Po kruchej, rozbitej przez erozję skale i uciekającym spod butów żwirze pniemy się w górę ku poszarpanej południowej grani Monte Paterno (2746 m n.p.m.).

Początek via ferraty Forcella Lavaredo to wyryty w litej skale tunel z czasów I wojny światowej. Kaski na głowę, zapalamy czołówki i zgięci w pół wchodzimy w chłodną ciemność. Po drugiej stronie pionowa skała, a pod nią półka szeroka na zaledwie dwie stopy.

Wkładam uprząż wspinaczkową, do której przypięte są dwie liny zakończone karabińczykami. Karabińczyk wpięty w linę poręczową to moja asekuracja, ale pierwsze kroki stawiam z drżącymi kolanami. W końcu wpadam w rytm: karabińczyk, kilka kroków, złączenie liny, przepięcie karabińczyków, kilka kroków i znów to samo.

Mijamy przełączkę Passaporto. Na niej skalne okno, przez które jak przez wizjer widać Tre Cime. Trzy Turnie z Lavaredo to góra symbol znana z pocztówek i folderów. Pionowo, niczym trzy skalne zęby, sterczą samotnie w Dolomiti di Sesto, rzucając wyzwanie wspinaczom. Monte Paterno to ich najbliższy sąsiad, kamienny strażnik tych trzech skarbów. Można na niego wejść trzema trasami, każda z nich fragmentami biegnie via ferratą, czyli ubezpieczoną liną poręczową, „żelazną drogą”.

Na przełęczy Forcella Camoscio szlak się rozwidla. – Tu zaczyna się droga na szczyt i kończy zabawa – mówi nasz przewodnik Herbert. – Najpierw trawers, potem prawie pionowo w górę, więc trzeba się solidnie wpiąć i uważać na kamienie spadające spod stóp poprzednika. Wygląda na to, że via feratta wreszcie pokazuje swoje prawdziwe oblicze.

Wojna o górę

Na początek mały skok w bok… na linie. No, może nie tak jak Tom Cruise w Mission Impossible, ale akurat kadr z tego filmu przychodzi mi na myśl.

Przede mną kawał pionowej skały. Lina pokazuje drogę. I o ile dzięki niej wiem, co zrobić z rękami, to już zupełnie nie mam pojęcia, gdzie postawić nogi. Wpatruję się w przewodnika i staram się zapamiętać miejsca, w których on stawia stopy.

Uff. Każdy krok oznacza postawienie stopy dużo wyżej niż kolano. Stojąc na palcach, bo na skalnych uskokach cała stopa się nie mieści, przepinam karabińczyk. A wzrokiem szukam miejsca na kolejny krok. Po kilku karkołomnych szpagatach w pionie w końcu wdrapuję się na skalną półkę.

Z przerażaniem dostrzegam, że stalowe liny prowadzą wąskim lejem w dół, ale to czeka mnie później. Na razie idę stromo w górę, zygzakami.

Na szczycie wita nas wielki krzyż i przywiązane do niego kolorowe tybetańskie chorągiewki. Ale widok! Nie bez powodu ta część Dolomitów uważana jest za najpiękniejszą. Na wyciągnięcie ręki jest charakterystyczny rozdwojony Torre di Toblin, górujący nad schroniskiem Rifugio Antonio Locatelli (2450 m n.p.m.).

– Kto miał szczyty, ten miał władzę, takie zasady rządziły tu w czasie I wojny światowej – mówi Herbert. Na Torre Toblin niczym w niedostępnej twierdzy okopali się Austriacy. Monte Paterno zajęli Włosi. Austriacy przez trzy lata drążyli w skałach tunele, by zyskać przewagę. Aż skończyła się wojna.

W historii tej jest pozytywny bohater, Sepp Innerkofler, który wspiął się na wierzchołek z materiałami wybuchowymi i choć jego plan wysadzenia wroga się nie powiódł, a on sam zginął, jest hołubiony do dziś. Jego nazwiskiem nazwano via ferratę, którą będziemy schodzić. Z widokiem na Lago dei Piani i schronisko w dole.

Łatwo się zagapić, tak tu pięknie. A tymczasem lina prowadzi skosem w dół, wzdłuż skalnego żlebu. Zbocze góry przecina rozpadlina pełna zdradliwych kamieni i żwiru.

Gdy już się z niego wykaraskamy, za zakrętem wyłania się sterta zardzewiałego drutu kolczastego pamiętającego czasy wojny. Za nimi skalny garb, wzdłuż którego biegnie lina poręczowa. Trochę nie bardzo wiadomo, jak nim zejść – najłatwiej byłoby chyba na czworakach.

Grań garbu jest zatrważająco wąska, w dole stromizna. To najtrudniejsze miejsce via ferraty. Nie dajcie się zwieść sielskim krajobrazom i jeziorkom w dole. Tu naprawdę trzeba się skupić na każdym kroku. Gdy mam dość, z pomocą przychodzą wyryte w czasach wojny tunele zwane Galleria Paterna.

Odtąd szlak, zamiast wokół szczytu, biegnie na skróty, w litej skale. Tunele prowadzą stromo w dół, wykuto w nich nawet schody.

W dole, w schronisku Rifugio Antonio Locatelli, w dobrą pogodę pełno jest turystów okrążających Tre Cime prostym szlakiem. Stąd też najpiękniej, bo właśnie od południowej strony, widać szczyt, na który się właśnie wdrapaliśmy.

Pijąc zimne piwo, nadal nie do końca wierzę, że tam weszłam. Nie mam wątpliwości – kto chciałby pokonać w życiu tylko jedną via ferratę, niech wybierze właśnie tę na szczyt Monte Paterno.

Tekst: Anna Janowska