Mimo talerzy anten satelitarnych na balkonach kamieniczek tutejsza sceneria przypomina miniony  świat. Na bruku rozciągnął się czarny kot i wygrzewa się na słońcu.
Wydawało się, że nic nie może nas tu zaskoczyć. Skręcamy z ruchliwej szosy z Białegostoku do Warszawy zaraz po przekroczeniu Narwi. Jedziemy obsadzonym drzewami traktem, z prawej strony malowniczo wije się rzeka. Mijamy pasące się stada czarnobiałych krów i bocianie gniazda niemal przy każdym obejściu. Czas przyjemnie zwalnia. Nerwowy pośpiech został na zatłoczonej, pełnej tirów szosie. Wjazd do miasteczka (Tykocin stracił prawa miejskie zaraz po II wojnie światowej i odzyskał w 1991 roku) nie zachwyca. Murowane domy, tylko gdzieniegdzie drewniane. Ogródki, szczekające psy.

Ale nagła niespodzianka zmienia nasze nastawienie. Oto wyrastają przed nami dwie górujące nad miastem wieże połączone łukami i arkadami z głównym korpusem. A u ich stóp – ogromny plac paradny w kształcie rombu wybudowany z rozmachem godnym metropolii. Na jego środku zaś dwumetrowy Stefan Czarnecki wyciąga złotą buławę. W tle, między zabudowaniami, pobłyskuje radośnie rzeka. W takiej scenerii wyobraźnia sama zaczyna podsuwać opowieści z przebogatej historii miasta.

Narew jest ściśle związana z dziejami Tykocina. Stanowiła pogranicze Mazowsza i Wielkiego Księstwa Litewskiego. Jej obecność w X wieku przyciągała osadnictwo mazowieckie. Wtedy właśnie powstał tu gród obronny, który – jak to bywa na pograniczu – kilkakrotnie przechodził z rąk do rąk. W 1425 r. książę Janusz Mazowiecki nadał Tykocinowi prawa miejskie. Wkrótce potem miasto na ponad sto lat przeszło we władanie litewskiego rodu Gasztołdów. Na kępie za Narwią ufundowali oni klasztor bernardyński. Istniała też cerkiew prawosławna, po której jednak do naszych czasów nie przetrwał żaden ślad.
W 1522 r. Olbracht Gasztołd, wojewoda wileński i trocki, wzbogacił i tak już znaczną wielokulturowość miasta, sprowadzając tu Żydów. Mieli oni rozwijać w okolicy handel i rzemiosło. Osiedlili się za rzeką Motławą, niedaleko jej ujścia do Narwi, tworząc ośrodek promieniujący na cały region. Tutejszy kahał obejmował starozakonnych w promieniu 150 km. Wyrosła tu drewniana synagoga, zastąpiona w XVII wieku murowaną, określaną „pierwszą po krakowskiej w Koronie”.
Po wygaśnięciu rodu Gasztołdów
w połowie XVI wieku miasto przeszło w ręce królów polskich. Zygmunt August stworzył z niego jedną z najsilniejszych warowni w nizinnej Polsce. Tykocin odegrał znaczną rolę w czasach najazdu szwedzkiego. Opisał to nawet Sienkiewicz w „Potopie”. Zamek podstępem opanował wspomagany przez Szwedów hetman Radziwiłł. Próby odbicia warowni długo spełzały na niczym. U Sienkiewicza – do czasu, aż wzięli się za to dzielni rycerze z Zagłobą i Wołodyjowskim na czele. W rzeczywistości udało się to na początku 1657 roku, kiedy pobliskie bagna skuł lód. Niestety, wybuch prochu zniszczył fragment zamku. Choć został częściowo odbudowany i zamieszkany, doświadczył potem kolejnych katastrof – pożaru, powodzi. Ostatecznie w czasie I wojny światowej rozebrały go wojska niemieckie.

Potop szwedzki był punktem zwrotnym w dziejach miasta z jeszcze jednego powodu. Za zasługi, jakimi w obronie Rzeczypospolitej odznaczył się hetman Stefan Czarnecki, król Jan Kazimierz przekazał mu na własność starostwo tynieckie. On zaś oddał je swojej córce Aleksandrze, która wyszła za mąż za Jana Klemensa Branickiego. Ich wnuk, również Jan Klemens Branicki, przebudował miasto w duchu barokowym.

Na środku placu zaś postawił w 1763 r. pomnik swemu słynnemu pradziadowi. Monument, wykonany przez francuskiego rzeźbiarza Pierre’a de Coudray, był jednym z najstarszych w Polsce wolno stojących pomników przedstawiających osobę świecką.

Przy placu, który i dziś nosi miano Czarneckiego, stoi też barokowy kościół Trójcy Świętej wybudowany w latach 1742–49, oraz alumnat – swego czasu dom dla żołnierzy weteranów, inwalidów wojennych z XVII wieku, a dziś hotel i restauracja. Całości uroku dodają otaczające plac osiemnastowieczne pobielone domki z pelargoniami na ganku i malwami pod oknami. Tylko patrzeć, jak z któregoś z nich wyjdzie panna w długiej sukni albo jegomość w kontuszu i z szabelką.
Spod pomnika ruszam brukowaną uliczką Złotą. Mijam plac dawnego rynku, mostek na Motławie i wchodzę do Kaczorowa – dawnej dzielnicy żydowskiej. Mimo talerzy anten satelitarnych na balkonach kamieniczek tutejsza sceneria przypomina miniony świat. W oknie jednego z domów przysiadła starsza pani, pod łokcie podłożyła poduchy i rozmawia ze stojącymi na ulicy sąsiadkami. Wzięły się pod boki, gestykulują.

Na bruku rozciągnął się czarny kot i wygrzewa na słońcu. Z bramy wybiega pies, rozpoczyna się gonitwa, kot wdrapuje się na drewniany słup z tablicą ogłoszeniową. Siedzi tam nadal, gdy po kilku godzinach tędy wracam. Pod słupem gromadzi się tłumek. Panie, które wcześniej rozmawiały przed domem, nawołują „kici-kici“. „Wszedł i nie może zejść” – denerwuje się jedna. W sprowadzeniu go na ziemię pomaga dopiero interwencja wnuków jednej z kobiet, wracających z wędkami znad rzeki. Gdzie jeszcze można zaobserwować takie sceny?

Docieram do synagogi (idąc dalej ul. Piłsudskiego dotrzemy do tykocińskiego kirkutu – najstarszego tego typu obiektu w Polsce). To druga co do wielkości spośród ocalałych, jedna z najbardziej znanych i najpiękniejszych w naszym kraju. Kiedyś, w miejscu dzisiejszego parkingu, wznosiły się przed nią kramnice, nie dotrwały jednak do naszych czasów. Siedemnastowieczna budowla na planie kwadratu nie służy już celom religijnym – czasem odmawiany jest tu jedynie kadisz, modlitwa za umarłych. Choć elementy wyposażenia zagrabili Niemcy podczas II wojny światowej, to na podstawie przedwojennych zdjęć wiele z nich udało się odtworzyć. Oglądam świeczniki, lampy chanukowe, naczynia używane podczas święta Pesah.

Dziś mieści się tu oddział Muzeum Podlaskiego. Od lipca 2006 roku pokazuje w pomieszczeniach dawnego babińca wystawę fotografii i pamiątek po tykocińskich Żydach. Jeszcze przed wojną mieszkało tu ponad 2 tys. Żydów, stanowili 44 proc. miejscowej ludności. Niemal wszyscy zginęli zamordowani przez hitlerowców w sierpniu 1941 roku w pobliskim lesie. Na fotografiach oglądam ich twarze. Sprzedawcy z długimi brodami w kramach rozlokowanych tuż obok synagogi, ciekawskie twarze chłopców ze szkół talmudycznych, aktorzy tuż po wieczornym przedstawieniu, młodzi na balach, pożegnanie wyjeżdżającego do Izraela sąsiada.

Nad pudłami, które z Warszawy przywiózł młody kupiec Chaim Szaul Pines, pochyla się kilka osób. Wyjmują książki – polskie, w jidysz i hebrajskie. Chwilę oglądają, potem odkładają z powrotem. – Tę weź: Karol Dickens „Dwa miasta”. Już czytałem, ciekawa – Chaim podaje książkę wielkookiej Nesze. Dziewczyna zawija ją w chustkę, żeby rodzice nie zauważyli. Ojciec Nechy, podobnie jak inni ze starszyzny, twierdzi, że świeckie książki tylko w głowie mieszają, za nic nie pozwoliłby ich czytać. Co innego te ze starej tykocińskiej biblioteki talmudycznej przy synagodze – studiuje je od młodości.
Dlatego młodzi tworzą świecki księgozbiór w tajemnicy. Miesiąc wcześniej urządzili bal, podczas którego zbierali pieniądze na wydawnictwa, które Chaim właśnie kupił przy okazji podróży w interesach do Warszawy. Przywiózł też teksty dramatów – w Tykocinie działa amatorski teatr żydowski, chce grać modny repertuar.

Zamieszanie I wojny światowej rozluźniło obyczaje, lata 20. przyniosły nowe nurty, w Tykocinie powstaje młodzieżówka syjonistyczna He-chaluc. Coraz prężniej działa biblioteka. Tykocińska kultura rozwija się, nie przeczuwając nadchodzącej Zagłady.

Obok synagogi stoi dawny dom talmudyczny (bejt ha-midrasz), a z tyłu restauracja „Tejsza”. Dochodzące z niej zapachy wabią do środka. Czarnooka kelnerka proponuje potrawy z tradycji żydowskiej: kugel (rodzaj babki ziemniaczanej), wątróbki w miodzie, smażoną rybę, kiszoną kapustę. Decyduję się na kugel i nie żałuję. Trochę objedzona ruszam na spacer tykocińskimi uliczkami.
A później – nad Narew, dokąd wabi świat przyrody. Kilkanaście kilometrów dalej zaczyna się Narwiański Park Narodowy. I rzeczywiście, krajobraz jest niezwykły – rzeka meandruje, tworzy rozlewiska, ukochane przez ptactwo.

Obiecuję sobie wrócić tu zimą, gdy bagna zetnie lód. Albo lepiej wiosną, gdy przyroda będzie budzić się do życia i okolice rzeki zaczną rozbrzmiewać śpiewem królującego tu ptactwa. A może latem, by posłuchać klekotu bocianów, które bardzo upodobały sobie te okolice? Albo znów jesienią, popatrzeć, jak nad wodą rano podnoszą się mgły?

Choć najlepiej byłoby przyjeżdżać tu przez cały rok.