceniem ze strony hotelu było to, by pozostać w pokojach, nic więcej – relacjonuje w rozmowie z National Geographic Polska.
Paulina spędzała ten czas w hotelu Riu Reggae, w popularnej wśród Polaków miejscowości Montego Bay, położonej na północno-zachodnim wybrzeżu wyspy, stosunkowo blisko szlaku huraganu. Jak opisuje, „przerwy w dostawach prądu zdarzały się, ponieważ hotel zasilany jest agregatem. Dopóki jest paliwo, nie powinno być problemów z elektrycznością. Wieczorem widać tylko linię brzegową z oświetlonymi resortami, a zaraz za murami panuje przerażająca ciemność”.
Z jej relacji wynika, że wielu gości nie wychodziło z pokoi, a dostęp do podstawowych produktów stawał się coraz trudniejszy. – Drugiego dnia po huraganie zaczęło brakować jedzenia i wody. O wodzie w kranie można zapomnieć. Na początku była jeszcze dostępna w butelkach, później zaczęła być wydawana w papierowych kubeczkach, podobnie jak porcje żywieniowe – mówi.
Turystka zwraca również uwagę na trudną sytuację mieszkańców.– To nasz drugi raz na Jamajce i po raz pierwszy spotkaliśmy się z tym, by personel hotelu prosił o pieniądze lub o jedzenie – przyznaje. Najbardziej poruszyło ją jednak zachowanie niektórych gości: „Dla mnie osobiście najtragiczniejszy jest brak człowieczeństwa, który w takich sytuacjach wychodzi na wierzch – próżność, roszczeniowość i egocentryzm niektórych osób w obliczu tragedii są po prostu przygnębiające”.

Polska Misja Katolicka w sercu zniszczeń
Najbardziej dramatyczna sytuacja panuje z kolei na południowym zachodzie Jamajki, w rejonie Black River w prowincji St. Elizabeth, który znalazł się niemal w samym centrum żywiołu. To właśnie tam działa Polska Misja Katolicka, od lat niosąca pomoc lokalnej społeczności. Po przejściu huraganu teren przypomina krajobraz po bitwie – zniszczone domy, zerwane dachy, brak wody i prądu. Na miejscu pracują polscy misjonarze i wolontariusze, którzy od pierwszych chwil po przejściu kataklizmu starają się pomóc mieszkańcom.
– Przeżyliśmy huragan i jako misja podejmujemy swoje obowiązki. Zaczynamy od sprzątania – pewnie zajmie nam to parę tygodni, ale odkładanie tego na później mogłoby tylko pogorszyć sytuację. Wszystko wokół wygląda jak z filmu katastroficznego: połamane kikuty drzew, ani jednego zielonego listka. Większość ludzi w naszej okolicy straciła dachy lub całe domy. Odbudowa potrwa lata – mówi ksiądz Marek Bzinkowski. – Nie mamy wody już od ponad miesiąca, prądu także. Cała infrastruktura, czyli słupy i przewody, jest zniszczona. Optymiści wierzą, że do końca roku uda się nas podłączyć do sieci. Mimo wszystko nie tracimy ducha – próbujemy się organizować, by pomóc ludziom zdobyć chleb i materiały do naprawy domów. Cudem jest, że nasz kościół ocalał, więc możemy się spotykać na modlitwie – dodaje w rozmowie z nami.
Podobne emocje towarzyszą wolontariuszom misji. Marta, jedna z nich, przyznaje, że to doświadczenie wszystko zmieniło. – Cieszę się, że żyjemy, bo docierają wiadomości o ofiarach. To było makabryczne – kontenery i dachy fruwały w powietrzu, ludzie byli przerażeni. Nasza misja działa tu od 27 lat: prowadziliśmy szkołę, klinikę, wolontariat, pomagaliśmy w budowie domów. Teraz z tego wszystkiego prawie nic nie zostało. Jedynie kościół stoi nietknięty – tłumaczy.
Jak podkreśla, potrzeby są ogromne. – Brakuje wody do picia, benzyny do generatora, suchej żywności... Potrzebujemy ludzi do pomocy, żeby choć oczyścić teren. To, co widzimy, jest jak z filmu katastroficznego – tylko sto razy gorzej. Ale żyjemy i to cud. Wierzymy, że jeśli Bóg da siłę, damy radę – podsumowuje.

Źródło: National Geographic Polska
Nasza ekspertka
Sabina Zięba
Podróżniczka i dziennikarka, wcześniej związana z takimi redakcjami, jak m.in. „Wprost”, „Dzień Dobry TVN” i „Viva”. W „National Geographic” pisze przede wszystkim o ciekawych kierunkach i turystyce. Miłośniczka dobrej lektury i wypraw na koniec świata. Uważa, że Mark Twain miał słuszność, mówiąc: „Za 20 lat bardziej będziesz żałował tego, czego nie zrobiłeś, niż tego, co zrobiłeś. Więc odwiąż liny, opuść bezpieczną przystań. Złap w żagle pomyślne wiatry. Podróżuj, śnij, odkrywaj”.


