Zaczekaj, znów nic nie widzę! – słyszę głos wykończonego i zdenerwowanego Alberto. Młody Wenezuelczyk, członek kadry narodowej we wspinaczce sportowej, teraz wsparty na ramieniu swego przyjaciela Mario, wygląda, jakby mu przybyło 10 lat. Co chwila zatrzymuje się, wyciera okulary trzęsącymi się rękoma, przeklina, nerwowo poprawia przygasającą latarkę. Jaskrawożółty diodowy „krokodylek” uratował mu życie, po tym jak się okazało, że nie wziął z bazy zapasowych baterii do czołówki.

W gęstej mgle poza sylwetkami wspinaczy widzę niewiele. Wiatr zelżał, ale deszcz nie przestaje padać. Próbuję zebrać myśli. Dochodzi 23.00, mamy dość. Jest bardzo zimno, zaledwie kilka stopni powyżej zera, ale mokre ubrania i wiatr czynią temperaturę odczuwalną jeszcze niższą. Kilka godzin wcześniej rozpoczęliśmy odwrót spod szczytu. Byliśmy dosłownie o krok od celu, zabrakło jakichś 20, może 30 m. Szanse na wejście w takich warunkach były jednak bardzo małe. Okazuje się, że szans na zejście do obozu – co właśnie staramy się zrobić – nie ma właściwie wcale.

Najpierw trzeba było zjechać jakieś 20 pięter niżej, do rozwieszonych przez nas wcześniej stałych lin, które toną w ciemnościach nocy i wodnych kaskadach. Musieliśmy przy tym uważać na oślizgłą, zdradliwą skałę. Z jednej strony nie dawała ona pewnego podparcia naszym stopom, z drugiej – miała tak ostre krawędzie, że zastanawialiśmy się, czy lina wytrzyma jeszcze ten jeden raz. Alberto był już tak wyziębiony, że nie mógł jej zawiązać.

Po zjeździe do podstawy ściany zaczynamy marsz przez skalny labirynt górnego plateau – jak nazywamy mniej stromy teren pod szczytowymi partiami tepui. Okulary znów wytarte, ruszamy w ciemność i mgłę. Po zaledwie kilkunastu krokach roślinna gęstwina rozstępuje się pode mną. Lecę w czarną czeluść, przez głowę przebiega szybka myśl: „Jak to, już? Już po życiu?”. Chrzęst zbutwiałych łodyg, echo upadku. Otwieram oczy. Co za fuks! Mogłem spaść 30 albo i 60 m, ale zamiast na dnie skalnej szczeliny zatrzymałem się na zaklinowanym głazie kilka metrów pod powierzchnią plateau. Jestem trochę poobijany i nogi mam miękkie ze strachu, ale nic poważnego się nie stało. Chłopaki krzyczą z góry, słyszę ich, oni mnie prawie wcale. Chwilę później podają mi linę i pomagają wyjść. Ściskamy się z radości, że nadal wędrujemy w komplecie. Majestatyczna góra okazuje się niegościnna. Atrakcyjna i fotogeniczna za dnia – często okrywa ją romantyczny fartuch chmur – w ciemnościach pokazała pazur.

– Musimy się związać liną, jak na lodowcu! – zarządzam. (A w duchu nazywam siebie idiotą, że jeszcze tego nie zrobiliśmy). Co prawda lodu tu nie ma, ale sytuacja jest dość podobna – w każdym momencie można wpaść do ukrytej szczeliny. – To nie jest skała w lesie. Trzeba przyjąć strategię jak w wysokich górach! – mówił w obozie Michał Kochańczyk, kierownik, pomysłodawca wyprawy. Zaprawiony przez kilkadziesiąt lat nieustannych podróży, był chyba we wszystkich górach na świecie. I miał rację, teraz to widzę jak na dłoni.

Od kilku godzin błąkamy się po plateau. Szukamy naszego punktu zjazdowego, gdzie moglibyśmy opuścić się w dół kilkusetmetrowego skalnego progu. U jego podstawy stoi obóz. Nasz garmin pokazuje, że w linii prostej dzieli nas od niego jakieś 200 m. Na pewno krążymy wokół punktu, ale jak go namierzyć w gęstej mgle? Znajdujemy prowizoryczne schronienie pod wąskimi skalnymi okapami. Co prawda ciekną, ale przynajmniej nie stoją pod nimi kałuże. – Mam nadzieję, że tu nie umrzemy – mówi półprzytomny Mario, szczękając zębami.


– Trzeźwo myśleć to podstawa – powtarzam sobie w duchu. Nie jesteśmy przygotowani na nocleg w tym miejscu, nie mamy namiotu, materaców, śpiworów. Zamieniam się w instruktora surwiwalu. – Lina! Rozwinąć i podłożyć pod plecy! Nogi do plecaka, ale wcześniej klapa – trzeba ją odpiąć i założyć na głowę. Teraz folie NRC – dokładnie się nimi opatulić! Przytulcie się – i jak się uda – nie spać!

Wciskam się do swojej „norki”. Mam duży plecak i cienkie ciuchy z membraną. Wszystko mokre, gnijące, ale przynajmniej chroni przed wiatrem i częściowo zatrzymuje ciepło. Zimno jest jak diabli, temperatura spada nad ranem do 3oC. Prawdziwa próba na granicy przeżycia. To tak, jakby wziąć w ubraniu zimny prysznic i przemoczonym pójść spać pod ławką w parku w listopadową noc.

Świta. Sąsiednie Irú-tepuí, leżące bliżej granicy z Gujaną, tonie w chmurach. Strona wenezuelska jest jeszcze czysta. Ogarniamy wzrokiem bezmiar otaczającej nas puszczy i rosnący u podstawy tepui Tęczowy Las. Przemierzaliśmy go jako pierwsi ludzie. Nawet Indianie nigdy wcześniej się tam nie zapuszczali. Przedzieranie się przez niego było jak marsz wewnątrz zwartego mokrego żywopłotu. Bez maczety nawet na siku nie dało się odbić ze szlaku. W ciągu godziny pokonywaliśmy dystans zaledwie 100–200 m i kilometrami nie dotykaliśmy stopami gleby, bo szło się korytarzem splątanych konarów, korzeni i gałęzi.

Zanim jednak dotarliśmy do Tęczowego Lasu, musieliśmy pokonać plątaninę wenezuelskich sprzecznych i niejasnych przepisów, żeby załatwić zezwolenia na działalność eksploracyjną. Organizacja wyprawy w Wenezueli przypomina jako żywo czasy polskiego socjalizmu doprawionego powszechną gangsterką w pozornie bogatym amerykańskim kraju.

Wraz z pojawieniem się słońca powoli wraca w nas życie. Promienie ogrzewają skostniałe ciała, ale cudów nie zdziałają. Patrzę na twarze moich kolegów i wiem, że nie ma mowy o pójściu w górę. Drugi atak szczytowy trzeba uznać za zakończony. Mario pyta mnie dyskretnie o objawy hipotermii. Kłamię, że na pewno wszystko w porządku – choć widzę, że wzrok ma mętny i bełkocze.

Punkt zjazdowy znajdujemy bez trudu. W nocy byliśmy tuż obok niego. W obozie witają nas Iza z Michałem. Młody, ambitny naukowiec, biolog z Uniwersytetu Jagiellońskiego  – Izabela Stachowicz – budzi nasze uznanie. Jedyna kobieta „na tym turnusie” nigdy nie marudzi i zawsze stara się dotrzymać nam kroku, mimo że warunki ocierają się o koszmar.

Nasze obozowisko rozstawiliśmy na stromym stoku pokrytym bromeliami i gęstwiną krzaków. Z trudem wydarliśmy roślinności trochę przestrzeni. Między dwoma powyginanymi wiatrem drzewami rozwiesiliśmy hamaki. „Łóżka” częściowo na siebie zachodzą. Śpimy tam niczym sardynki – kiedy ktoś się przewraca na drugi bok, trzęsie całością, budząc pozostałych. Gdy pada, a zazwyczaj pada, pod nami płyną błotniste potoki, na śpiwory pryskają krople deszczu odbijające się od rosnących wokół roślin. Taplamy się w błocie niczym tapiry. Roi się tu od wszelkiego robactwa. Są meszki puri-puri, groźne mrówki veinticuatro, stada komarów, wszędobylskie karaluchy. Do jedynego ujęcia wody mamy 40 min przedzierania się w stosunkowo trudnym terenie – trudnym na tyle, że nawet przy wyjściu z obozu rozwiesiliśmy liny poręczowe. Zazwyczaj więc korzystamy z wody zbierającej się między liśćmi bromelii – wcześniej odfiltrowujemy ją przez siatki entomologiczne. To trochę jakby pić wodę z akwariowego filtra.

 

Ale jest też druga strona medalu. Oto poznajemy fascynujący, niezbadany świat tepui, gdzie odkrycie nowych gatunków zwierząt i roślin jest niemal tak pewne jak to, że spadnie deszcz.  

W obozie jest znacznie cieplej niż tam w górze, skąd wróciliśmy. Zmęczenie i adrenalina nie pozwalają nam jednak na sen. Oceniamy sytuację. Jest 13 lutego 2012 r. Za dwa dni przyjdą Indianie, by pomóc znieść sprzęt. Musimy zwinąć obóz, jeśli chcemy zdążyć na lotnisko w Caracas. Dociera do mnie, że jeżeli nie wejdziemy na szczyt następnego dnia – nie wejdziemy wcale. Tyle pracy, tyle wysiłku na nic? Nie! Tym bardziej że to już drugie podejście do Tramén-tepuí. Rok wcześniej zdołaliśmy, w trochę innym składzie, dotrzeć pod skalną ścianę. Ociekający wodą, omszały piaskowiec nie dał nam wtedy szans. Musieliśmy się poddać.

Wiemy, że stanowimy świetny zespół, bo każdy wnosi uzupełniające się wartości. Alberto Raho – wspinacz sportowy, doskonały technicznie, silny. Mario, właściwie Carlos Mario Osorio – doświadczony tepuiero, czyli wspinacz górski, obeznany ze sprzętem i techniką wspinania w ścianie tepui. Obaj młodzi, ze sportowym zacięciem. Na mnie spoczywają obowiązki taktyka, mobilizatora, który ma odwagę nawet wtedy, gdy tak naprawdę robi w gacie ze strachu. Wiemy też, że jeśli dziś nie wyjdziemy  w górę i nie zanocujemy  – w tym samym znienawidzonym miejscu, z którego właśnie wróciliśmy – nie mamy szans na szczyt.

Głośno myślimy, kalkulujemy. W końcu pada wspólne: „Idziemy!”. Szykujemy sprzęt, jedzenie. Iza decyduje się towarzyszyć nam do plateau. Po chwili Michał postanawia, że także dołączy. Wiedząc, jak wyglądają warunki w ścianie i odległości, oceniam, że ma małe szanse na przejście choćby dolnego progu. Uprzedzam go lojalnie – nie będziemy czekać, idziemy na szczyt, inaczej to nie ma sensu. Wiem, że mam rację, ale czuję się jak ostatnia świnia.

Do górnego plateau docieramy po zmroku. Leje, niebo zaciągnęło się na dobre. Co z tego, że mamy materace i śpiwory, kiedy wszystko jest kompletnie mokre. Powtarza się koszmar wcześniejszej nocy.

– Maaarek, oni prawie nie chcą iść. Mogę ich trochę namówić, ale psycha im siada! Rano Iza urabia chłopaków, żeby nie rezygnowali. Staje się moim „pozytywnym szpiegiem w wenezuelskiej frakcji”. Krzyczę przez deszcz i mgłę, że o 11.00 wychodzę, po czym pytam taktycznie: – Mario, idziemy? I wiem, że ambicja drugiego wspinacza, Alberto, nie pozwoli mu na rezygnację. Zwijam biwak, wytrzepuję wodę z ubrań, śpiwora. Biorę sprzęt wspinaczkowy, absolutne minimum – szturmowe żarcie, ultralekki wodo szczelny aparat. Ale i tak plecak waży kilkanaście kilogramów. Jeszcze flaga, polska flaga od Michała – nie wolno jej zapomnieć!

Zaczynamy się wspinać ścianą, po której spływa wielki wodospad. W deszczu droga okazuje się dużo trudniejsza niż dzień wcześniej. Nie mam szans. Po kilku próbach prowadzenia, trzęsąc się z wysiłku, schodzę wypompowany. I wtedy zdarza się cud, na który czekaliśmy. Przestaje padać, a wiatr, choć zimny, powoli osusza skałę i nasze przemoczone ubrania. Tarcza słońca nie prześwituje wprawdzie przez chmury, ale jest ciut cieplej. Przepinam dygoczącemu Mario sprzęt wspinaczkowy i idę jako ostatni.

 


– Uuaaaa! – wyrywa mi się, gdy z blokiem skalnym obluzowanym przez deszcz lecę nagle kilka metrów w dół. Lina naciąga się jak guma od majtek, wyhamowuje upadek tuż nad półką skalną. Nogi znów mam jak z waty, ale trzeba iść dalej, najgorsze są utrwalone urazy. Przekonujemy się, że nie mieliśmy szans dotrzeć na szczyt poprzedniego dnia, w ciemnościach i deszczu. Pełno tam zdradliwych luźnych skał.

13 lutego o 15.30 czasu wenezuelskiego wchodzimy we trzech na płaski, charakterystyczny dla tepui wierzchołek, trzymając się za ręce i wrzeszcząc z radości. Altimetr i GPS pokazują 2726 m n.p.m. – nigdy wcześniej niezdobyty szczyt Tramén-tepuí. Drogę wspinaczkową nazwiemy w języku okolicznych Indian Pemon: Tureta Aikuk Tachitan (hiszp. Selva Lluviosa Vertical, pol. Pionowy Las Deszczowy).

Na górze spędzamy zaledwie kilka minut. Wiadomo, że droga powrotna obfituje w niebezpieczeństwa, a pogoda zaraz się popsuje. Jesteśmy bardzo zmęczeni i za nic nie chcemy ponownie błąkać się po plateau. Pod ścianą z przerażeniem oglądamy nasze białe, zziębnięte i powykręcane skurczami stopy. Pora znów włożyć gumowce – obuwie prawdziwych tepuieros.

Nazajutrz przychodzi Gervasio – Indianin, bez pomocy którego nasze wejście na szczyt nie byłoby możliwe. Zwijamy szybko obozowisko, ruszamy w dół. Zaczyna padać deszcz.

Marek Arcimowicz, 2012