Przy stanowisku obok prezentował się jeszcze lepszy zawodnik. Krew. Krew strumieniami. Gęsia skórka przeszyła moje ciało, kiedy zobaczyłam, jak ochotnik cierpliwie czeka aż mistrz ceremonii wbije mu w skórę ostatni haczyk. Nie uśmiechał się, ale coś mi mówiło, że sprawiało mu to nieziemską przyjemność. Od razu pomyślałam o ofiarnych męczennikach filipińskich, którzy w Wielki Piątek dają się ukrzyżować z własnej woli, albo o Malezyjczykach, którzy podczas święta Thaipusam przebijają się w imię religii kolcami i hakami. Kto by pomyślał, że tak skrajne środowiska jak wyzwoleni seksualnie Amerykanie i gorliwie wierzący hinduiści, mają w gruncie rzeczy takie same potrzeby? A propos religii. Jednak wyłuskałam z tłumu kogoś, kto do niego nie pasował. Gdzieś spomiędzy kolorowych lateksów, falban i skórzanych kombinezonów wypłynął on - zupełnie nie pasujący do reszty człowiek, ubrany wyjątkowo nieprzyzwoicie, jak tę okoliczność. Miał długie spodnie i zwykłą kurtkę zasłaniające prawie każdy fragment jego ciała. Do tego czapka z daszkiem i lekko zbłąkane spojrzenie. Może nie byłoby w tym człowieku nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że w ręku trzymał niczym zwycięski proporzec, żółty transparent z optymistycznym hasłem: „Jesus Christ loves you”. Najwyraźniej próbował nawrócić dziki tłum. Zupełnie niepotrzebnie. Wyglądali przecież na „kochanych przez Jezusa”. W każdym z nich było więcej miłości niż w tym smutnym człowieku z transparentem.