Reklama

Boliwia uwiodła mnie podczas typowej kuchennej rozmowy obieżyświatów, która wypełnia wieczory w hostelach całego kontynentu (ta ma miejsce w San Pedro na pustyni Atakama, na północy Chile). Opowieść snuje Niemiec, parząc herbatę dla chorej na salmonellę narzeczonej. Przywiozła ją właśnie z Boliwii (niestety chorobę, nie herbatę). – Trzeba mieć sporo cierpliwości i poczucie humoru, żeby się zmierzyć z tym krajem – mówi. – Ale jest on rdzenny i nieokiełznany.

Reklama

Razem z koleżanką decydujemy: skoro jesteśmy tak blisko, musimy tam pojechać. Wyjazd o 7.00 rano z miniagencją turystyczną. Miły pan rozklekotanym busem dostarcza nas na granicę chilijską, gdzie długa kolejka to chleb powszedni, a surowe oko celnika przegląda każdy centymetr plecaka w poszukiwaniu argentyńskiej wołowiny, za którą najchętniej skułby w kajdanki. Boliwia coraz bliżej. Opuszczamy asfaltówkę i tarabanimy się przez porowate drogi pustyni. Teraz wiem, co czuje tarta marchewka. Na horyzoncie, u stóp wulkanu Licancabur dostrzegam jedną budkę, szkielet spalonego autobusu i chmarę wciąż żywych dżipów.

To tu. Znika porządek, surowość urzędników i atrybuty cywilizacji. W budce nie ma nic poza wielkim zdjęciem prezydenta Evo Moralesa i dwoma zielonymi ludkami w czołgówkach. Ludzie wręczają im dolary. „O! Kantor!” – myślimy naiwnie, podając panom 10 dolarów. Czekamy na 70 bolivianos, ale nie dostajemy nic. Kiedy okazujemy zniecierpliwienie, otrzymujemy 2 dolary reszty z łapówki, którą właśnie nieświadomie wręczyłyśmy. – Przepraszam, gdzie jest toaleta? – pytam na odchodne. – Ha, ha, ha! – odpowiada rozbawiony celnik. – Toaleta jest wszędzie, proszę pani – łaskawie dodaje. „Wszędzie” na płaskowyżu to jak nigdzie, bo w najlepszym przypadku ukryć się można za kępką trawy, do której i tak nie dojdziesz, bo zabije cię zadyszka. Spacer na 4,5 tys. m jest jak maraton w kisielu czy trucht w butach na magnes po metalowej posadzce. Tymczasem wypatrzona kępka, choć wydaje się 20 m stąd, pewnie jest odległa o 5 km, bo krystalicznie czyste powietrze bez litości przekłamuje odległość.

Miałyśmy dostać pyszne śniadanko, ale zanim zdążyłyśmy się do niego podłączyć, Richard, kierowca i przewodnik w jednym, oraz kucharka Rosa już się z nim uporali. Zostały ostra zielona papryczka i bułka z margaryną. Nasze plecaki fruną na dach dżipa. Richard, który z imienia bardzo jest dumny (niby Rysiek, ale po amerykańsku – a to w Boliwii ostatni krzyk mody), umieszcza je zaraz obok baniaków z benzyną i gazem. Wsiada do auta, rozgląda się po jego damskiej zawartości i pod nosem mamrocze: – Ladies, ladies…, co w wolnym tłumaczeniu może oznaczać „same baby”. Nie wiem, czy to zainspirowało go do maltretowania nas przez setki kilometrów tutejszym hitem, którego słowa brzmią mniej więcej tak: „Nie patrz na mnie, bo mój chłopak jest zazdrosny i nie dożyjesz wiosny”. Ale raczył nas nim tak długo i tak głośno, aż go polubiłyśmy.

Przy gigantycznym, sięgającym prawie 6 tys. m wulkanie Licancabur cieszymy oczy Laguną Blanca – białą od minerału zwanego boraksem, a potem Laguną Verde, zieloną niczym szmaragd (ponieważ zawiera miedź). Nasz dżip tnie pustynię, tak jak się Rysiowi podoba. Nie ma dróg, jest 714 tys. ha przestrzeni rezerwatu Eduardo Avaroa (REA). Tylko doświadczony kierowca nie pogubi trasy i nie przewróci auta na wystających kamulcach. Potem wskazuje nam Roca de Daly, powulkaniczne skały porozrzucane na pustkowiu, które do złudzenia przypominają pustynne krajobrazy z dzieł Salvadora Dalego.

Prujemy na pole gejzerów Porannego Słońca. W tym niewinnie nazywającym się miejscu można się udusić od smrodu zgniłego jaja, siarki. Podchodzę naprawdę blisko, bo w Boliwii zasady bezpieczeństwa wyznaczamy sobie sami. Schylam się w polowaniu na bąble bulgoczącego szarego błota. Ups! Zawroty głowy, gdzie się podział tlen? Z oparów wydostaję się na czworaka, gwiazdki mienią mi się w oczach. Czeka mnie korekta autorskiego kodeksu bezpieczeństwa.

Przed nami ostatni, najważniejszy punkt programu – Laguna Colorada. Osiągamy wysokość 4850 m i oddychamy coraz płycej. Na horyzoncie pojawia się woda mieniąca się kolorami bieli, czerwieni i granatu. Goszczą na niej stada szarych i różowych flamingów, które podsycają barwy krajobrazu. W ciszy siedzimy nad brzegiem, podglądając żerujące ptactwo. Słońce zachodzi powoli, ale temperatura spada gwałtownie – może nawet stopień na minutę. Gdy robi się ze 20 stopni zimniej, wreszcie docieramy na nocleg. Schronisko jest ascetyczne. Nie ma paleniska, które by rozmroziło nasze zesztywniałe ciała, nie na żarty dopada nas choroba wysokościowa – w Egipcie mówi się o zemście Faraona, tu można by ją nazwać zemstą Pachataty (Ojca Ziemi). Choć z nóg zwala senność, to nie mogę zasnąć na kamiennym łóżku, pod kilkoma warstwami koców, ubrana we wszystko, co znalazłam w plecaku, w plecak także.


Poranny okrzyk „Ladies!” jest zbawienny. Dziś obniżymy wysokość o kilometr. Nareszcie przestaniemy oddychać jak rybki wyjęte z wody. Na trasie rosną oszlifowane przez wiatr kamienne drzewa Arbol de Piedra. Porozrzucane na pustyni stoją, przecząc grawitacji, na wąskich nogach z rozłożystymi kamiennymi koronami.

Po nocy w pustynnej lodówce kolejną spędzamy na 10 tys. km2 soli… Znalazłyśmy się na solnisku Uyuni. To pozostałość po wyschniętym słonym jeziorze Lago Ballivian. Gdzie wzrokiem sięgnąć: legowiska, żyrandole, stoły, krzesła, podłoga – wszystko zrobione z soli. Dla równowagi Rosa zapomniała posolić kolację i nigdzie nie było solniczki, a wierzcie, że ciężko przyprawić mdłą zupę żyrandolem. Oślepiająca i nieskazitelna biel jeziora ukazuje się w pełnej krasie dopiero o wschodzie słońca na bezchmurnym niebie. Ruszamy. Pędzimy jak po gigantycznym lukrowanym ciastku. Biel solniska Uyuni ciągnie się po horyzont.

A co to? Richard bierze ostry skręt w lewo, by ominąć spalone wraki dżipów. W tej płaskiej jak stół pustce, bez dziury, drzewa, zakrętów, przepaści, niedawno doszło do czołowego zderzenia. Żywcem spłonęło pięciu Japończyków i pięciu Izraelczyków, kierowca, kucharka i przewodnik. Samochody od razu stanęły w ogniu, bo na dachach wożą bomby – paliwo i gaz. Jedna osoba przeżyła – pijany kierowca, który spowodował tragedię. Nietrzeźwi na drogach Boliwii to plaga, jakby hołdowali zasadzie „Jeśli za kółko, to tylko po kilku głębszych”, dlatego przestrzega się przed jazdą nocą. Richard mówi, że widział sprawcę wypadku kilka godzin przed tragedią z kieliszkiem w dłoni, ale nie zezna policji, choć ta desperacko szuka świadków. – W Uyuni (miejscowości, z której pochodzi) nie wolno wydać „brata”. Gdybym go wystawił, byłbym wyklęty z miasta, straciłbym pracę, która jest dla mnie najważniejsza, pozwala mi godnie żyć – oznajmia, mimo że w wypadku zginął jego przyjaciel. W geście pożegnania zmarłego przyjaciela oblewa wraki piwem i składa w nich wypalony do połowy papieros.

Do Uyuni jedziemy w ciszy. Na solnisku przed miastem praca wre. Mężczyźni i chłopcy z łopatami i kilofami ładują sól na ciężarówki. Zarabiają grosze. Przed palącym słońca, które odbija się od słonej tafli jak w lustrze, chronią ich kominiarki. W miasteczku wszyscy mówią o wypadku. Boją się o interesy, boją się kontroli. Kobiety żałują kucharki, mężczyźni kierowców. O śmierci turystów przypomina jedynie ekipa telewizyjna z Japonii.

Na prywatnym podwórku Rosa robi dla nas schabowe z lamy i quinua (ziarno, które dla Boliwijczyków ma takie samo znaczenie jak ryż dla Chińczyków). Lama smakuje jak skarpety z lamiej wełny, za to quinua jest niezwykle delikatna i smaczna. Okazało się, że domostwo należy do bezzębnej staruszki, właścicielki agencji turystycznej, z której usług korzystałyśmy. Pozycja tej bizneswoman w Uyuni jest porównywalna ze statusem Grażyny Kulczyk w Poznaniu.

Życie miasteczka rozgrywa się przy dwóch gruntowych ulicach, a handel kwitnie przy Plaza Arce. Odkąd opuściłyśmy Chile i Argentynę, nie ma śladu po typowych dla Latynosów zaczepkach. W Boliwii mamy święty spokój. Tu mieszka najwięcej rdzennej ludności. Wygląda na to, że potomków Inków wychowano na dżentelmenów. Jednak Richard nas przestrzega: – Ladies, wieża z zegarem musi być w zasięgu waszego wzroku, wtedy jesteście bezpieczne, ten rejon jest patrolowany przez turystyczną żandarmerię.

W Uyuni skupiam się na poszukiwaniach korpulentnych kobiet. Długie warkocze na końcach ozdabiają sobie koralami, noszą falbaniaste spódnice, ramiona przykrywają polarowymi kocami. Na głowach mają eleganckie, wypłowiałe od słońca meloniki – panny na boku, a mężatki na środku głowy. Stopy obuwają w pantofl e z plastiku, w które upchnięte są wełniane skarpety. Na plecy zarzucają różowy pled i transportują w nim dzieci albo zakupy. Siedzą, handlują słodką prażoną soją, kukurydzą i ryżem z parcianych worów albo towarami, które kiedyś były lamą, w lamie lub na lamie. W Uyuni też mają swoje Baltony… – kontrastujące z okolicą stragany z toblerone, milką, kawą rozpuszczalną i mentosami. Kupuję zgrzewkę bardzo słodkich i małych bananów oraz worek równie słodkiego prosa. Utknęłam jeszcze w sklepiku z ponczo, przyglądając się awanturze, którą zrobiła trzyletnia dziewczynka. Matka brała z niej miarę, wsadzając ją do drewnianej trumienki z narysowanym centymetrem.

Zza rogu dochodzą mnie kolejne wrzaski, tym razem krzyczy tłum. Tego dnia w Boliwii na nowo rozgorzał spór między biednymi departamentami płaskowyżu andyjskiego a bogatszymi regionami na nizinnym wschodzie. Najbogatszy z nich, SANTA CRUZ, zbuntował się przeciwko prezydentowi Evo Moralesowi, który za cel postawił sobie walkę z rodzimymi bogaczami i zachodnimi koncernami. Otóż właśnie dziś w Santa Cruz odbywało się referendum, w którym mieszkańcy mieli się wypowiedzieć, czy chcą autonomii dla regionu. Znalazłam się wśród colla – Metysów i indiańskiej ludności wiejskiej, czyli tej grupy, która popierała Moralesa. Swój sprzeciw dla odseparowania się cambas – bogaczy ze wschodu – wyrażają falą manifestacji. Skwer przybrał kolor czerwono-zielono-żółty, tak jak fl aga Boliwii, rozbrzmiał hymn. A kto w tłumie wiedzie prym, trzyma transparenty i skanduje: „Jedność Boliwii!” Oczywiście twarde baby, które absolutnie nie życzą sobie, żeby białe baby, kojarzone ze znienawidzonymi zachodnimi koncernami, przyglądały się temu zgromadzeniu. W związku z tym w oczekiwaniu na autobus do La Paz ukrywamy się w pobliskim barze z plackiem. Bar naturalnie nazywa się pizzerią, ale serwowane w nim placki z dodatkami na pewno z pizzą się nie znają. Dlatego bezpieczniej będzie, kiedy nazwę go plackownią, a jeszcze lepiej, gdy napiszę o nim – oaza dla tzw. backpackersów, bo było ich tam wielu.


Polecono nam wybrać najdroższą fi rmę przewozową, ma być luksusowa. Autokar jest dziwnie podwyższony, przypomina terenową wersję naszych jelczy. Szybko zrozumiałam dlaczego: w Boliwii tylko 5 proc. dróg jest asfaltowych i przywilej ten nie trafi ł się drodze z Uyuni do La Paz. Autokar wygląda jak jaszczurka. Kabina kierowcy jest szeroka i przestronna, a za kotarą na pasażerów czeka wąska gardziel, wypełniona mikrosiedzeniami. Jednak nasz przewoźnik jest i tak lepszy od pozostałych, no i nie mamy kóz na pokładzie. Ruszamy. Smród spalin zalewa miasteczko. Z oszronioną od środka szybą, po 11 godzinach nocnej jazdy, podczas której wibracje naszego wehikułu ubiłyby na sztywno białko, docieramy do magicznej stolicy, La Paz.

Z autobusu wypadam w kształcie krzesełka. Odbieram żółty od piachu i rdzy plecak, podnoszę głowę i… w szparach dachu hali dworca ukazują się góry gęsto usiane pomarańczowymi domami wyglądającymi jak klocki lego. To specyfika La Paz. Cała hala dworca przy Plaza Antofagasta drży od wrzasków. Zza okienek wołają panie, na ulicach krzyczą panowie wiszący w drzwiach busików, do których wskakuje się w biegu i które w zależności od zapotrzebowania potrafią powiększać się jak dziób pelikana. Kupujemy bilety do Copacabany. Na La Paz mamy tylko cztery godziny.

Po pierwsze, jest to najwyżej położona administracyjna stolica świata. Ścisłe centrum miasta rozpościera się na dnie kanionu, reszta zajmuje zbocza gór. Po drugie, w centrum czarownice mają swoje targowisko – Mercado de Hechiceria, na którym sprzedają czarodziejskie ziółka i tajemnicze figurki. Po trzecie, La Paz ma cudowną drużynę piłki nożnej. Jej niezwykłość objawia się tym, że choć jest najsłabsza na kontynencie, potrafi wygrać z najlepszymi (w kwietniu 2009 r. pokonała Argentynę 6:1). Z jednym zastrzeżeniem: tylko wtedy, gdy gra na swoim bardzo wysoko położonym boisku. La Paz ma też złą stronę. Częste są tu porwania turystów dla okupu oraz kradzieże. W wersji „na policjanta” złodzieje mówią turyście, że są z policji narkotykowej i że niezbędne jest przesłuchanie w biurze, skąd wraca się bez dokumentów i pieniędzy. Trzeba też uważać na taksówkarzy, którzy współpracują ze złodziejami, i pod żadnym pozorem nie godzić się na dodatkowego pasażera, nawet takiego, który wygląda na turystę. Szczególnie uważać trzeba na głównym placu, Plaza Murillo, i w jego okolicach.

Do Copacabany, małego miasteczka nad wielkim jeziorem Titicaca, oddalonego 156 km od stolicy, jedziemy po asfalcie (nareszcie). Za mną siedzi bardzo miła rodzinka – ona umorusana, wcina herbatniki i śmieje się szeroko, powodując gradobicie herbatnikowe na tych, co są w zasięgu jej chichotu (a ja jestem!). On czule ją tuli i nalewa ultrapomarańczowy napój do plastikowych kubeczków. Boliwijczycy nawet na najkrótsze trasy zabierają ze sobą prowiant i nigdy nie piją z gwinta, kubeczek musi być. Mimo że mają pyszne owoce, a na rogu każdej ulicy sprzedaje się sok z pomarańczy, lubują się w trutkach, które zamiast owoców mają wszystkie chemiczne E i kolor jak MPO. Ten naród w ogóle kocha plastik: plastikowe buty, tysiące plastikowych reklamówek i pragnienie, które ugasić można tylko z plastiku.

Po drodze dołączają się kolejne supermenki. Zanim wsiadły, wrzuciły na dach butle z gazem (obok naszych bagaży). Jadąc, mam wrażenie, że kierowca chce opuścić ziemski padół i niechybnie pociągnąć nas za sobą. Wyprzedzanie na trzeciego na terenie równinnym mnie nie wzrusza, same łąki, krówki i foliowe reklamówki, ale już wspinanie się serpentynami do Copacabany to szalony wyścig colectivos, autokarów i aut osobowych naraz. Wyprzedzają na czwartego, a że jest pod górę, to autobusom ciężko. Najgorzej jednak jedzie się z górki: wtedy zaczyna się prawdziwy roller coaster. Tak właśnie ponosi boliwijskich kierowców na kawałku asfaltu; naturalnie na barierki ochronne nie wystarczyło. Nerwy koi widok na granatową taflę jeziora Titicaca, w jego głębi spokojnie migocze słońce. Musimy dostać się na drugi brzeg. Wąską gardziel jeziora przepływamy na czymś w rodzaju tratew – kilku zbitych (lub nie) deskach, które złowieszczo skrzypią, stękają i piszczą. Uspokaja mnie widok tratwy płynącej obok: jest obciążona autokarem i autem osobowym. Autokar ma z tyłu wymalowanego Jezusa, ostrożności nigdy za wiele. Kiedy minuty dzielą nas od rozstania się z kierowcą kamikadze, okazuje się, że przestawiamy czas o godzinę do tyłu…

W końcu jednak docieramy do Copacabany, chciałoby się powiedzieć nadmorskiego miasteczka – jezioro Titicaca jest bowiem ogromne (230 km długości i 97 km szerokości!). Mimo że Boliwia nie ma dostępu do morza, to jezioro zapewnia jej pośrednie połączenie handlowe z Oceanem Spokojnym. My natomiast mamy namiar na pewien „luksusowy” hotel La Culpa należący do niemieckiego małżeństwa. Prowadzą do niego strome kamieniste schody i wałęsające się po nich owce i świnie. Od tej pory jest już tylko z górki albo pod górkę. Tym razem słowo „komfort”, oznaczało komfort według norm europejskich. La Culpa ma kilka pokoi położonych na skarpie z widokiem na Titicaca oraz wyborne jedzenie, w menu królują ryby. My zafundowałyśmy sobie chwilę zapomnienia, bo Boliwia jest przyjemnie tania – za nocleg i jedzenie płaci się około 10 dolarów na dobę. Jeżeli nikt cię nie okradnie, twój portfel będzie zadowolony.

Copacabana jest typowym miasteczkiem: główny plac z maoryską katedrą, pocztą, bankiem, do skweru prowadzi kilka uliczek, na których kobiety sprzedają dmuchane proso, i wyroby z alpaki – to w zasadzie wszystko. Przy brzegu zacumowano kutry i łódeczki, które wcześnie rano wypływają na Wyspę Słońca, Isla del Sol, gdzie według inkaskich wierzeń, narodziły się najważniejsze bóstwa – Słońce (Inti) i pierwsi Inkowie. Chcemy tam się dostać, więc pierwszego wieczora idziemy się dogadać z właścicielami łódek. Przy plaży jest boisko do piłki nożnej, gdzie właśnie rozgrywa się mecz. Kto kopie piłkę? Baby. W kieckach i kapeluszach walczą o kolejnego gola, a mężowie na trawce obok niańczą ich liczne potomstwo. Z jaką grają pasją i zawziętością, jak szybko biegają! Polska reprezentacja niech się rumieni ze wstydu. Oczywiście szefową od przeprawy na Isla del Sol też jest kobieta, potężna, ubrana w czarne zwoje falban.


Rejs po jeziorze trwa 2,5 godziny, choć powinien 30 minut. Stateczek romantycznie sunie w miejscu. Mam czas przyjrzeć się malutkim wysepkom, zamieszkanym przez jedno drzewo, albo pojedynczy słup energetyczny. Nasycam oczy widokiem pokrytych wiecznym śniegiem szczytów Andów i bezkresu świętego jeziora. Podpatruję siedzące naprzeciw Boliwijki. Chichoczą i paplają ze sobą lub przez wielkie telefony komórkowe, do których najpierw mówią jak do krótkofalówki, a potem przystawiają je do ucha.

Wysiadamy na północnej stronie Wyspy Słońca. Legenda głosi, że to tu na Ziemię zstąpili założyciele imperium Inków: pierwszy inkaski cesarz Manco-Capac wraz z siostrą i żoną zarazem – Mama-Occlo. Miejscem upamiętniającym to zdarzenie jest święta skała, która kształtem przypomina pumę (titi w języku keczua). Przypisuje jej się ogromne właściwości energetyczne; w Ameryce Południowej dziesiątki skał, kamieni i gór mają potężną moc. Pierwszych Inków zesłał wielki bóg stwórca – Viracocha, żeby nauczyli ludzi uprawy ziemi i tkania odzieży z wełny lamy. Tak więc Manco-Capac, trzymając przed sobą złotą różdżkę, prowadził plemiona w poszukiwaniu ziem, na których życie byłoby słodkie jak ziarna kukurydzy, aż dotarł do miejsca, gdzie założył Cusco, czyli stolicę imperium, „pępek świata”.

Wyspa uważana jest za miejsce święte przez Indian Ajmara i Keczua. Da się ją przejść pieszo – ma zaledwie 10 km długości. Dlatego od inkaskich ruin Chincana i Pilkokaina fundujemy sobie spacer grzbietem wyspy. Miał trwać 3,5 godziny, ale nam zajął 4,5 i wcale się nie obijałyśmy. W pełnym słońcu, idąc gołym szczytem na wysokości 4 tys. m, kilometry mają tendencję do wydłużania się. Wyspę zamieszkuje 2 tys. Indian. Między poletkami z ziemniakami, nieustannie rosną ich domy. Kto je buduje? Kobiety.

W drodze powrotnej obiektem moich łódkowych obserwacji staje się absolutnie nietypowa Boliwijka, której strój i zachowanie ma więcej wspólnego z „gotycką”, ubraną na czarno młodzieżą niż z tutejszymi zwyczajami. Wieczór przynosi rozwiązanie zagadki – małolata jest pół Francuską, pół Boliwijką, a ojciec narkoman kazał jej sprzedawać kokę, kiedy jeszcze była dzieckiem. Sam siedzi w więzieniu. Teraz także ona bierze i dalej handluje. Mówi, że się nie boi, bo wszyscy handlują, policja przede wszystkim. Przysiadła się do nas w lokalnym barze, próbując znaleźć klienta. Rano spotykam ją na ulicy, bladą i zmarnowaną, na kokainowym zjeździe.

Reklama

Ostatni dzień w Boliwii. Ogarnia mnie szał zakupów: ręcznej roboty biżuteria jest tu tania jak barszcz, za to z wielkimi jak pięść turkusami. Wysyłam jeszcze kartki. Jednak na poczcie dostałam tyle znaczków, że zakleiłam nimi to, co napisałam. Więc jak pocztówka z Boliwii, to bez treści.

Reklama
Reklama
Reklama