Kilka lat temu na głównym rynku w Santa Cruz – stolicy tropikalnego regionu Boliwii – wisiał gigantycznych rozmiarów plakat: wizerunek Karola Darwina, a obok malowidło w komiksowym stylu, przedstawiające cykl prostowania się małpy. Najpierw małpa w kucki, potem w postawie coraz bardziej wyprostowanej, a na samym końcu, już całkiem wyprostowany pierwszy w historii Boliwii prezydent o indiańskich korzeniach – Evo Morales. Plakat zapraszał na spektakl w teatrze. Tytuł: Evo Locion, odwołujący się do skojarzeń imienia Evo z teorią ewolucji Darwina.

Reklama

W czasie przedstawienia, które okazało się rodzajem kabaretu, biali aktorzy drwili z obyczajów, obrzędów, kultury autochtonów. Przedrzeźniali sposób, w jaki podbici piec wieków temu autochtoni mówią po hiszpańsku. Próbka dowcipu: Na scenie dzwoni telefon, konferansjer podnosi słuchawkę. Z zaświatów telefonuje Karol Darwin. „Czy do Boliwii dotarła ewolucja?” – pyta. „Tak, tak, mamy, Evo-lucje, bo mamy prezydenta o imieniu Evo”. „A z jakiej epoki jest ten Evo?” – dopytuje Darwin. „Z epoki kamienia” – odpowiada konferansjer. Widownia ryczy ze śmiechu. Santa Cruz to ponadmilionowe miasto i zarazem nazwa prowincji we wschodniej Boliwii, która ma złoża gazu i ropy, plantacje soi, wielkie hodowle bydła. To najbogatszy region najbiedniejszego kraju na kontynencie. Większość tutaj to biali – inaczej niż w Andach i na płaskowyżu wokół stolicy La Paz i miast Oruro, Potosí, Cochabamba, gdzie większość to autochtoni z ludów Keczua i Ajmara. Santa Cruz i La Paz są jak dwie planety, inny jest klimat, inny wygląd ludzi, ulicy, inny zapach powietrza.

Biali z Santa Cruz chcą się oderwać od Boliwii, od kiedy istnieje ten kraj. Separatyzm odżył i nabrał wigoru, kiedy w 2006 r. władze objął indiański trybun Evo Morales. Biali potomkowie Hiszpanów i osadników innych nacji, wielu z RPA, Rodezji i Namibii, zaproszonych tu w latach 70. w ramach rasistowskiego projektu „wybielania” rasy, domagają się autonomii regionu. Po cichu mówią o odłączeniu się od indiańskiej reszty kraju. Twierdza, ze nie maja „z nimi” – to znaczy: autochtonami – nic wspólnego. „Jesteśmy inni, mamy inny styl życia”. Tak samo mówią biali rasiści z południa USA w filmie Alana Parkera Missisipi w ogniu.

Bez historycznego i politycznego tła podróżnik w Santa Cruz jest głuchy i ślepy. Poczuje temperaturę i wilgoć tropiku, zauważy, że dużo więcej tu białych niż w Andach i na płaskowyżu, pojedzie zobaczyć prekolumbijskie ruiny w wiosce Samaipata, jezuickie misje jak w przejmującym filmie Rolanda Jofié’a Misja, Park Narodowy Amboro. Czy zastanowi go jednak, ze na ścianach setek domów, na niektórych ulicach dosłownie na wszystkich budynkach wymalowano hasło FSB wróci? I co to „FSB” w ogóle znaczy?

FSB ma coś wspólnego z plakatem na głównym placu i rasistowskimi dowcipami w kabarecie. FSB to Socjalistyczna Falanga Boliwijska, lokalny ruch faszystowski z lat 50. To jakby na południu USA napisać, że Ku-Klux-Klan wróci. Nieprzypadkowo po raz kolejny przychodzą na myśl skojarzenia z rasistami z południa USA. Trzy lata temu separatyści próbowali w hotelu Las Americas dokonać zamachu na Evo Moralesa. Spisek w porę wykryto.

Z bagażem tych wiadomości inaczej odbiera się uprzejme uśmiechy i gościnność białych gospodarzy Santa Cruz, inaczej popija się drinki, inaczej czyta lokalne newsy i ogląda miejscowe zabytki.

Felipe Quispe, lat 71, legendarny dowódca partyzantki i dawny lider ruchu indiańskiego, przyjeżdża na rozmowę na placu Avaroa w centrum La Paz z wioski położonej kilkadziesiąt kilometrów od stolicy. Czarne sombrero i skórzana kurtka czynią jego wygląd nieco demonicznym. Towarzysze mówią o nim El Mallku – „książę”. Rzeczywiście, zachowuje się z książęcą dumą.

Kiedyś wspólnie z Evo Moralesem, kiedy ten był zwykłym działaczem związkowym, walczyli o wspólna sprawę, choć to Quispego tłumy kochały bardziej. Żarliwiej przemawiał, miał charyzmę, Evo wypadał przy nim blado. Jednak rozgrywkę o władze Quispe przegrał i teraz mówi, że Evo zdradził; że sprzymierzył się z białymi, nie wyrzucił zachodnich koncernów, a przecież ziemia w Boliwii i jej bogactwa należą do Indian. Niektórzy mówią o nim, ze to rasista à rebours.

– To kłamstwa, nie jestem rasistą – El Mallku mówi spokojnie, pewny swego. – W Boliwii panuje kult białej skóry. Oficer policji jest biały, szeregowy policjant to Indianin. Szef firmy biały – pracownik Indianin. Indianin prowadzi auto, którym wiezie białego pana, nigdy odwrotnie. Biali popełnili tu najgorsze zbrodnie i dalej rządzą, choć są mniejszością. Nic się za rządów Evo Moralesa nie zmieniło.

Gdzie widzi zatem miejsce białych? Czy chciałby ich wygnać z Boliwii, jak mu zarzucają? Nic podobnego, to byłoby nieludzkie i samobójcze. Niech tylko biali pracują tak samo jak Indianie, na tym polega równość. Nowe pokolenie to zmieni.

Felipe Quispe jest dzisiaj na marginesie, mało kto wierzy w jego polityczne zmartwychwstanie. Ale poglądy i nurt, który reprezentuje, mogą dojść do głosu i do władzy. Zwłaszcza ze biały świat, na czele z Ameryka, domaga się od autochtonicznych Boliwijczyków wykorzenienia czegoś, co stanowi rdzeń tożsamości, godności, wierzeń i stylu życia. To cos ma małe liście i kolor zielony. To cos to koka.

Koka jest w Boliwii legalna i w punktach skupu plantatorzy, zwani tu cocaleros, sprzedają jej liście. Koki nie należy mylić z kokaina, co zdarza się cudzoziemcom. Jej liście służą do zabijania głodu, zmęczenia, choroby wysokościowej w Andach. Żują je dorośli i dzieci. Pije się napar z jej liści, produkuje słodycze, kosmetyki.

Koki używa się również w obrządkach religijnych – tak tutaj było od stuleci. Dlatego walkę z jej uprawianiem autochtoni odbierają jako jeszcze jedna represje białych najeźdźców i ich potomków. Ostatnio Boliwia przegrała batalię o międzynarodową legalizacje koki (znowu: nie mylić z kokaina!), Waszyngton powiedział – nie. W odpowiedzi na to Boliwia wypowiedziała konwencję ONZ o narkotykach.

To właśnie cocaleros byli wiodącą siłą ruchu protestu, który wyniósł do władzy pierwszego prezydenta autochtona. Poprzednie rządy białych ludzi z klasy wielkich właścicieli i przedsiębiorców prowadziły z cocaleros wojnę, niszczyły ich uprawy, a policja, wojsko i agenci amerykańskiej agencji antynarkotykowej DEA strzelali do przywódców cocaleros.

Bastionem cocaleros jest region Chapare, niemal wszyscy żyją tam z upraw koki. Do nizinnego, tropikalnego Chapare jedzie się z andyjskiej Cochabamby ponad trzy godziny samochodem. Górską drogę rozmywają ulewy, po drodze zalicza się kilka szoków klimatycznych: od temperatur bliskich zeru do tropikalnej wilgoci i 40 stopni w cieniu. Z drogi nie widać pól koki, trzeba wjechać nieco w dżunglę. Widać za to dobrze budynki z napisami: Mercado legal de coca, czyli „Legalny skup koki”. W środku kobiety ważą worki liści koki, kierownik skupu zapisuje wszystko w zeszycie. 20-kilogramowy worek może kosztować nawet 2100 boliwianos, czyli 300 dol.

Lider cocaleros z wioski Chimore, Fausto Taca, pokazuje, gdzie niedaleko stąd własną plantację koki miał sam Evo Morales, zanim został prezydentem kraju.

Opowiada: – Za poprzednich rządów miejscowi żyli w strachu. Wojsko i amerykańska agencja DEA najeżdżali wioski, wdzierali się do domów, niszczyli, bili, gwałcili i okradali ludzi z gotówki – wszystko pod pretekstem walki z narkobiznesem. Nasi ludzie znikali, a ich zwłoki wyrzucały po pewnym czasie okoliczne rzeki. Za rządów Evo wiele się zmieniło, policja nas szanuje, nie ma już przemocy.

Evo Morales wygnał z Boliwii agencję antynarkotykową i Amerykanie oskarżają go teraz o sprzyjanie narkotykowym mafiom. Nikt tego otwarcie nie przyzna, w każdym razie nie pod nazwiskiem, ale tajemnicą poliszynela jest to, że część cocaleros rzeczywiście współpracuje z narkobiznesem, a policja ich kryje. W punktach skupu worki z koką kupuje, kto chce. Kupcami są często producenci narkotyków – wielcy i domorośli. Wynalazki techniki sprawiają, że teraz nawet w domu można sobie wyprodukować kokainę: najpierw robi się pastę, mieszając i ubijając liście z benzyną, a potem przy pomocy mikrofalówki uzyskuje się z pasty czyściutki narkotyk.

Autochtoni i ich polityczni przedstawicieli chętnie widzieliby legalizację narkotyków, a mimo to temat ten w publicznych dyskusjach w Boliwii nie istnieje, rządzący boją się go jak ognia. Nie chcą, żeby etykietka „narkopaństwa”, jaką przyklejają Boliwii Amerykanie, szkodziła interesom kraju i ich liderowi.

Na płaskowyżu (Altiplano), patrząc na spektakularne księżycowe pejzaże wokół Potosi i Oruro, łatwo zapomnieć o historii, jaka tu się wydarzyła, i dramatach, które rozgrywają się dziś. W promieniu kilkuset kilometrów biali konkwistadorzy polowali tu na niewolników. Łupili wioski, potem je palili, a ludzi skuwali łańcuchami i gnali pod ziemię, do kopalni srebra. Odmowę zejścia pod ziemię karano egzekucją.

Mężczyźni, kobiety i dzieci schodzili po drabinach do szybów, nieraz na głębokość kilkuset metrów. Najpierw znosili ciężkie belki, którymi wspierali stropy i ściany (mimo to w tunelach i szybach zasypało tysiące ludzi). Potem czołgając się i pełzając, napełniali wiadra grudkami rudy. Z szybu kopalni nie można było wyjść na światło dnia bez wyznaczonej ilości surowca. Tych, którzy próbowali to czynić, strażnicy strącali ponownie w otchłań.

Niewolnicy buntowali się, a broń robili pod ziemią z kości zmarłych towarzyszy nieszczęścia. Hiszpański teolog Juan Ginés de Sepúlveda uzasadniał w tamtych czasach, że Indianie zasługują na takie traktowanie ponieważ przez swoje grzechy i bałwochwalstwo obrażają naszego Pana. Głosił, że nie są istotami ludzkimi. Przez trzy stulecia w kopalniach Potosí i okolic wydobyto mniej więcej 40 tys. ton srebra. Kosztowało to życie ośmiu milionów autochtonów.

Dzisiaj górnicy z Altiplano pracują na zmiany, ale ich los nadal jest nie do pozazdroszczenia. Schodzą nawet 500 m pod ziemię, przeciskają się na czworakach tunelami wysokimi niekiedy na ledwie 80 cm. Godzinami pracują na leżąco, wdychając pył, w duchocie i temperaturze sięgającej raz 40 stopni, a innym razem spadającej poniżej zera (to efekt prądów powietrza, które hulają po kilkunastu poziomach podziemnych labiryntów). Katorga.

Często dochodzi do podziemnych katastrof, a ich powodem są eksplozje gazu. Miesięcznie zarabiają 50 dol., czasem trochę więcej. Niektórzy to nastolatki, którym władze kopalnianej spółdzielni nie potrafią odmówić pracy. Zazwyczaj to dzieci z rodzin żyjących na granicy głodu, których ojca zasypało w kopalni. Są jedyną nadzieją matki i młodszego rodzeństwa: jak nie przyniosą pensji, nie będzie co jeść.

Młodsze rodzeństwo żebrze na ulicach Oruro, Potosí i innych andyjskich miast i miasteczek. Wielu wpada w nałogi – narkotyki, alkohol. Uciekają z domów, prostytuują się, organizują w gangi. Indiański prezydent przywrócił większości Boliwijczyków godność i poczucie, że są u siebie, w swoim kraju, ale edukacja, służba zdrowia i opieka społeczna nadal są w opłakanym stanie. Dlatego ludzie, którym chce się robić coś dla wspólnoty, szukają sponsorów na kontynencie dawnych konkwistadorów – w organizacjach pozarządowych i funduszach Unii Europejskiej.

W Oruro emerytowani nauczyciele założyli dwie szkoły-domy dzięki wsparciu fundacji z Francji i Szwajcarii. Zgarniają z ulicy rozbitków, oferują im naukę, opiekę, a także wyżywienie przez piec dni w tygodniu. Sporo młodych ludzi udało im się w ten sposób uratować.

Nad Boliwią unosi się mit Che Guevary. Sławny Argentyńczyk, rewolucjonista, właśnie w tym kraju stoczył ostatnia partyzancka batalie o sprawiedliwszy świat. Tutaj, 45 lat temu, rozstrzelano go bez sądu.

W wielu miejscach można kupić związane z Che Guevarą gadżety, zobaczyć graffiti i reklamy. Jego postać zamieniła się w źródło biznesu, także turystycznego. Rząd Evo Moralesa, dla którego walka Che była inspiracja, promuje trasę turystyczną La ruta del Che, śladami ostatnich potyczek partyzanckiego oddziału, jednak infrastruktura dla odbycia takiej podróży wciąż jest kiepska.

W wiosce La Higuera, gdzie rozstrzelano Guevarę, starzy ludzie opowiadają za parę groszy o obławie na partyzantów, ich pojmaniu, egzekucji. I o tym, jak odrzucany niegdyś przez biedotę – czyli tych, w imieniu których walczył – Guevara zamienił się w religijna ikonę „Chrystusa z karabinem na ramieniu”.

Niektórzy modlą się do niego, proszą o łaski. Señora Irma Serrano ma tu skromny sklepik z piwem i papierosami. Wojskowi pojmali Guevare, gdy miała 20 lat. Na ich rozkaz zanosiła uwiezionemu Che kawę i empanady (rodzaj pierożków). Uważa, że teraz Guevara wspiera ja z zaświatów. Inni z kolei mówią z lekiem o „przekleństwie Che”: wszyscy, którzy go ścigali bądź brali udział w egzekucji, skończyli marnie. Wieśniaka, który wydał Guevarę, ktoś zabił. Generał, który go schwytał, dopełnia żywota na wózku inwalidzkim. Prezydent, który dał rozkaz egzekucji, zginał w katastrofie helikoptera. To tylko przykłady – lista dotkniętych „przekleństwem Che” jest dłuższa. Jest na niej tez sama wioska nawiedzana systematycznie przez susze.

Zdobycie władzy w Boliwii przez prezydenta wywodzącego się z autochtonów wzmacnia wiarę tych, którzy wierzą, że Che jest dobrym duchem. Jeśli kiedyś te władze utraci, szala przechyli się na korzyść wierzących w przekleństwo. Biznes turystyczny będzie na tej legendzie zarabiał tak czy inaczej.

Reklama

Artur Domosławski, 2012

Reklama
Reklama
Reklama