Jesienią zeszłego roku byłem w Iranie. Bardzo mi się tam podobało, ale… Po powrocie dość niefortunnie uznałem, że moja wycieczka to coś, co zapewne interesuje absolutnie wszystkich.

Owszem, niektórzy nawet zagajali: „I jaki jest ten Iran?”, a ja łapczywie rzucałem się na to pytanie i każdemu opowiadałem swoje przygody. Dokładnie trzy przygody, bo cóż, więcej ich nie miałem. Ile w końcu można przeżyć w jednym z najspokojniejszych krajów na świecie w 12 dni? W każdym razie nie wiem nawet, kiedy to się stało, ale każda z przygód ewoluowała w dość rozbudowaną historię, wzmacniana małymi etiudkami aktorskimi. Myślałem nawet o dobudowaniu miniscenografii do tych opowieści, a przynajmniej o dobrze dobranym podkładzie muzycznym. Bo przerób miałem imponujący.

Relacji z mojej podróży musieli wysłuchać także ci, którzy nie wykazywali żadnego zainteresowania tematem. Wychodziłem ze słusznego, jak mi się wydawało, założenia, że tak fascynującej historii powinien wysłuchać każdy. Dopiero po pewnym czasie zauważyłem, że ludzie zaczęli mnie unikać. Na mój widok na ulicy nagle odbierali komórkę, a potem krzyczeli do mnie: wybacz, stary, ale mój kot wpadł do szatkownicy, muszę natychmiast go ratować! Albo: jaka szkoda, że nie możemy teraz pogadać, ale właśnie muszę iść do Muzeum Narodowego, żeby obejrzeć autoportret Jacka Malczewskiego. I znikali. Inni natomiast nie odbierali ode mnie telefonów.

Pewność, że dzieje się coś niedobrego, zdobyłem na urodzinach pewnej znajomej, podczas których  jubilatka uciekła z własnej imprezy, gdy rzuciłem niewinne zagajenie: „A kiedy byłem w Isfahanie…”. W ślad za nią ruszyli inni goście i zostałem zupełnie sam. Tak, wtedy pojąłem ostatecznie, że ludzie mają trochę dość mnie i moich perskich historii. Żona mi nawet wyznała, że wspólni znajomi prosili ją o informację, kiedy przychodzę do domu, i dopiero wtedy bezpiecznie wychodzili na miasto, mając pewność, że nie spotkają mnie gdzieś przypadkiem.

Zacząłem rozsyłać SMS-y i maile, że dotarło do mnie, jaki byłem straszny, i przysięgam, że już nigdy nie powiem słowa o Iranie, ale z początku niezbyt w to wierzono. Bliski przyjaciel powiedział mi post factum, że myślał o operacji plastycznej, by móc spokojnie poruszać się po centrum Warszawy bez ryzyka wpadnięcia na mnie i wysłuchania kolejnego odcinka mojego słuchowiska. Nie było to łatwe, ale znajomi nie pryskają już na mój widok w podwórka jak bohaterowie Stawki większej niż życie na widok SS-manów. Także moja mama ponownie wpuszcza mnie do siebie i nie udaje, że jej nie ma w domu. Przestałem być trędowaty i niektórzy zaczynają się nawet radować na mój widok. Jak kiedyś.

Ale niech moja historia będzie przestrogą dla tych wszystkich, którzy właśnie powrócili ze swej „podróży życia” i chcą się podzielić swymi przeżyciami ze światem. Gwarantuję wam: świat nie jest tym zainteresowany.

Igor Zalewski