Rwetes zaczyna się, gdy jest jeszcze ciemno. Jak na komendę jakieś pół godziny przed wschodem słońca, zejściem do jeziora Niasa odgrodzonym od mojego kempingu plecioną matą, wędrują całe rodziny. Kobiety niosą na głowach metalowe miski wypełnione naczyniami do umycia, mężczyźni mają kosze. Lada chwila na brzeg wrócą łodzie z nocnego połowu, a świeże ryby najlepiej kupuje się właśnie teraz.
 

Muli bwanji? – niesie się nad wodą. W cziczewa, który wraz z angielskim jest językiem oficjalnym Malawi, znaczy to: „co słychać?”, i podobnie jak w byłym imperium używa się go przy każdej okazji.
 

Ndili bwino – bo nie wypada odpowiedzieć inaczej niż „świetnie”.
 

Idealnie błękitna, przejrzysta, otoczona plażami i zielonymi wzgórzami Niasa (po angielsku: Malawi) jest trzecim co do wielkości jeziorem Afryki. Ciągnie się wąską rynną na długości 580 km, a do jej zachodniego wybrzeża jak wielka narośl przyklejony jest kraj. 
 

Malawi pochodzi od słowa „płomienie”, a kiedy o zachodzie słońca staniesz na brzegu jeziora, które nosi tę nazwę, nie będziesz pytać, co ma ogień do wody. Błyszcząca, odbijająca się w toni czerwona łuna wygląda, jakby ktoś właśnie podpalił świat.
 

O tej porze rwetes na brzegu osiąga apogeum. Czas na nocne połowy. Wielkie motorówki wywożą po kilka chybotliwych czółen, które mężczyźni spychają z dala od brzegu i najsilniejszych fal. Ponieważ każde z nich oświetla lampa naftowa, Niasa zmienia twarz i zaczyna wyglądać jak rozgwieżdżone niebo. Tak właśnie – „jeziorem tysiąca gwiazd” – nazwał je David Livingstone, kiedy półtora wieku temu odkrył je dla świata. Duch bohatera wiktoriańskiej Anglii obsesyjnie poszukującego źródeł Nilu i walczącego o zniesienie niewolnictwa ciągnie się za mną przez cały kraj. Właściwie w każdym parku i miasteczku jest drzewo, pod którym wedle legendy miał rozbić swój namiot. 
 

Livingstone’owi może nie chodziło jednak o gwiazdy na niebie ani wodzie, tylko o opalizujące rybki. Niasa słynie z wielkiej różnorodności życia, a na pierwsze miejsce wysuwa się tysiąc gatunków mieniącej się pielęgnicy. W Cape Maclear w 1980 r. powstał pierwszy na świecie park narodowy wód słodkowodnych. Przemierzam go kajakiem tylko nieco mniej chybotliwym od czółen. Na nagrzanych skałach wyspy Thumbo jest kilka innych osób, a kiedy ktoś sypie do wody garść gotowanego ryżu, ta zaczyna się mienić kolorami niebieskich, zielonych, żółtych, pomarańczowych małych rybek. Spece od reklamy, którzy wymyślili hasło, że w jeziorze Niasa nurkuje się jak w wielkim akwarium, tym razem nie zmyślali ani trochę.
 

Anioł stróż z krzesełkiem

Malawi nie jest ani znanym, ani popularnym turystycznie krajem. Świat zachodu prawdopodobnie usłyszał o nim najwięcej, gdy dekadę temu Madonna zaadoptowała pochodzącą stamtąd dwójkę dzieci. Ja pojechałam do niego odczarować Afrykę. Od kiedy 15 lat temu w Nairobi przeżyłam napad i poczułam nóż w boku, nie byłam na tym kontynencie. Wybrałam Malawi, bo jest dość tanie, nieźle zorganizowane, angielskojęzyczne, a przede wszystkim – bezpieczne. Uważa się je za najbardziej przyjazny obcokrajowcom kraj Czarnej Afryki. Żeby uniknąć kłopotów, wystarczy nie włóczyć się samotnie po zmroku, a jedyne incydenty, jakie mi się przytrafiły, sprowadzały się do walki o plecak na dworcu. Każdy bagażowy starał się go wrzucić do swojego autobusu, żebym musiała nim pojechać.
 

Kiedy wracam wieczorem na kemping na brzegu jeziora, na którym o skały rozbijają się z hukiem fale i gdzie na hektarze równiutko przystrzyżonego trawnika jestem sama, z sąsiedniego eleganckiego hotelu przybiega menedżer. Pyta, czy nie mogę się trochę przenieść, bo w tym miejscu nie będą w stanie odpowiednio się o mnie zatroszczyć. Dwaj strażnicy biorą mój namiot jak torbę i niosą go nieco dalej od wody. Gdy robi się ciemno, jeden z nich przynosi plastikowe krzesełko, ustawia jakieś 50 m ode mnie, siada i pilnuje całą noc.
 

Rzeka hipopotamów

W cieniu jeziora ukrywa się zaskakujący zestaw krajobrazów – od herbacianych plantacji, przez sawanny i suche równikowe lasy, po wysokie góry. No i parki z dziką zwierzyną. Jeszcze niedawno na hasło „safari w Malawi” wszyscy pukali się w głowę, wybierając na nie sąsiednie Tanzanię albo Zambię, ale od kilku lat to się zmienia – dzięki programowi ochrony parków i reintrodukcji zwierząt. W 2012 r. w Parku Narodowym Majete zostały wypuszczone na wolność trzy przywiezione z RPA lwy, depcząc po piętach przybyłym rok wcześniej lampartom. W ten sposób Majete stał się pierwszym w Malawi parkiem mogącym pochwalić się Wielką Piątką.
 

Lwy są też w parku Nkhotakota, ale tu zdecydowanie trudniej je spotkać wśród suchych lasów porastających ogromny teren. 
 

W safari w wydaniu malawijskim najfajniejsze jest to, że nie trzeba z niego korzystać w sposób zorganizowany. Właściwie do każdego parku można się dostać pieszo, na bagażniku rowerowej taksówki albo matolą, czyli płatnym autostopem – najczęściej na pace jakiegoś dostawczego auta, rozbić namiot w leśnym obozie i mieć dzikie zwierzęta na wyciągnięcie ręki. W Nkhotakocie spacer z przewodnikiem nad pełną krokodyli rzekę o zachodzie słońca jest za darmo, a wynajęcie uzbrojonego strażnika na kilkugodzinną wędrówkę kosztuje kilkanaście dolarów. 
 

– Przepraszam za spóźnienie, ale znów mieliśmy problem ze słoniami we wsi – Samson w maskującym zielonym uniformie i ze strzelbą przewieszoną przez ramię zjawia się jak duch. Odkąd przed sześcioma laty został strażnikiem, nie było dnia, żeby nie używał jej do odstraszania dzikich zwierząt. Przedzieramy się przez zieloną gęstwinę w szyku bojowym we czwórkę, blisko siebie i cicho. Ślady bytności słoni znaczą połamane gałęzie i odchody wielkości wiadra; Samson – zbliżając do nich dłonie – stwierdza, że jedne są jeszcze ciepłe. Nagle w gałęziach rozlega się suchy trzask. Mężczyzna zrywa się w sekundę, ładuje broń i pokazuje gestem, żeby być cicho. Trzask, trzask i w zieleni drzew, jakieś 20 m dalej, wyłania się trąba. Zwierzę nie poczuło nas, bo jesteśmy na zawietrznej. Miejscowi, którzy żyją z dziką naturą na co dzień, od dziecka wiedzą, że w zetknięciu ze słoniem najlepiej nie dać mu się zauważyć. Olbrzymy są zajęte jedzeniem 18 godz. dziennie i dopóki ich się od tego nie oderwie, nie zwracają uwagi na otoczenie.
 

W mało znanym parku Kuti, do którego trafiają też osobniki po przejściach, nie ma tego problemu: po lesie mogę chodzić sama, bo nie ma w nim groźnych zwierząt. Wszystko skrzeczy, śpiewa, gwiżdże i świergoli. Zaraz za bramą poskubuje trawę większy ode mnie struś, zebry gapią się nachalnie z bliska, jakby oglądały mnie w zoo, a wieczorem przypalam kaszę na kamiennym palenisku, bo biegnę z innymi popatrzeć na żyrafę maszerującą dostojnie w poprzek kampu.
 

Na koniec zostawiam sobie perełkę – park Liwonde nad rzeką Shire, dopływem słynnej Zambezi. Robi wrażenie: 1900 hipopotamów, 1800 krokodyli, 800 słoni, 500 bawołów wodnych, a w ogrodzonym rezerwacie – czarne nosorożce. Dzięki reintrodukcji park odzyskał blask, którego pozbawili go myśliwi w czasach kolonialnych, a od kiedy za kłusownictwo wsadzają na 10 lat do więzienia, miejscowi też przestali zabijać duże zwierzęta. Rzekę Shire najlepiej przemierzyć łodzią: hipopotamów jest tu tyle i są tak blisko, że po kwadransie wystające z głowy pyski przestają na nas robić wrażenie i ożywiamy się dopiero, kiedy dwa samce zaczynają walczyć o dominację nad stadem. 
 

 Do Mvuu Lodge jadę stopem z wycieczką szkolną. Przydzielony jej strażnik z sekcji edukacyjnej tak się przejmuje, że tłumaczy na angielski wszystko, o czym opowiada. Za oknem furgonetki, wśród kaktusów i obżartych z kory baobabów, hasają stada gnu, impali i kudu, nad rzeką włóczą się bawoły i pasie stado kilkudziesięciu słoni. – Hakuna matata – wrzeszczą co chwila dzieci na widok guźców. Spędzamy razem kilka godzin. Żegnając się przy staromodnie luksusowym kampie nad rzeką, z której niosą się pochrząkiwania hipopotamów, płacę kierowcy umówione 5 dol. Tyle kosztowało moje najlepsze safari w życiu.