Otwierasz przewodnik

– Wielki Pałac Królewski, buddyjskie świątynie, targ na wodzie (pod turystów). Wieczorem wychodzisz na turystyczną aleję Khao San. Przeciskasz się przez dziki tłum sprzedawców smażonych bananów, drewnianych rechoczących żab, mijasz dudniące bary, po raz dwudziesty dziękujesz za ofertę nepalskiemu handlarzowi kaszmirowych garniturów i roześmianym masażystkom (– Mister, Thai massage?! – Usłyszysz to jeszcze tysiąc razy). Wreszcie zaczepia cię kierowca tuk-tuka, taxi-motorka z przyczepką dla pasażerów:
– Mister! Bum-bum? Thai massage z happy endem? Tylko 100 bahtów!
– Co 100 bahtów?
– Tuk-tuk na Patpong! Ping-pong show! Piękne panie!
Kombinujesz: 1) Jestem singlem. Co mi zależy? 2) Mam dziewczynę/żonę, ale jej nie kocham. Być w Bangkoku i nie odwiedzić Patpongu?! 3) Mam żonę/dziewczynę i ją kocham, ale przecież tam prowadzi się nawet oficjalne wycieczki! 4) Nic mnie to nie interesuje i w ogóle nie jestem ciekawy!
Jeśli zaznaczyłeś odpowiedzi 1), 2) lub 3), prawdopodobnie już szalony kierowca wiezie cię z piskiem opon przez rozjarzone miasto. Być może jesteś już podpity i niesiony ułańską fantazją śpiewasz z kompanami „Hej sokoły!”. Dojeżdżasz. Patpong – dzielnica czerwonych latarni, tajska sodoma i gomora, siedlisko rozpusty, grzechu i hedonizmu. Główna ulica wypełniona straganami z lokalną cepelią mieni się w odcieniach czerwieni z burdeli, salonów masażu i pubów go-go. – Mister, ping-pong show? – zaczepia cię chudy jak przecinek nagabywacz. A pal licho! Wchodzisz po stromych schodach do ciemnego pomieszczenia wyłożonego czerwonym dywanem. Ocierasz się o wilgotne ciała półnagich kobiet, oblepiających cię ze wszystkich stron. Przynoszą ci drinka. Jeśli jesteś ostrożny, odmawiasz (możesz dostać w prezencie pigułkę-niespodziankę) i zamawiasz piwo w butelce. Coś zamówić musisz – takie są reguły zabawy. W zamian oglądasz show, a oczy rozszerzają ci się coraz bardziej. Na brzeg sceny podchodzi naga tancerka i trzymanym w pochwie piórem pisze na kartce specjalnie dla ciebie: „WELCOME TO BANGKOK!”. Pali nią papierosy, popija colę, po czym wyciąga z niej kilka metrów lampek choinkowych. Na koniec strzela w publikę piłeczkami do ping-ponga, ale ty już tego nie widzisz, bo wcześniej oczy wypadły ci na podłogę. Na pewno opowie ci o tym któryś z licznych, otaczających cię rozwrzeszczanych widzów, o ile wcześniej nie zaczepi cię burdelmama i nie zażąda 3000 bahtów. – Za co? – zaczniesz krzyczeć. Przecież nagabywacz nic o tym nie wspominał! Nic z tego. Musisz zapłacić, chyba że lubisz awantury.

Idziesz ochłonąć do baru – na pewno z go-go, bo o inne tu trudno.

Kobiety uśmiechają się do ciebie i wysyłają ci całusy, nawet jeśli jesteś nieatrakcyjny i masz brzuszek. Jesteś tak nabuzowany, że zabierasz jedną z nich do pokoju na górze. Możesz też wybrać masaż z happy endem (seks w cenie), seans porno, seks na żywo albo schlać się w pubie. Kiedy nad ranem toczysz się do hotelu, potykasz się o rozrzucone pudła, płoszysz tłustego szczura, widzisz, jak kogoś wyrzucają z baru, a w mroku pod śmietnikiem obmacuje cię niechciana przez nikogo, najbrzydsza prostytutka, jaką tu widziałeś. Podchodzisz do taksówkarza i rzucasz: – Na Khao San! – 500 bahtów! – Ile?! – O tej porze takie są stawki! (Robi z ciebie idiotę). Wsiadasz. Zasypiasz. Budzisz się i w mig się orientujesz, że nie jesteś na Khao San Road. – Gdzie mnie przywiozłeś? – No jak to? Do Khao San! – I na potwierdzenie swych słów wskazuje palcem budynek, na którym wołami jest napisane „KHAO SAN”. Otwierasz drzwi – chiński burdel, wejście 500 bahtów, w cenie wszystko. Lądujesz w pokoju z trzema Tajkami. Wracasz do hotelu o 10.00 rano. Jeśli zdarzyło ci się cokolwiek opisanego powyżej, prawdopodobnie jesteś w Bangkoku po raz pierwszy.

Gdybyś był seksturystycznym wyjadaczem, około 22.00 zjawiłbyś się np. w Gulliver Tavern na rogu Khao San.

Jak zwykle zamówiłbyś piwo (drogo jak na Tajlandię – 100 bahtów) albo drinka (jeszcze drożej), siadł przy stoliku i zaczął się rozglądać. Na pewno w bilard grają młode Tajki z białoskórymi adoratorami (dobry sposób na ich podryw). Pub się zapełnia, obsługa przykrywa plandekami stoły bilardowe, skąpo odziane dziewczęta wskakują na górę, zaczyna się disco. Znasz już sporo twarzy stałych bywalców, kłaniasz się Australijczykowi, który poprzedniego wieczoru powiedział ci, że przychodzi tu od trzech miesięcy. Na twoje pytanie, czym się zajmuje w Tajlandii, odpowiedział, że wydaje pieniądze, i zaczął się żalić na zdradzającą go tajską piękność. Rozpoczynasz łowy. To takie proste! Nie potrzebujesz żadnych kursów uwodzenia! Może i nie jesteś casanową, masz nadwagę, ale one lecą na ciebie jak muchy na lep! Jesteś w raju. Tu nie przychodzą prostytutki, lecz młode dziewczęta spragnione znajomości z dużymi, bogatymi farangami (z tajskiego – człowiek z Zachodu). Tańczysz z upolowaną Tajką, pieścisz ją i zapraszasz na drinka. O godz. 2.00 zamykają knajpę, więc zmieniacie lokal. W końcu zabiera cię do swojego apartamentu. Kochasz się z nią na 10. piętrze w tropikalną noc z widokiem na oświetloną metropolię.

 Wstajesz o 14.00 i rezygnujesz z obejrzenia wszystkiego, o czym przeczytałeś w przewodniku, tym bardziej że Me (tak ma na imię) proponuje ci wspólny wyjazd na rajskie plaże. I za wszystko chce płacić, bo przecież ma swój biznes – duży kompleks bungalowów. Leżysz na piasku, popijasz whisky z colą, tulisz się do swojej śliczności, a słońce ładuje ci akumulatory na kolejną upojną noc. Przekładasz wylot, w samolocie myślisz, czy by się nie przeprowadzić tu na stałe i nie poszukać pracy. Takie scenariusze zdarzają się naprawdę. Albo raczej – są stałym elementem krajobrazu Bangkoku.
 

Jeśli przytrafiło ci się coś opisanego powyżej, mimo wszystko masz szczęście. O przygodach w Tajlandii zwykle słyszy się opowieści: „Znajomy znajomego wrócił z Tajlandii. Co noc inna panna, non stop od rana do wieczora”. Niektóre z nich kończą się jednak tak: „Kumpel kumpla wyrwał laskę w lokalu i zabrał ją do hotelu. A tam – pełne zaskoczenie”. Transwestytów, zwanych ladyboys, nigdzie nie ma tylu co w Bangkoku. Siedzą w barach, spacerują grupami po mieście, roznoszą ulotki, robią zakupy, tańczą w barach go-go, uprawiają prostytucję. Sztukę wizualnej transformacji doprowadzili do perfekcji. Patrzysz i myślisz – ale egzemplarz! Nie wiesz, że kilka godzin wcześniej chłopiec o dziewczęcej twarzy z pomocą kolegi naciągał swój penis, by w piekielnym bólu przykleić go taśmą do pośladków i ukryć przed wzrokiem widzów. Że ich ponętne biodra to wynik kuracji hormonalnej. Nie gardź nimi! Często to zagubione istoty, których zamiarem nie jest wzbudzanie sensacji. W każdym razie bądź tego świadomy.

W końcu musisz jednak zadać sobie pytanie: Skąd się to wszystko wzięło?

Najpierw porozmawiajmy z bohaterami akcji. Pytam 33-letnią Tajkę, recepcjonistkę w hotelu (rozwiedziona, 11-letni syn), bywalczynię Gulliver Tavern: – Co wy widzicie w tych białych? – Tajkom podobają się biali. Ale nie z tego powodu, o którym myślisz. W naszej kulturze kobiety nie są dobrze traktowane przez mężczyzn. Oni często nami pogardzają. – A biali nie gardzą? Przylatują, bara-bara i do widzenia. – Tak bywa. Wielu przyjeżdża tu na szybki seks, kompletnie nie rozumiejąc, że dziewczyny obdarzają ich uczuciem. Od innych dowiedziałem się, że to wynik pewnych naleciałości historyczno-kulturowych. Białych zawsze kojarzono z bogactwem, siłą, klasą, elegancją, nawet jeśli często przynosili wojnę. Poza tym działa tu magia białej, „lepszej” skóry. Byłem kiedyś świadkiem następującej rozmowy prowadzonej przez siedzących obok siebie Amerykanina i Tajkę. – Ale ty masz piękną skórę – wyznała mu, głaszcząc go po przedramieniu. – Przecież twoja jest ładniejsza: śniada, aksamitna, delikatna – odpowiedział on. – Nie! Nigdy nie będę miała tak pięknej, jasnej skóry jak ty! Odmienne zdanie na te tematy miał chwiejący się nad barem Anglik: – To wszystko kwestia rozmiaru, stary! Tajki dlatego lubią nas, a nasze dziewczyny – czarnych. A co powiedzą łowcy Tajek? Ich wypowiedzi można podsumować tak: „Bo są urocze, słodkie, szczupłe, zgrabne, delikatne, oddane, wyglądają bardzo młodo, pachną egzotyką, mają kształtne nogi i uwielbiają seks – wyzwolony, dziki, do bólu”. Wielu z nich to różowi, pomarszczeni, bogaci 50- i 60-latkowie spacerujący z młodymi pięknościami po ulicach Bangkoku albo tulący się do piersi nastoletnich prostytutek. Często ich widujesz i pewnie myślisz sobie wtedy, że to wszystko jest takie żałosne i obleśne.

Panuje powszechna opinia, że przemysł erotyczny rozkwitł w Tajlandii w czasie wojny wietnamskiej,

gdy w kraju stacjonowali spragnieni seksu amerykańscy żołnierze. Nie- prawda. Boom na usługi erotyczne nastąpił w trakcie II wojny światowej, kiedy w Tajlandii stacjonowało 300 tys. japońskich żołnierzy i ok. 30 tys. Brytyjczyków i Hindusów. Do dziś na drzwiach wielu pubów wisi tabliczka: „Tylko dla Japończyków”. Od tamtej pory seks stał się jedną z głównych gałęzi gospodarki, według szacunków w niektórych latach stanowił 13 proc. PKB. Do wybuchu paniki wokół AIDS w latach 80. XX w. władze wręcz promowały seksturystykę, przyciągając coraz większe tłumy obcokrajowców. Wiele zapyziałych wiosek stało się wtedy miastami rozpusty, jak legendarna już Pattaya czy Chiang Mai na północy. Na początku lat 80. doliczono się w Bangkoku 977 barów, klubów i burdeli.
Przyczyna zjawiska leży jednak jeszcze głębiej.

 W Tajlandii „od zawsze” poligamia była społeczną normą. Król utrzymywał na dworze harem, a przeciętny obywatel mógł pozwolić sobie na drugą albo trzecią żonę.

Tego obyczaju zabronił jednak w 1934 r. król Rama VII, który po wojażach po Europie podjął misję modernizacji kraju, rozumianą jako konieczność zaszczepienia na lokalnym gruncie zachodnich standardów. Zakaz nie obejmował prostytucji, w związku z czym panowie nawykli do rozmaitości partnerek zaczęli masowo korzystać z usług kurtyzan. Do dziś znakomita większość klientów tajskich prostytutek to Tajowie! Kiedy w latach 50. XX w. zdelegalizowano prostytucję, było już za późno – seksbiznes stał się zbyt istotny dla gospodarki kraju. Dopiero w latach 60. pojawiło się tysiące Jankesów, dla których podczas wojny w Wietnamie Tajlandia stanowiła miejsce dla „R & R” – Rest and Recreation. Kończąc dociekania: seks w społeczeństwie buddyjskim nigdy nie był tematem tabu. Ma korzenie sakralne. Zawsze panowało tu przyzwolenie na intymny, oczyszczający relaks.

Znajomy znajomego mówił też, że w pewnym momencie jego przyjaciółka źle się poczuła, po czym okazało się, że ma AIDS. Jej mąż wrócił z delegacji do Tajlandii i nie wspomniał, jak dobrze się tam bawił. Nie ma sensu czytającym ten artykuł ani komukolwiek innemu odradzać wyjazdu do Tajlandii, bo to piękny kraj. Ale… uważajcie!