Tak, owszem – lubię pogrążyć się w zimowym szaleństwie. I nieprawdą jest, jakobym sportową aktywność ograniczał do wypijania rekordowych ilości alkoholu w barach nieopodal stoków. Zarazem, jako osobowość nietuzinkowa, nie jestem byle narciarzem. Mam swój niepowtarzalny styl.

Zacznijmy od tego, że największą frajdę sprawia mi kompletowanie sprzętu narciarskiego. Zresztą nie tylko narciarskiego. To już taka cecha nowoczesnego mężczyzny, że uprawiając jakiś sport, najwięcej uwagi poświęca ekwipunkowi. I jeśli mam być szczery, większość facetów, jakich znam, kończy trening na tym właśnie etapie.

W każdym razie jeśli kiedyś będę miał duże mieszkanie, to jeden z pokoi będzie miejscem ekspozycji licznych sportowych urządzeń najlepszych marek (chwilowo są one poupychane na działce, po rodzinie i w najdalszych zakątkach pawlaczy). Będą tam zatem buty do trekkingu, inne obuwie do wędrowania górskiego, adidasy do joggingu, inne do koszykówki, kijki do nordic walking (widzę je teraz oparte o rurę centralnego ogrzewania i okryte warstwą kurzu, jakiej nie powstydziłby się posąg Nefretete), wiosła do wiosłowania (a gdzie one właściwie są u licha?), liczne rodzaje hantli, rowerek stacjonarny służący jako stołeczek na balkonie oraz – oczywiście – pięknie skomponowany ekwipunek narciarski z termiczną bielizną, bajeranckimi deskami, dizajnerską nieprzemakalną kurteczką oraz markowymi buciorami. Tylko gogli, kurde, jakoś se nigdy nie kupiłem.

Nie jest tak, że nigdy tego sprzętu nie używałem (narciarskiego, bo tego do chodzenia po górach – nigdy). Owszem kilka razy byłem na nartach. Konkretnie trzy, a może nawet cztery. Zasadniczo wspomnienia mam przesłonięte przez średniowieczny koszmar wdziewania całego tego niedorzecznego rynsztunku i siłowania się z zatrzaskami butów, które potem w akcie zemsty wżerały mi się w stopy do kości.

Narciarzem, szczere mówiąc, nie jestem jakimś wybitnym. Co ciekawe, samą umiejętność jeżdżenia opanowałem błyskawicznie, ale potem – mimo kolejnych prób – nie byłem w stanie udoskonalić jej ani o włos. To trochę jak z moją nauką niemieckiego. Podchodziłem do tego języka z  10 razy, uczyłem się go wiele semestrów, ale wciąż potrafię powiedzieć tylko „Hitler kaputt” (to z Czterech pancernych) oraz „Ja, das ist fantastische position” (to z pornosów). W rezultacie mój wypad na narty wygląda mniej więcej tak: pół godziny nakładania zbroi, kwadrans walki z buciorami, potem szybkie przejście na wyciąg, podczas którego niechcący walę kijkami najmłodszego narciarza na stoku, a gdy ruszam go przeprosić, wypadają mi narty i odjeżdżają z werwą, jakiej nigdy nie mają na moich nogach. Gonię je (to nie najlepsze sformułowanie, skoro poruszam się z prędkością pielgrzyma drepczącego na kolanach w Fatimie), łapię, wywalam się, gubię gdzieś kijki, jacyś dobrzy ludzie mi je przynoszą, ale po stoku już rozchodzi się fama, że pojawił się dziwny człowiek, pewnie pijak albo wariat, i trzeba na niego uważać.

Potem wybieram trasę. Wszystkie są za trudne, ale ponieważ wstydzę się iść na oślą łączkę, idę na inną najłatwiejszą. Stoję na krawędzi (tak, ten łagodny zjazd to dla mnie krawędź), zbieram się na odwagę ze trzy kwadranse i wreszcie ruszam, korzystając z tego, że wszyscy poszli na obiad. Zgrabnie przerzucam ciężar ciała z nogi na nogę, ale gdy tylko przyspieszam do 15 km/h, wpadam w panikę i hamuję, żeby wypiąć narty i ostrożnie przejść na bardziej płaski fragment trasy.

Po tym pierwszym zjeździe znajomi pytają mnie o następny, ale ja patrzę na nich jak na halibuty i idę na kolację (chociaż to pora obiadu). Nart mam dosyć na trzy lata.